<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn Jazdona
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Bolesława Wstydliwego i Leszka Czarnego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.



Pustkami teraz stał najczęściej biskupi dworzec w Krakowie. Rzadko się tu zjawiał ksiądz Paweł, jakby mu to miejsce przykremi wspomnieniami obrzydło. Siedzieć wolał w Kunowie, chociaż i tu niemiłe zostały pamiątki, w Łagowie albo na jakim innym kościelnym folwarku. Sprawiał sobie łowy, z miejsca na miejsce przenosząc się często, jakby na jednem długo obawiał się lub nie mógł wysiedzieć.
Za nim, gdziekolwiek ciągnął, wlokły się gromady różnego rodu ludzi, nieznanych przybłędów ze wszystkich części Polski, z Pomorza, Slązka[1], z Rusi, odarte klechy, ziemianie niewiadomego gniazda, rycerstwo najemne, czeladź do wszelkiej posługi.
Wszystko to piło, jadło, kłaniało się, na skinienie rozbiegało w różne strony, powracało z wycieczek z tajemnemi donosy i ruszało znowu...
Z Krakowa też ziemianie niektórzy zniechęceni do Bolesława lub ujęci, z Sandomierza, z Sieradzkiego co było swoim panom nieprzyjaznych, znajdowało tu ucho i przytułek.
Gdy przy stole sobie podochocono, obcy człek mógł się tam dziwnych nasłuchać rzeczy, ale wszyscy byli swoi, a kto do Biskupa lgnął, ten już przybywał z żarzewiem w sercu przeciw Bolesławowi i Leszkowi.
— Nie będę żyw, jeźli ich nie powypędzam precz, a innych na ich miejsce nie posadzę!
Tak się odgrażał Biskup znosząc się i spiskując na wsze strony. Obiecywali mu się wszyscy, ale nikt pierwszy zacząć nie chciał.
Wahali się Mazowieccy książęta, Slązcy[2] się z sobą gryźli, o Wielkopolskich myśleć nie było można, bo ci z Leszkiem trzymali. —
Jednego zimowego dnia, gdy Biskup z długiej wycieczki jakiejś do Kunowa powrócił a spoczynku potrzebował, dano księdzu Pawłowi znać, że dwu jakichś ziemian mówić z nim chciało i dopraszało do niego.
Ziemian, a zwłaszcza krakowskich, Biskup był bardzo żądnym, wstał więc prędzej niż zamierzył, aby się rozmówić z niemi.
Sprawy były pilne.
W domu u niego w Kunowie, jak u ziemianina, który rzadko u siebie gości, a trzyma tylko dwór byle miał gdzie spocząć w przejeździe — ładu wielkiego nie było. Po izbach niktby się nie domyślał Biskupa, zalegały je psy, a oręża więcej było niż świętości.
Komora ta, w której Biskup przyjmował i wiódł na rozmowę, nie inaczej wyglądała.
Na ścianach wisiały oszczepy i mieczyki, na podłodze leżały skóry, na stole parę kufli stało i dzbanek. W domu Paweł innej też sukni nie nosił tylko krótką łowiecką, rzemiennym pasem ujętą, buty długie. Na palcu pierścień jeden, którego nie zrzucał, dostojność przypominał...
Otworzywszy drzwi do komory, w której przybyli ziemianie oczekiwać już nań mieli, Biskup wyjrzał i spostrzegłszy stojących — krzyknął... krew mu do głowy buchnęła.
U progu stali, dobrze mu znani i pamiętni Żegota i Otto Toporczyki, wrogowie jego! Oczom mu się wierzyć nie chciało! Stał niepewien czy ma do nich wyjść, czy ich kazać chwycić lub wyszczuć psami, gdy starszy Żegota podszedł kroków parę ku niemu, głowę skłonił i rzekł:
— W. Miłość zrozumiecie to łatwo, że gdyśmy tu przyszli, to nie po próżnicy.
Srogą macie urazę do nas, a no może większą nad nią chciwość pomsty nad Bolesławem. Ten nas zaparł się, więził, cześć nam odebrał... Wy przeciwko niemu byliście i jesteście, myśmy mu służyli, a teraz mścić się też gotowi. — Nam innego pana potrzeba.
Słysząc to Biskup wszedł powoli do komory.
— Prawdę mówicie? zapytał.
