Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/350

Ta strona została uwierzytelniona.

oklejonym gazetowym papierem, szkłem, mętnie oświetlało tę jamę. Ze schodów, z góry dochodził go bełkot hałasującego pijaka. Na podwórku jadowicie zaskrzypiały drzwi od wychodka. Kamil skręcił w sień, w progu natknął się na cicho poszeptującą parę, szybko poznał i chciał się cofnąć, ale zaraz posłyszał chłodny, gardłowy głos Wiktora:
— Przełaź szczeniaku, coś gały wytrzeszczył, chcesz w oko?
Skulony ze strachu Kamil, otarł się o rozgrzaną, pachnącą mdłymi parfumami Felę Kotowską. Zdążyła go pogłaskać po głowie i szepnęła z obojętnym zdziwieniem: „Gdzieś się podziewał, Kamilku... Przyjdź do nas jutro, przyjdź...“ Nic nie odpowiedział, dobiegł do drzwi i nerwowo zastukał. Usłyszał czyjeś człapanie i głos ciotki Zosi zapytał: „Kto tam tak się dobija... przecież otwarte!“ W tej chwili Kamil szybko objął wzrokiem zdumioną twarz ciotki Zosi, przyciemnioną perspektywę pokoju; w głębi stół z lampą, przy stole znieruchomiałe i wypatrujące twarze Zbyszka i Jerzyka, oraz pochyloną nad żelazkiem postać ciotki Stasi. Wsunął się boczkiem przez uchylone drzwi, nad uchem usłyszał zdziwiony szept ciotki Zosi: „A skądże cię przyniosło?...“ Położył walizkę pod ścianę i wolno podszedł w stroną stołu. W tej chwili rozległy się okrzyki:
— Kamil! Zbyszek patrzaj!
— Kamilu! Moje skarby! Przyjechałeś?!
— Widzicie go, a myśmy myśleli, żeś gdzieś przepadł albo umarł!
Poddał się gwałtownym uściskom, tulił się, sam już