Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom I
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Przed dworkiem doktora Melliniego, pod oknami pokoiku, który zajmowała Pepita, oddawna stała przybita na wieki ława dębowa. Siadywali na niéj czasem oczekujący na konsyliarza pacyenci, a gdy słońce nie dopiekało z téj strony i za domami się skryło, ku wieczorowi niekiedy odpoczywał tu doktor sam, świeżego używając powietrza. Gdy nikogo dokoła nie było, we drzwiach czasem pozwalał stawać siostrzenicy i rozmawiał z nią stary syn Eskulapa.
Od kilku dni jednak do rozmowy wcale nie był usposobiony. Gawłowska mówiła pocichu, że ma swoje humory; Pepita odgadywała potroszę zkąd one pochodziły. Przyjęcie do domu rannego owego nieznajomego, który widocznie sobie z doktora żartując, pozwalał nadto w jego domu, a naostatek o najdroższy jego skarb śmiał się pokusić, nie mogło jeszcze być zapomnianém. Nie szłoby Melliniemu o tego przybłędę, którego się pozbył, gdyby, znawca serca ludzkiego i niewieścich fantazyi, nie dostrzegł, iż Pepita, zamiast się oburzać z nim na zuchwalca, w sercu dlań inne, czulsze karmiła sentymenta. Wprawdzie się do nich nie przyznawała, zapierała się nawet; lecz doktor miał bystre oko, i nic się przed nim utaić nie zdołało. Humor dziewczęcia się zmienił, wesołość znikła, znajdował ją zamyśloną, nie swoją, a gdy usiłowała być wesołą, czuł że była nienaturalną.
Chociaż wiele rachował na czas, iż zatrze wrażenia i wspomnienia rozprószy, zawsze niepodobało mu się, że dziewczę mogło się zająć lada pierwszym lepszym szaławiłą. Wzdychał myśląc na ile to niebezpieczeństw młodość jest narażona, i mocniéj niż kiedykolwiek pragnął Pepitę wydać za mąż. Nikt mu się nie trafiał.
Tymczasem radby ją był rozerwał, i szukał w staréj głowie niewinnych środków a skutecznych na niewieście młode tęsknoty.
Siedział w tych myślach zatopiony Mellini, powtarzając machinalnie: „Giovanezza non ha saviezza“ (młodość rozumu niéma), gdy na drodze od miasta prowadzącéj ku dworkowi ujrzał dwie postacie, idące zwolna, które go mocno zaintrygowały. Zdala twarzy ich rozpoznać nie mógł, a ruchami i postawą coś mu znajomego przypominały. Byli to dwaj młodzi mężczyzni: jeden, wedle najnowszéj mody francuzkiéj ubrany, z kamizelką która zdawała się mundurową, piękny, słuszny, bardzo pańsko wyglądający, w kapelusiku na bakier siedzącym na głowie, więcéj dla fantazyi, niż dla pokrycia jéj; drugi kuso po polsku przystrojony, z ręką w bok, z szablą która się za nim wlokła... Trzymali się obaj pod ręce, pochyleni ku sobie, jak dwaj serdeczni druhowie, a z chodu zamaszystego i ruchów towarzyszących ożywionéj rozmowie, wnosić było można, iż choć się dobrze na nogach trzymali, musieli być po obiedzie wesołemi zakończonym kielichami.
Rozmowa ich, przeplatana głośnemi do zbytku śmiechami i wykrzykami, z sąsiednich domostw ciekawe głowy wywabiała. Kilka mieszczanek wyszło aż na próg, aby się zdala tym dwu ważnym takim i pięknym paniczom przypatrzeć.
Doktor ich nie spuszczał z oka, i, w końcu jak przestraszony pierzchnął z ławki.
Wpadł pędem do pokoiku siostrzenicy i szybko bełkocząc odezwał się:
— Idź do Gawłowskiéj, i nie ruszaj się ztamtąd, póki nie powiem; proszę o to!
Pepita chciała zapytać, doktor mówić jéj nie dał.