— Na krzyżu i ewangelii gotowiśmy ją poprzysiądz — zawołał Żegota, napróżno się oglądając czy krzyża albo księgi nie zobaczy... Ale tych u Biskupa nigdy nie było.
Słuchał ks. Paweł zdumiony nieco, twarz mu się zwolna wyjaśniała, Żegota mówił gorąco.
— Przebaczcie nam cośmy zawinili, teraz my wam do pomsty służyć jesteśmy gotowi. Wynieśliśmy się z bratem na Szlązko, do księcia Władysława Opolskiego. Przyjął nas. Z majętności w Krakowskiem i Sandomierskiem wyprzedaliśmy się, chociaż tam ród nasz i przyjaciół a powinowatych mamy. — Na Szlązku przez nas, sprzymierzeńców znajdziecie przeciw Bolesławowi i Leszkowi.
Słuchał Biskup i rozpatrywał się w nich obu. Oba oni, śmiało patrząc nań, odzywali się jeden coraz goręcej, drugi potakując mu we wszystkiem. O zdradę posądzać ich nie było sposobu.
— Chce się, M. Wasza, pomścić za więzienie — ciągnął dalej Żegota — my także. Mało tego! my za wygnanie pomsty szukamy, musieliśmy iść na nie, od starego gniazda naszego. Mówią ludzie, szliście po dobrej woli, nikt nie pędził... Pędził srom! Musieliśmy precz! Więzienie cześć nam odjęło! Ziemianinowi ze zbójcami siedzieć w ciemnicy jednej — nieprzebaczone to, ani zapomniane być nie może!
A gdy człek tę ziemię dziadowską, pradziadowską rzucić musi — w cudze ręce macierz dać, iść między obcych... o! o!
Otto dodał pierś ręką gniotąc.
— A, boli to nad wszystkie boleści.
— Nie znamy tego za pana — rzekł Żegota.[3] co nas nie znał za sługi swoje...
Paweł oparty o stół patrzał — słuchał.
— Ze Szlązakami, — przebąknął — pono niewiele zrobić można. Znam ja ich i macałem po jednemu... Zajadają się między sobą, czyhają na siebie... W Opolu, Lignicy, Wrocławiu trudno się ładu dopytać!
— Oh! — zawołał Żegota śmiałości nabierając. — Pomną oni wszyscy, że jakieś prawo do Krakowa mają — niech im tylko nadzieja zaświeci...
Zamyślony biskup się wahał... Starszy Toporczyk ciągnął dalej.
— My oba, z księciem Władysławem na którego dworze zostajemy, poufale każdej godziny mówić możemy. Inna to rzecz przybyć doń i parę słów wymieniwszy, powracać, a różna codzień po troszę kłaść mu do ucha. — Niech nam M. Wasza dobre słowo da, a posłuży się nami, my go zwolna gotować będziemy. Siłę on ma... byle wolę chciał mieć...
— My tam dla Was rolę dobrze zorzemy i przygotujemy... potem będzie tylko ziarno siać!
A gdyby z Opolskim nie udało się, Wrocławskiego też możemy probować, choćby też i Lignickiego...
Niekończąc Żegota, znak ręką uczynił wzgardliwy. Nie wiele go ważył.
— Wszyscy oni ciasno się czują na swoich Ślązkich udziałach, każdemu się chce więcej.
Biskup nie odpowiadał, lecz z twarzy widać było, że mu to było miłem co słyszał i coraz lepszym okiem spoglądał na dawnych swych wrogów.
Co za zrządzenie Boże! Mógłże się on kiedy spodziewać by ci, których koniecznie śmiercią chciał karać, mieli przejść w służbę jego!! Czasem zabobonny ks. Paweł widział w tem palec Boży, skazówkę, że mu się teraz poszczęścić miało. Dotąd z niedowierzaniem przyjmowano namowy jego i ofiary, Toporczycy mogli rozwiązanie upragnione przyspieszyć.
Żegota skłaniał mu się do stóp prawie, niżej niżby duma ziemianina dozwalała — ale zemsta gięła kark hardy. Zżymał się już widząc pewną obojętność w biskupie. Był prawie pewien, że go otwartemi przyjmie rękami.
