Strona:Zweig - Amok.pdf/127

Ta strona została uwierzytelniona.

Między mną a tem czemś bezpośredniem była szklana ściana, której nie miałem siły roztrzaskać wolą.
Pomimo, że jasno orjentowałem się w moim stanie, nie sprawiało mi to niepokoju, bo jak już powiedziałem, przyjmowałem rzeczy, które mnie samego dotyczyły, teraz już także z pewną obojętnością. Nie miałem dosyć siły do cierpienia. Wystarczyło mi, że ten brak na zewnątrz był tak mało widoczny, jak cielesna impotencja mężczyzny, która się dopiero ujawnia w pewnych chwilach, i siliłem się okazywać sztuczną namiętność w podziwianiu i przesadzaniu wzruszenia, żeby w ten sposób ukryć, jak bardzo czułem się wewnętrznie obojętny i obumarły. Na zewnątrz żyłem dalej życiem przyjemnem, niepohamowanem, nie zmieniając moich przyzwyczajeń; tygodnie, miesiące prześlizgiwały się gładko i wyrastały pomału w lata. Pewnego ranka zobaczyłem w lustrze siwe pasmo włosów na skroniach i czułem, że moja młodość chce się przedostać pomału w inny świat. Ale to, co inni nazywali młodością, u mnie dawno już przeszło. Pożegnanie nie było zbyt bolesne, bo mojej własnej młodości także nie lubiłem.

Wskutek tej wewnętrznej nieruchliwości dni stawały się coraz podobniejsze do siebie, pomimo zmiany zajęć i zdarzeń układały się jedne obok drugich, rosły i żółkły, jak liście drzew. I tak samo, jak inne, rozpoczął się i ów dzień, który chcę sobie jeszcze raz przedstawić. Wstałem wtedy, dnia 7 czerwca 1913 roku, trochę później, niż zwykle, z tem drzemiącem jeszcze we mnie z dziecinnych i ze szkolnych lat uczuciem — „niedzieli”, wziąłem ką-

123