— Jak mnie kochasz! zaklinam! Niepotrzebnych będziemy mieć gości. Niech Gawłowska wino dobre przygotuje. Ty, ani mi się rusz!
Posłuszna Pepita, choć się zżymnęła, chwyciła za robotę, i zabrała się wychodzić; rzuciła jednak wejrzenie przez okno, i wzrok jéj zatrzymał się na nadchodzących. Twarzyczka się zarumieniła, pobiegła westchnąwszy. Mellini tymczasem narzuciwszy suknią na siebie, umyślnie zwolnionym krokiem wysunął się ku drzwiom zażywając tabakę.
O trzy kroki już stał od niego książę Kazimierz, a za nim piękniejszy niż kiedy, z wielką butą prezentujący się, uśmiechnięty Wicek Szarzak.
— Co widzę! książę Kazio! — krzyknął Mellini, który go nawykł był tak od dzieciństwa nazywać.
— Tak jest! twój dawny pacyent, począwszy od wyrzynania pierwszych zębów. Widzisz! góra z górą! Przychodzę najprzód staremu przyjacielowi domu złożyć wyraz afektu mojego, a powtóre podziękować mu za to żeś mi przyjaciela ocalił — wskazał na Wicka.
— Mój kolega ze Strasburga, gdzieśmy razem z Zajączkiem byli: wojewodzic Ignotus...
Doktor zafrasowany dosłyszał tylko, „wojewodzic” i odezwał się — jak? jak?
Ignotus! wojewodzic pragnący zostać anonymem! Dosyć że mój przyjaciel. Przyszliśmy ci się pokłonić i podziękować.
Mellini się zgiął, powitał i zapraszając do dworku, twarz przybrał wesołą.
Weszli wszyscy do saloniku, w którym stał klawicymbalik, a spojrzawszy nań Wickowi się westchnienie wyrwało, przypomniała się czarnobrewa śpiewająca.
— Dokądże to książę przez Lublin, bo juści nie do Lublina o te czasy, gdy trybunał vacat? — zapytał doktor.
— Do Warszawy na sejm! — odparł książę. — Zabawimy się tam ślicznie!
— I przyjaciel, pan wojewodzic, także? — dodał Mellini.
Książę nie mógł się wstrzymać od śmiechu, obrócił się do Wicka, który głową potrząsał.
— Ja, nie wiém jeszcze! — rzekł wojewodzic.
— A wiész — wtrącił książę nagle — co mnie tu téż do ciebie przypędziło? Pamiętasz, tę? to dziewczątko, co to po placencyi boso biegało? Ja doskonale czarne jéj oczy po dziś dzień sobie przypominam; obliczając dobrze, wypada mi że ta bosonóżka musi miéć lat blizko dwudziestu... Dyablem ciekaw ją zobaczyć!
Śmiał się.
— Tém bardziéj, że mój przyjaciel wojewodzic, mówił mi o cudzie piękności, który się tu u ciebie kryje, a nie może to być nikt inny, tylko moja bosonóżka!
Doktor przybrał minę bardzo seryo, prawie gniewną.
Wyraz ten jego twarzy trwał bardzo krótko, zastąpiła go ironia.
— Mości książę — odparł — niéma na co patrzeć; słowo daję: nie będziecie z niéj mieli ani Tomatysowéj, ani Bacciarellowéj, ani nic podobnego. Ja w tém! Po co wam ma darmo ślinka do ust przychodzić?? Na wielki świat ją nie puszczę, bo to jest wielka kałuża... przepraszam... zabawki z niéj zrobić nie dam... Chcę żeby była w małym kątku szczęśliwą. To zwierzyna nie dla was!
Ukłonił się i zażył tabaki.
Książę z wojewodzicem zamienili wejrzenia.
— Drapieżny zawsze ten Mellini! — rozśmiał się książę.
Doktor nie chcąc dłuższéj w tym przedmiocie rozmowy, znając gościa swego, zakręcił się.
— Gorąco — rzekł — książę-byś się napił!
— Chorego pytają a zdrowemu dają! — odparł książę — a masz-że co dobrego?