— Możemy — dodał — służyć W. miłości nie tylko na Ślązku ale w krakowskiem. Wynieśliśmy się, wyprzedali, to prawda, ale naszych tam dużo zostało, którzy trzymają z nami. Za księciem niewielu pociągnie.
— W Sandomirskiem — wtrącił drugi, który dotąd milczał, — mieliśmy też kawał ziemi, i tam się swoi znajdą.
Biskup, którego niespodziewanie tak zaskoczyli ludzie co się z nim okrutnie wprzód obeszli w drodze do Sieradzia, nieufny ciągle spoglądał, słuchał, dumał, łatwym się im nie chcąc okazać. Obawiał się i podejrzywał ich o zdradę... Nalegali nań jednak tak uparcie iż w końcu namyślać się zaczął jaką z nich korzyść będzie mógł wyciągnąć. Nie byli oni do pogardzenia, jako pomocnicy. Ród był stary, z wielą innemi spowinowacony, zamożny bardzo, ludzie odważni, energiczni i doświadczeni. Taż sama zemsta, którą biskup pałał — sprowadziła ich do niego.
Żegota napraszał mu się usilnie, gdy Paweł ręką powiódł po plecach i rzekł doń.
— Jeszcze ja wasze postronki czuję na grzbiecie i rękach, kości mam dotąd potłuczone od wozu waszego a wybyście chcieli abym w waszą przyjaźń uwierzył? Myślicie, że ja łatwo zapominam i przebaczam?
— Samibyśmy się z własnej woli nie ważyli na to, odparł Żegota. — Służy się panu to się go słucha.
Marszczył się jeszcze biskup.
— Czekajcie — rzekł — niespieszcie... Niżeli ja wasze usługi przyjmę, lepiej was chcę poznać.
— Poznacie nas najlepiej — rzekł Toporczyk, gdy teraz znowu na dwór ks. Władysława do Opola zjedziecie. — Przekonacie się, że my go dla was powolniejszym niż dotąd był uczynić potrafiemy.
— I to słaby człek! — odparł Paweł w okno patrząc.
— Sam się on ważyć nie może na Bolesława, mówił Toporczyk, i dla tego się waha. Gdy mu posiłki zapewnicie, pójdzie chętnie.
Żegota szukał na twarzy biskupa znaku jakiegoś pomyślniejszego usposobienia, w końcu nie znalazłszy go, zaczynał już wątpić o dobrym skutku swej próby, i dawszy bratu znak, zwolna się ku drzwiom cofać zaczął.
Ruch ten zobaczywszy biskup, zrozumiał jego znaczenie.
Począł rozmyślać.
— Czekajcie! — zamruczał. — Zna was kto z teraźniejszego mojego dworu?
Bracia naradzali się wzrokiem.
— Dotąd przynajmniej nie zdaje się aby nas poznano, — odparł Żegota.
Pozostańcież dłużej trochę, — dodał biskup. — Pomówiemy z sobą jeszcze. Opowiadajcie o sobie, żeście Slązacy[4], a nazwiska i rodu nie potrzebujecie głosić.
Pożegnał ich, na drzwi wskazując. Wyszli posłuszni.
Do wieczornego stołu wezwano Slązaków[5].
Mówiono przy nich jak zawsze, otwarcie przeciw Bolesławowi i Leszkowi, czemu oni chętnie i gorąco dopomagali. Z mowy jednak łatwo poznać było można, że krakowskie i sandomirskie lepiej znali, niż Slązko i że wiedzieli na kogo tam rachować było można.
Dwa dni ich badając trzymał biskup, aż nareście odprawił.
Gotowano się do podróży na Slązk[6], wyprawując posły w różne strony i odbierając wiadomości, które zewsząd przychodziły. Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu i biskup wyruszył polując po drodze bez pytania w czyich lasach, wlokąc się zwolna, odpoczywając, zajeżdżając do plebanij i klasztorów po drodze.
Nie koniecznie pilnowano najbliższej drogi i zmierzano do celu, ks. Paweł zmieniał kierunek i jednego dnia znalazł się ze swym dworem pod murami Lignicy.
Tu go może pierwsze młodości wspomnienie przyprowadziło.
We wrotach miejskich się opowiedziawszy, posłał biskup na zamek do księcia Bolesława, który tu podówczas panował. Zwano dziwaka tego Łysym, drudzy Srogim, a lud pospolity przezywał go Rogaczem i Rogatką. W istocie rogata była to dusza, a bódł kogo mógł.
