Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/386

Ta strona została przepisana.

dołem mglisto i sino. Na starych olchach czerniły się wronie gniazda;, w gałęziach mrowiło czarne, kłótliwe i strachliwe krakanie.
Weszli powoli w głąb lasu na rozległą polanę wrzosową; szare, zeszłoroczne wrzosy; płaszczyzna sucha i obumarła; pośród niej jasnozielone fontanny dąbków, brzóz i osiczyn; wierchem rozległe sosny i daleki przeciągły szum wiatru. Tu na polanie ciszyna.
Usiedli na wystającej pośród mchu skale; jakby na odsłoniętej, próchniejącej kości żebrowej ziemi. Dookoła zapach wilgotny; pleśnielizna; wrzosy na późnym przedwiośniu szeleszczą obumarłe; jeszcze jesień zakonserwowana zimą.
Wisia była milcząca; ważyła decyzję; zawsze tak; sama.
Cyprjan roztrzęsiony zmorą wyjazdu, rozluźniony znużeniem śmiertelnym, przełamany dziejami posępnych dni i upiornych nocy; zawsze tak; sam.
Kiedyż to? — nieledwie kilka jeszcze lat temu przemawiał do niego leśny szum wiecznościowym wiewem, mową międzyplanetarną, a wnętrze żywiczne lasu melancholijnym uśmiechem: istnieniem, trwaniem, mijaniem. — A dziś? — przytłaczające osamotnienie i nędza bytowania wszelkiego. Życie jest złowrogim darem śmierci. Wszystkie chwile są umieraniem. Tworzymy, kochamy, walczymy w przerwach agonji — tym jest życie. Tragiczna świadomość ludzka załamuje ręce, cierpi i krzyczy — i ten krzyk i cierpienie uważa za coś wielkiego i ważnego; płacze, zawodzi i żali się; komu? — tej złowrogiej nicości, która ją otacza? — nicość bezwzględna i wie-