— Hej! wszakcito na sławnych Winiarach jesteśmy — rzekł z udaną wesołością Mellini — tu byle laską stuknąć w ziemię, węgierski zdrój z piwnic wytryśnie!
I żwawo wybiegł z salonu.
Dwaj przyjaciele zostali sami.
— Mówiłem ci — odezwał się cicho książę — nie masz tu co tracić czasu... Daremne zachody: jedź zemną!
Wojewodzic wąsa pokręcił i zmilczał. Doktor wracał już z twarzą rozjaśnioną a za nim służąca niosła na tacce spory gąsiorek staroświeckiego kroju, i lampki rznięte z herbami saskiemi.
Książę wejrzeniem znawcy zmierzył figurę, kolor i pajęczyny gąsiorka.
— Nie źle wygląda z fizyognomii! — odezwał się siadając. — Naléwaj gospodarzu: za twe zdrowie!
— Przepraszam: zdrowie gościa najprzód — odparł Mellini, potém inne...
Wojewodzic siadł także do stołu, milczący był jakoś, ale oczyma biegał po domu, a wyraz był ich jakiś niepokojący gospodarza.
— Mam nadzieję, mój konsyliarzu — odezwał się, lampkę wychyliwszy książę — że mimo nauki moralnéj, bosonóżkę nam pokażesz. Oczyma jéj nie zjemy, a ja ci przysięgam, że dopóki nie zobaczę, póty się ztąd nie ruszę, choćby bezemnie sejm zrobili.
Mellini się kwaśno uśmiechnął.
— Wolne żarty — rzekł.
— Ty wiész co mnie znasz od dziecka, żem uparty strasznie i samowolnie.
— Myślałem żeś W. Ks. Mość z tych defektów wyrósł?
— Nie, one wyrosły nie ja — odpowiedział książę śmiejąc się. — Za dawnych czasów kochana mama mogła mnie za uszy wytargać, a teraz już do nich nie sięgnie, bom wyrósł. Więc kochany doktorze, clara pacta! Nie ruszamy się ztąd, nie wypiwszy zdrowia bosonóżki.
Mellini spuścił głowę.
— Czas mamy piękny do podróży! — odezwał się. — Książę go dobrze wybrał.
Interpelowany zaczął się śmiać hałaśliwie, jak miał we zwyczaju.
— Zagadujesz, konsyliarzu!
— Rany pana nie bolą? — zapytał Mellini zwracając się do wojewodzica.
— Wszystkie mu się pogoiły, oprócz jednéj — rzekł książę szydersko. Czarne oczy waćpana siostrzenicy zraniły mu serce.
Mellini się zerwał z krzesełka, twarz mu się zarumieniła.
— Mój książę — zawołał impetycznie — czy chcesz mnie do ostatniéj niecierpliwości przyprowadzić? Żartuj ze starego waszego sługi jak chcesz, ale proszę W. Ks. Mości, zapomniéć o.. o... (jąkał się) o mojéj sierocie.
Uśmiechnął się nieubłagany książę.
— Mellinku, duszo moja, ty w tym Lublinie zdziczałeś. Jakże możesz za złe wziąć dwom dystyngowanym kawalerom, iż chcą złożyć hołd uwielbienia twéj siostrzenicy...?
Doktor ramionami ruszył.
— Zdrowie księcia generała! — zawołał.
Ad rem! Ja piję zdrowie pięknéj czarnookiéj — rzekł książę wstając. — Panie wojewodzicu! na klęczkach najprzód kielichy podnieśmy! A teraz z niemi idźmy po całym domu, choćby przyszło na strych szukać téj, któréj... wiwat! okrzykniemy.
Ruszyli się, doktor pobladł z gniewu.
— Na miły Bóg, mości książę! Mojéj siostrzenicy niéma w domu! — krzyknął.
— Da się to widziéć! — odparł książę — idziemy sprawdzić!
Już się ruszać mieli, gdy Mellini pobladłszy, skłonił się ceremonialnie i dał znak ręką.