Od wjazdu do miasta poznawało się jakie tu rządy być musiały. We wrotach ludzie licho zbrojni, napili, stali kłócąc się, szamocąc, i wykrzykując. W ulicach, pod domostwy dokazywało hałaśliwie ciury i żołdactwo zamkowe. Po gospodach poroztwieranych na pół, po łaźniach snuła się gawiedź zuchwała i przewodząca nad bezbronnemi mieszkańcami. — Im się bardziej ku zamkowi zbliżali, tem tego oszarpanego, licho odzianego żołnierstwa więcej się zjawiało. Jedni dostatnich mieszczan przemocą na zamek ciągnęli, drudzy pospólstwu na skargę się cisnącemu, zabiegali drogę.
Ładu i posłuchu nie było widać nigdzie, a gdy ks. Paweł w miasto wjeżdżał, ludzie jego musieli się kupą trzymać i otoczyć go, tak ich zewsząd ciury ciekawe i napastliwe opadać i napierać zaczęły.
Grożąc ciągle, mieczami i oszczepami drogę sobie trzeba było torować.
Na zamku nie lepszy panował porządek. Kupy zbrojne leżały u stóp przy opróżnionych beczkach, w wielkiej sieni zamkowej straż dokazywała krwawo, a komornik, który wyszedł na spotkanie w kaftanie odartym, poplamionym, ledwie się trzymał na nogach.
Ludzie biskupi, którzy też lubili sobie podochocić, spoglądając na to uśmiechali się, nie bardzo gniewni, że się tu dostali, choć na nich z ukosa i ostro patrzano. Książe Rogatka na spotkanie nie wychodził, choć duchownemu pewne się należały względy, napiły tylko sługa, z sieni biskupa ofiarował się wewnątrz prowadzić.
Izb na zamku dosyć było i dosyć przestronnych. Dolne, sklepione, z kamienia, nizkie, gdyby były utrzymywane jak należy, książęcemi by się wydawać mogły. Teraz one przypominały gospodę.
W pierwszych, jak w podwórcu pełno było gwaru, dworu, czeladzi, służby oszarpanej, odartej, pół bosej, brudnej jak ten co biskupa przeprowadzał. Jedni leżeli na ziemi, drudzy na ławach, byli tacy, co na stoły powłaziwszy powyciągali się na nich wygodnie, nogi zadzierając do góry. — Czuć było po izbach dym, piwo i lichą jakąś strawę kwaśną, której woń w powietrzu pozostała.
Napiły ów dwór mało co biskupowi z drogi ustępował.
W drugiej izbie pokaźniejszej już nieco, żołdacy kości rzucali, spierając się o nie zajadle i pięści ku sobie wyciągając, jakby się za włosy porwać chcieli.
Oglądał się biskup rychło li się do księcia dostanie, ale wiodący go ciągle na przód jeszcze ukazywał. Przeszli znowu zimną i pustą izbę, wschodki małe ku górze prowadzące, komornik do drzwi zapukał i sam drogi ustąpiwszy wpuścił biskupa. Komora była nie mała, ogniem w kominie płonącym oświecona.
Nim mu drzwi otworzono, Paweł usłyszał już z niej gędźbę jakąś i śpiew, przerywany grubym, donośnym, krótko wybuchającym śmiechem.
W głębi izby na łożu coś leżało ogromnego. Kadłub bezkształtny, po nad którym duża głowa łysa sterczała, w tej chwili ciekawie podniesiona, z usty otwartemi, oczyma dużemi na wierzch wysadzonemi. Szyja odkryta, gruba, ręce ogromne jakby napuchłe, suknia niepozapinana, skóra jakaś na nogach poszarpana, wszystko razem niby jedną górę na łożu składało.
Tuż na ławie z poręczem, rozparta siedziała nogę na nogę założywszy niewiasta lat średnich, biała, rumiana, do zbytku już okrągła, z wzrokiem zuchwałym i bezwstydnym. Blizką była głowy łysej, a gdy biskup wchodził śmiała się właśnie, usta otworzywszy szeroko.