— Idę po nią! — dodał z gniewem tłumionym.
Książę w dłonie klasnął i siadł na kanapce. Wojewodzic, który w czasie całéj téj rozmowy tylko minami jéj dopomagał, wybuchnął:
— Jesteś nieoszacowany!
Pocałowali się dwaj przyjaciele, książę nalał kieliszki wypróżnione, bo wino było dobre. Czekali: doktora długo jakoś widać nie było.
— Czego mamy próżnować, panna się musi stroić i trefić! — mówił książę nalewając — gąsiorka tego nazad puszczać niedokończywszy, byłoby z obrazą tego domu. Pijmy!
Pili śmiejąc się, doktora i panny widać nie było.
Rozmowa się toczyła o wesołych przedmiotach. Czas uchodził. Książę spójrzał na zegarek.
— Musieli po fryzyera posyłać do miasta, albo panna robrona ułożyć nie może.
W gąsiorku coraz ubywało, a wesołość rosła. Książę znudzony poszedł do klawicymbału, usiadł przy nim i towarzysząc sobie, począł śpiewać dość swawolną francuzką piosenkę. Wicuś mu pomagał.
Na dworze mrok padał. Przebrało się piosnek i wina, w gąsiorku lagier już był tylko.
— Ale się guzdrzą! — zawołał książę. Wtém u progu ukazała się pani Gawłowska. Szła i wystraszona i pomieszana i napół uśmiechnięta. Sięgnęła ręką po gąsiorek próżny.
— Książę każe podać drugi? — zapytała.
— A doktor i panna? taż to już wieczór — odezwał się książę. Wino dobre, wytrawne, ale namby czas do domu. Kiedyż pannę pokażecie?
Gawłowska usta sobie zatuliła ręką.
— Hm? — powtórzył książę.
— Doktora i panny dawno w domu niéma — szepnęła.
Zerwał się z krzesła gość.
— A gdzież są?
— Przyznam się księciu Jegomości, że ja tego z pewnością wiedziéć nie mogę, czy do Zawieprzyc pojechali, czy do Piasków.
Aż krzyknął książę.
— A! to mi zuch Włoszysko! — zawołał — paradnie. Ale, słowo się rzekło — dodał zaraz spokojniéj — ja słowa nigdy nie rzucam darmo. Powiedziałem że się ztąd nie ruszę, dopóki panny nie zobaczę; zatém, moja jéjmość, myślcie o wieczerzy i o łóżkach: my tu nocujemy.
— Niémasz kart? zagramy choć w chapankę! Niéma co robić!
Gawłowska osłupiała i ręce załamała rozpaczliwie, wojewodzic aż przysiadał od śmiechu.
— Zobaczymy czyje będzie na wierzchu! — odezwał się rezolutnie książę. — Wojewodzicu kochany, padasz ofiarą przyjaźni dla mnie! Spodziewam się że mnie nie opuścisz?
— Nigdy w świecie! — krzyknął rozochocony i winem i awanturą Wicek.
— Pani Gawłowska, dobrodziejko! — dodał zwracając się ku niéj — prosimy o dwie świéce i karty.
Kobiéta z gąsiorkiem w ręku jeszcze stała jak nieprzytomna, nie chciało jéj się uszom wierzyć, ale goście się rozsiadali i żart zaczynał nabiérać pozoru groźnego.
Nie wiedziała co robić.
— Wielcebyś mnie asińdzka zobligowała — odezwał się książę, dobywając kilka dukatów z sakiewki i gwałtem niemal wciskając je w ręce gospodyni — gdybyś na mój koszt wysłała umyślnego do konsyliarza, oznajmując mu, że choćby i do Nowego Roku i tu na niego czekać będę.
To powiedziawszy, książę się wygodnie rozciągnął na kanapce.
— Słuchaj wojewodzicu méj duszy — rzekł — potrzeba się czém zabawić. Zrób ścisłe poszukiwanie po szufladkach, azali tam zabłąkanéj jakiéj talii kart nie znajdziesz!
Śmiejąc się Wicek posłuchał i prędzéj niż się spodziewali, pomyślny skutek uwieńczył poszukiwania. W stoliczku z warcabnicą, ku któremu instynktowo skierował się wojewodzic, znalazła się talia tasiemką związana. Powitano ją okrzykiem; przyjaciele, oba gracze zawołani zabrali się najprzód do maryasza, ale nim pulę rozegrali, książę zaproponował założenie banczku Faraona i wysypał garść dukatów na stół. Pożyczonémi z rana u żyda obrzezańcami, Wicek począł się szczęścia dorabiać.
Gra stała się wkrótce tak ożywioną, że książę zapomniał o Bożym świecie, gdzie się znajdował, na kogo czekał. Niepraktykowanym sposobem Wicek wygrywał. Ostatnią garstkę wydobywszy książę, markotny wielce, w przeciągu pół kwadransa został bez grosza.
Noc była ciemna.
— Wiész, że jabym co przekąsił — odezwał się ziewając — oni tu nas jak twierdzę oblężoną, chcą głodem wziąć.
Gawłowska się nie pokazywała.
— Ja, jako świadomy miejscowości — rzekł wojewodzic — idę na zwiady. Czasu wojny, co na placu to nieprzyjaciel; jakiekolwiek zdobędę wiktuały, przyniosę...
Jednę ze świec wziąwszy w rękę, Wicek pokierował się wprost do pokoju Gawłowskiéj, w którym cały fraucymer znalazł zgromadzony i z trwogą oczekujący końca.
— Jéjmościuniu — rzekł — książę mnie tu przysyła, jako parlamentarza: jesteśmy głodni.
— A cóż ja mogę takiemu panu dać jeść! U mnie niéma nic! — krzyknęła ochmistrzyni. — My w domu zapasów nie trzymamy, a na miasto ja nie pójdę.
— Zgoła nic! — zapytał Wicek oglądając się po izdebce. — Jéjmościuniu, zrób choć kawy i daj do niéj choćby chleba. To nie są żarty, książę się ztąd nie ruszy: dał słowo!
Gawłowska załamała ręce i poczęła płakać, reszta sług poszła za jéj przykładem; jęk i łkanie rozległo się w izbie. Wicek przeciwko temu orężowi niewieściemu słabym się czując, drapnął.
— Wiész, mój książę — odezwał się powracając do salonu — źle z nami! Głodem nas wezmą! niéma nic w kuchni i wszystkie baby płaczą. Zdobyliśmy pozycyą, w któréj się nie utrzymamy. Oba z W. Ks. Mością uczyliśmy się strategii w Strasburgu, a przy pierwszéj wspólnéj wyprawie, książę okazałeś mi się wodzem nieosobliwym.
— Jestto coś nakształt tego przysłowia staropolskiego: „Złapał kozak tatarzyna, a tatarzyn za łeb trzyma!” cha! cha! — począł książę. — Ale to ty wszystkiemu winieneś.
— Ja! a to mi się podoba! Cały plan kampanii jest W. Ks. Mości — odparł wojewodzic.
— A kto mi bosonóżką głowę zawrócił? — zawołał książę!
— Byłem nieopatrzny, żem o niéj wspomniał, takiemu bałamutowi, jak książę! — odparł Wicek.
— Słuchaj-że, nie doprowadzaj mnie do niecierpliwości — wybuchnął już poirytowany książę. — Poświęciłem się dla ciebie, spóźnię się do Warszawy, ograłeś mnie i jeszcze mi robisz wymówki.
— Boś na nie zasłużył — odparł równie żywo Wicek. — Najgorsza ze wszystkiego, że mi ta awantura u panny popsuje reputacyą. Niech W. Ks. Mość.... z pozwoleniem, biorą....
— Wojewodzicu mojéj duszy — krzyknął książę — mam nerwy poirytowane, milcz, bo się zwadzim!
— No, a jak się zwadzim, to co? — zawołał Wicek.
Książę, leżący na kanapie, zerwał się.