Miała na sobie suknię jedwabną drogą, i dosyć różnych klejnotów, które naówczas do stroju kobiecego należały, ale wszystko na niej leżało i wisiało jak narzucone bez myśli i troski żadnej. Nie dbała o to co na sobie miała. Włosy na głowie rozplątane były i ladajako pokręcone, powiązane od niechcenia. Zbyt rumiane policzki i płonące oczy kazały się domyślać, że do dzbanka, który stał na ławeczce z kubkami, między nią a księciem, musiała razem z nim zaglądać.
Książe Rogatka twarz miał zdumioną, ale się na niej jeszcze nie dawno goszcząca wesołość nie starła. Gość, ktobykolwiek był — nie miłym mu się stawał, w tak dobrej godzinie wieczornej.
Przy płonącym kominie na stołeczku niskim, z gęślą w ręku siedział człowieczek dosyć porządnie odziany, z twarzą krągłą a prawie kwadratową, czołem nizkiem, wypukłem, usty szerokiemi, nosem małym i zadartym, oblicza śmiałego, jakie przystało ulubieńcowi, który wie, że się bez niego obejść nie może pan.
Brzdąkał on po gęśli i śpiewał półgłosikiem, który niekiedy silniej podnosił z przesadzonym wyrazem wielkiego uczucia...

Dana moja, dana...
Jak jabłko rumiana...
Biała jak lelija,
W złotych kosach szyja...
W złotym rąbku głowa...
Siedzi jak królowa
Dojrzała jagoda...
Nasza pani młoda... —

Spostrzegłszy wchodzącego Biskupa, grajek się do księcia zwrócił, spojrzał, trochę zatrzymał. Leżący na łożu bełkocząc, prędko, niewyraźnie, gniewnie wykrzyknął:
— Dalej, biesów synu! dalej!
Grajek już tylko po strunach pobrzękiwał, ale głosu mu jakoś czy piosenki zabrakło. Niewiasta też u łoża siedząca zarumieniła się trochę i zmięszała, ale podniosła główkę dumnie, spojrzała na pana swego i powitawszy Biskupa, który szedł zwolna ku łożu się zbliżając — pozostała na swojem miejscu nieruchoma.
Rogatka wpatrywał się w ks. Pawła, który niezwyczajnym widokiem takiego księcia nie zdawał się ani zdziwiony ni zgorszony.
Grajka jakby nie słyszał, niewiasty jakby nie widział.
Do zbliżającego się gościa książe trochę się na łożu poruszył. Nie było go na czem posadzić.
Książe uderzył w szerokie dłonie, dwóch chłopaków bosych, wpadło w pół-kożuszkach. Rogatka gniewnie im coś, prędko nakazał, ale pluł tak mówiąc, pryskał, sykał, bełkotał, że chyba służba własna mogła go zrozumieć. Chłopcy naprzeciw łoża postawili ławkę, narzucili coś na nią podobnego do podartej poduszki i Biskup ruchem ręki wezwany, usiadł nie patrząc na niewiastę, ciekawie mierzącą go oczyma.
Od niejakiego czasu począł on je wszystkie nienawidzieć, bo mu każda nieszczęsną Bietę przypominała. — Wstręt miał do nich i obawę.
Książe, który koniecznie chciał zwrócić uwagę przybyłego na rumianą swą przyjaciółkę — wskazał na nią ręką.
— Miła moja! Sonka! Sonka! miła! patrzajcież! A co? hę?
Biskup spojrzał, Sonka się rozśmiała, Rogatka uradował.
— A ty trutniu, graj! — krzyknął do siedzącego u komina. — Twoja psia powinność, dzień i noc... My gadamy, graj...
Grajek, którego Żabką zwano, począł zaraz pobrzękiwać z cicha, starając się wielką swą biegłość pokazać. Sonka półgłosem mu wtórowała wcale się o Biskupa nie troszcząc.
— A wy tu... tu... tu... co u licha robicie? — zaszeplenił Rogatka.
— Po drodze, chciałem się Miłości Waszej pokłonić — odparł Paweł.
— Moja miłość nędzna — zaśmiał się prędko bełkocąc Rogatka — licha warta miłość moja! Grzywien w skarbcu niema, beczki mi ta gawiedź powysuszała, chleba pożyczam, mięso rzeźnicy dają śmierdzące... Cała pociecha... ot... o!
Wskazał na Sonkę, która się pyszniła i śmiała.
— I oto ten niezdara Żaba!
Ręką na grajka zmierzył.