— Wicek! ty wiész, że ja jestem gorączka!
— Książę mnie znasz — odpowiedział wojewodzic — że ja flegmatyk nie jestem.
Tych słów domawiał, gdy książę za szpadę pochwycił, a wojewodzic miał się do szabli. Wszystko to z tych nudów. Ale gdy z jednéj strony błysnął rożenek, a z drugiéj nowiuteńka klinga pałasza, oba się zaczęli śmiać i książę rzucił się na szyję wojewodzicowi. Uścisnęli się śmiejąc do łez. Ale nim do tego przyszło, stojąca widać za drzwiami na podsłuchach Gawłowska, na widok oręża, narobiła krzyku. Słysząc pisk niewieści, wojewodzic wybiegł za nią.
— Pani Gawłowska — począł wołać — jeść nie masz nam co dać, dawaj wina! Gąsiorek takiego samego, a jeżeli masz lepsze i owszem. Do tego choć chléba, krótką noc letnią jakoś się przebędzie.
Ponieważ była dyspozycya doktora, aby wina dostarczyć, Gawłowska poszła natychmiast z kluczami do piwnicy. Wojewodzic powrócił do księcia, który wyciągnąwszy się na krótkiéj kanapce, z nogami zwieszonémi z jednéj strony, z drugiéj zamiast poduszki, podłożywszy sobie ręce, drzémał.
— A co tam? — rzekł wpół przez sen.
— Kazałem dać wina — westchnął Wicek — musimy pić, aby czas jako tako przeszedł; ale trzeba seryo myśléć co tu począć?
— Słowo dałem, że nie pójdę nie zobaczywszy panny — rzekł książę — trudno!
— W końcu doktor nam woźnego i pachołków naśle, aby z domu wyrzucić, boć dom jego.
— A i w takim razie — rzekł książę — zmieni się położenie; będzie force majeure: ustąpię.
Gawłowska gąsiorek przyniosła. Wojewodzic pożyczył koledze garść dukatów i zaczęli grać na nowo.
My tymczasem spójrzmy co się z doktorem stało.
Mellini rozgniewany i obrażony impozycyą książęcą, któréj uledz nie chciał i słusznie obawiając się znanego z lekkomyślności księcia generała, wprost z salonu poszedł do pokoju Gawłowskiéj; Pepicie kazał chustkę zarzucić na siebie i sam ją przeprowadził do sąsiadki pani Strańskiéj, oddając jéj w opiekę skarb swój. Poznamy wkrótce bliżéj tę sąsiadkę i opiekunkę. Sam, unikając rozprawy z księciem, zburzony, gniewny, poszedł do miasta, a że miał sobie bardzo przyjaźnego przeora księży Dominikanów, nie tłómacząc mu się obszerniéj, na noc się do celi klasztornéj wprosił.
Jak tam przenocował, jemu tylko było wiadomo. W najgorszym razie przypuszczał, że książę, znany ze swych wybryków, może dosiedziéć załogę do północy, ale dom jego w końcu opuści. Rano więc, pożegnawszy księdza przeora, który ciekaw był bardzo dowiedziéć się, co tu starego sprowadziło, a nic z niego dobyć nie mógł, poszedł Mellini na Winiary. Po drodze jednak, choć przechodził mimo dworku pani Strańskiéj, nie zabrał Pepity, chciał się wprzódy przekonać, jak rzeczy stoją w domu.
Była godzina ósma, gdy tyłami dostawszy się do siebie, zaszedł do Gawłowskiéj.
Ochmistrzyni spała w fotelu.
— Kiedyż poszli? — spytał rozbudzonéj.
— Albo poszli? — odparła Gawłowska.
— Jakto? są jeszcze? — krzyknął doktor.
— A byli niedawno — jąkliwym głosem poczęła ochmistrzyni. — Całą noc pili i w karty grali. Nad ranem książę się wyciągnął na kanapie, a ten drugi, co był ranny, zestawił sobie krzesełka, pod głowę dywanik ułożył i.... śpią!