— Śpiewaj, bydle jakieś!
Grajek silniej w struny uderzył.
— Śpiewaj tę... o malinie, dziewczynie — Biskup jej nie posłyszy chyba od ciebie, a ładna..
Począł się śmiać.
— E! ty Biskupie — dodał — ty bo także baby lubisz! Hę! hę! ktoby tych zwodnic nie lubił, kiedy takie jak moja miła! Patrz, ta wiedźma to by mnie i do piekła poprowadziła, gdyby chciała...
Wiedźma pokazała białe zęby i zwycięzko głowę unosiła do góry...
— A u... u was? co? — zaszeplenił Rogatka. — Znowu was Bolko do kuny zapakuje, czy nie? Hę? hę? Ty tęgi człek! Biskup nie Biskup! ja cię kocham!
W tem oko na dno dzbana zapuścił — był próżny. Świsnął, usta w trąbkę zwinąwszy, przeraźliwie. Chłopaki wbiegły.
Rogatka dzbanem cisnął o podłogę ze złością.
— Miodu! bo pozabijam! Wina! wina! kubków... Hej! srebrnego dla Biskupa!
Sonka dała znak jakiś.
— Co? niema? srebrnego? Gdzie? w zastawie? u żyda? Patrzajże! Ziemię muszę zastawiać, kubki i misy u Izraela! Suknie też poszły! het! Goły będę chodził! boso, pieszo! Taki świat! Pozabijałbym wszystkich...
E! wojna! wojenka! niema jak ona! Trzeba na wojnę ciągnąć! prawda! Łup będzie... pożywim się.
Biskup słuchał.
— A ty graj, psia wiaro! — krzyknął do Żabki, i grajek natychmiast silniej w struny uderzył...
Kobieta widząc go w tak rozpasanym humorze, śmiała się białą ręką przytulając mu usta. Śmiał się i grajek pół nucąc, pół prychając.
Chłopców z nakazanem miodem i winem niebyło — książe zniecierpliwiony świsnął znowu i kubkiem, który pod ręką miał, cisnął o drzwi.
Odarty komornik, który na wierzch łachmanów, wdział na prędce zbyt krótką suknię cudzą, wtoczył się ze dzbanem, podjął rzucony kubek z ziemi, otarł go o brudną połę, przystąpił z powagą do księcia i — wszystko to na ławie rozstawił.
Rogatka nalał ręką trzęsącą się kubek, rozlewając po ławie, i podał go biskupowi, który przyjął.
— Hę! wojna! wojenka — mówił spiesznie, ciągle jąkając się i plując, a co słowo popijając Rogatka. — Wojenka! dobra rzecz! Te łotry mają Wrocław, Opole, a mnie wyposażyli tą nędzicą, Lignicą... A tu żyć nie ma z czego! Kawałkami ziemię kraję i sprzedaję. —
Splunął pięść podnosząc.
— E! nie koniec między nami! Ja tych miłych bratanków schwycę i posadzę tak! posadzę! — Zaczaję się, pobiorę — muszą mi moją ziemię oddać i grzywny zapłacić. — U mnie w komorze pusto, u nich tłusto!!
W tem jakby zmiarkował, że do zbytku się wygadał, uśmiechnął się do biskupa...
— A wy? co wy na to?
— Ja? — cóż mam was uczyć? — odparł ks. Paweł. Ziemi! Moglibyście gdzieindziej szukać nie koniecznie na Ślązku.
Odchrząknął znacząco.
Łysy zrozumiał. W tem Żabka, który z każdej chwili korzystał by wypocząć, grać przestał, książe się rozgniewał.
— Żabo! ty! skrzecz, bo ubiję! a wesoło! To twoja powinność!
Gęśla się zaraz odezwała.
— U mnie tak! — zawołał pijąc Rogatka. — Bez baby i bez gędźby umarłbym... Gdy baba przy mnie, grajek za mną — choćby o suchym chlebie — w duszy ciepło!
Wyciągnął rękę do biskupa.
— Prawda! Bolka i Leszka wy nie lubicie? Śmierdzą wam? Sadzali was do kuny? — Daj mi łapę! ja ich też nie cierpię! Rodzili się na mnichów — Hę. Bolko żonę ma a nic mu po niej? Leszek swoją wypędził, czy ona jego? Weź ich do klasztoru, niech litanje śpiewają!
Biskup się rozśmiał, a Rogatka mrugał doń oczyma.
— Ja wiem co ty myślisz? — rzekł. — Ty mnie chcesz ciągnąć na nich? Ojcze mój! nie pora jeszcze, muszę się wprzód z moimi rozprawić... Sląsk[7] umieść czysto, żeby... hę! hę! śmiecia nie było! Het! Wyżenę, wyczyszczę! Nie należy im nic — wszystko moje! Wrocław, Opole. Potem pójdę na Kraków...
— Długo na to czekać! — bąknął Paweł.
— Bylem gdzie grzywien dostał — zawołał Rogatka — bom goły! Ziemi już w zastaw poszło dużo... Chyba biskupa którego naduszę... Śmiał się do Sonki.
— Grzywny wszystkie u was się pochowały! Wiem, wiem!
— Ale nie u mnie — rzekł Paweł.
Te łotry, żołdactwo, Sasy, Szwaby, Franki co ich najmują — ciągnął pijąc Rogatka, — objadają, piją i łupią mnie strasznie. Daj a daj! Wieszam gdy krzyczą — trudno wszystkich wytracić...
A piją!
Tu sam z kubka pociągnął. —
Gdy tak rozmawiali, Żabka siedzący u ognia brząkał coraz ciszej, zmęczoną głowę chylił na jedno to na drugie ramię i drzemać zaczynał. Palce trzymał na strunach gotowe, ale bezsilne... Niewiasta też oparłszy się o stół niezważając na gościa, zmęczona usnęła mocno.
Rogatka zobaczywszy to, wskazał na nią biskupowi. Spiąc[8] i niezważając na siebie trochę się sukni z ramion zsunąć dała, i białą szyję a piersi widać było nie okryte.
Rogatka do ucha jej huknął, aż przestraszona rzuciła się i krzyknęła... Rozbudzony grajek w struny z całych sił uderzył, aż mu jedna pękła.
Jeżeli miał myśl jaką biskup jadąc tu, pozyskać pomoc Łysego, zblizka się mu przypatrzywszy wyrzec się jej musiał. Nie było tu co z nim poczynać.
Nieład i niedostatek były aż nadto widoczne. Popędliwy Rogatka mógł się na jaki krok zuchwały ważyć z rozpaczy, ale na jego dobrą wiarę, słowo, rozum liczyć nie było można.
Dłużej nie miał tu co robić ks. Paweł i byłby zaraz go pożegnał, lecz Łysy spostrzegłszy ruch z którego się domyślał, że chce odchodzić, ruszył się świszcząc i wołając.
Chłopcy z komornikiem wpadli na to hasło.
— Wieczerza! jeść! a żywo!
Starszy, który z tyłu za biskupem stał, głową potrząsł i ręce rozstawiając dał znak księciu, że na wieczorne jadło nie wiele rachować było można.
Rogatka tego rozumieć niechciał.
— Słyszysz, Tomisz! — zawołał — idź do Michalika na podzamcze, do tego juchy mieszczanina.[9] który bogatszy jest odemnie. Nażarł się on dość,[10] Dziesięciu knechtów weź! Ja każę! Wieczerzę on pewnie ma i dobrą, co dzień psubrat ucztuje a ja będę głodem marł? Z misami mu pobrać wszystko i tu dawać! Zechce bronić, związać go i do lochu!
Tak obmyśliwszy wieczerzę, Rogatka westchnął do grajka się zwracając.
— Graj że mi wesołego i piej! — Potem na swą Sonkę spojrzał i uśmiechnął się.
Biskup siedział namarszczony niewiedząc już co czynić, Łysy znowu zabrał głos i gorąco zaczął rozprawiać. Im mu się więcej plątał język, tem zajadlej nim szermował...
— E! e! gdyby Bolko mnie na moich pomógł, zdusić ich, Wrocław i Opole odebrać, wołał — dopiero bym ja na niego poszedł! Tak by było najlepiej... Kraków, Sandomierz, Kalisz, Poznań, Płock... wszystko potem w jedną garść... Dopiero by się zagrało i zaśpiewało... Dana! dana!
Żaba nie zrozumiawszy o czem była mowa, gdy — danę posłyszał, strunami wstrząsnął i huknął po niemiecku głośno...
Tymczasem Rogatce do głowy coś przyszło, do biskupa się nagiął sapiąc i rzekł.
— U ciebie w komorze grzywny są? Ej! są! Ty dobry człek! Tysiąc mi pożycz...
Paweł ruszył tylko ramionami.
— Daj pięćset!
Biskup ręce rozłożył...
— A dwieście?
— Ja zamożnym nie jestem, — odezwał się Paweł — bojąc się mego Bolka, ludzi muszę trzymać dużo — a ludzie jedzą.
— A mnie? moje niemcy! Zobacz ich, co to tego jest! — wołał Rogatka[11] — Zrą a chlepią, — strach! Przychodzi to gołe, bose, nie nastarczyć opończy i obuwia... Daj ty mi choć grzywien dwieście...
Zadumał się Rogatka.
— Wiesz! — dodał pół żartem. — Jak nie, kazał bym cię tu zaraz wziąć i do lochu zasadzić! i mogę trzymać aż dasz tysiąc! Twój Bolko cię nie poratuje, a interdyktu ja się nie boję! — Zerknął okiem, po twarzy biskupa przemknął się cień niepokoju.
— Jakby na was klątwę rzucono, ludzie by odbiegli — rzekł Paweł.
— Oni? — rozśmiał się Łysy... To niemcy, oni polskiej klątwy nie rozumieją! ale — nie bój się — nic ci nie zrobię, tyś potrzebny... Mącisz wodę, my w niej może złowim rybę!!
— Daj po dobrej woli pięćdziesiąt!
Paweł z przymusem się uśmiechał!
— W podróży ja z sobą srebra nie wożę — rzekł — lecz byś książe wiedział, że mu dobrze życzę, co mam z sobą — dziesięć każę odliczyć!
Oczy zabłysły Rogatce, wyciągnął rękę.
— Jak się kanclerz przespi, bo go spoili, każę ci napisać... hę? co chcesz? lasu jaki kawałek?
Biskup głową skłonił obojętnie.
— Nic nie chcę — odparł, a proszę abyś mi książe sprzyjał i był życzliwym... Gdy drudzy iść będą... możesz pójść z ludźmi swemi, dodał z naciskiem, pożywicie się przytem...
W czasie tych szeptów za drzwiami hałas powstał okrutny, szamotał się tam ktoś i krzyczał, słychać było wołania żołdaków i śmiechy.
Do drzwi dobijać się zaczęto i otwarły się z trzaskiem. Ani książe ni Sonka ni grajek, nawykli pewnie do przygód podobnych najmniejszego nie okazali zdziwienia.
W progu stał postronkiem za szyję ułapiony człowiek lat średnich, z bródką postrzyżoną, ubrany bardzo dostatnio — wrzący gniewem i oburzeniem. Był to Michalik, któremu wieczerzę zabrano i jego z nią razem. Za nim widać było ludzi ze śmiechem niosących misy i dzbanki, do których zaglądali po drodze.
Michalik krzyczał i łajał...
— Michalik, mysz ty ruda! — zawołał książe pięścią bijąc o ławę. — Milcz mi, nie zawodź, bo cię na bancie obwiesić każę. Idź, pocałuj panią Sońkę w rękę; siadaj razem z nami do wieczerzy — pal cię kat! Będziesz z księciem i biskupem jadł! Warto coś! Żabo graj!
Michalikowi jęczącemu popuszczono sznura, chłopcy już stół stawili, Żaba grał z całych sił, a niewiasta wstawszy, poprawiła włosy przypatrując się biskupowi.
Rogatka też z łóżka się podniósł, na pół odziany, w kożuszku na gołem ciele bez gzła i w lichej reszcie odzieży. Posadził biskupa do stołu, sam koło niego zabrał miejsce, Sonkę w pół objąwszy przysunął ku sobie, cmoknąwszy ją głośno — na ostatek i Michalikowi trzymającemu się zdala, rozkazał się przysiąść do stołu...
Podano ową złupioną na Podzamczu wieczerzę, i grajek w nadziei napoju i ochłapa, odchrząknąwszy zawiódł pieśń księciu ulubioną, o dziewczynie, malinie. —







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Ślązka.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Ślązcy.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Ślązacy.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Ślązaków.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Ślązk.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Śląsk.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Śpiąc.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Zrą) winien być małą literą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.