Mellini słuchał uszom nie wierząc; twarz mu gniew rozpromienił. Zląkł się, żeby Pepita w nieświadomości położenia nie powróciła nagle od Strańskiéj i nie mówiąc słowa, wrócił nazad, aby przestrzedz siostrzenicę.
W dworku wdowy Imci pani Strańskiéj wszystko już było oddawna na nogach. Pepita, nie mogąc na ulicę, wyglądała niecierpliwiąc się przez okna ogrodowe, azali się nie doczeka wyzwolenia. Trochę się gniewała za tę zbytnią pieczołowitość i tchórzowstwo wuja, gotowa nawet w oczy mu powiedziéć, że ona wiele się księcia nie obawiała i potrafiłaby mu dać odprawę.
W tém usposobieniu zastał ją wchodzący Mellini.
— A cóż? wujaszku? — odezwała się podchodząc ku niemu — długo ja tu siedziéć będę?
— Albo ja wiem! — zawołał doktor — z tymi panami, to jak z drapieżnémi zwierzęty; nigdy nie można być pewnym, że ci się oswojony nie rzuci do oczów: nawet trefne ich żarty, do wnętrzności człowiekowi dojadają.
— Cóż się stało?
— Siedzą bestye u nas i czekają, ażeby piękną Pepitę zobaczyć. Wypili w nocy trzy gąsiorki najlepszego wina. Z saloniku zrobili chléw, oberżę i śpią teraz.
Pepita się rzuciła trochę gniewnie, ale i z pustotą dziecka.
— Nie może być!
— Mówię jak jest — zawołał doktor.
Dziewczę, widząc wuja przybitym, nabrało śmiałości.
— Panowie jak panowie — odezwała się z przekąsem — ale téż i kochany wujaszek winien.
— Zapewne! ja! — bąknął stary.
— A tak! — kończyła ośmielając się Pepita. — Cóżto ja dziecko jestem czy co? Czy oniby mnie oczyma zjedli? Zobaczyłbyś jakbym sobie z tymi zuchwałymi ichmościami dała radę!
— Ja nie chcę, abyś z nimi nawet znajomość zabierała, nie chcę! — odezwał się doktor. — Kto wié, jaką siłę szatańską mają ich oczy i słowa.... Widziałem przykłady! Wolę....
— A tymczasem ich fantazyi a mojéj niewoli końca nie będzie! — odezwała się nadąsana Pepita. — Oni się uprą, wujaszek téż uparty bez potrzeby, a ja tu w komornem.... i wstyd mi. Śmieją się ludzie!
Chwilkę się zatrzymała.
— Niech mi wujaszek da rękę — rzekła — chodźmy śmiało, a jeśli ich w kwadrans z domu nie wyprawię! No.... zobaczysz!...
Mellini się zawahał.
Pepita dąsała się jak popsuta jedynaczka.
— Wuj tego nie widzi, że to śmieszne! słowo daję! Jakież mi może grozić niebezpieczeństwo? Cóż oni mi mogą zrobić?
W téj chwili przyszło jéj na pamięć, jak brutalnie porwał się do niéj z całusem ów Wicek, zarumieniła się i umilkła.
Doktor, któremu dokuczało zajęcie domu, nieład i przerwa w jego regularnym życia trybie, nawpół był zachwiany w postanowieniu.
Pepita to dostrzegła.
— Idziemy! — zawołała — trzeba to raz przecie skończyć.
Nie była ubraną, ale jéj w tym zaniedbanym stroju było może lepiéj do twarzy, niż w napół modnym. Nie myślała téż czynić księciu tego honoru, by się do niego fiokować.
— Wprost pójdziemy — powtórzyła rezolutnie — pokażę się im: zagadają, odpowiem, i będą musieli iść precz!
Mellini zmilczał, chciał skończyć co rychléj nieprzyjemną awanturę, dał się pod rękę wziąć siostrzenicy i w milczeniu do dworku się skierowali. Czy w drodze wielka owa śmiałość nie opuściła panny i doktor nie rad się był wycofać? nie zaręczym. Oboje wstydzili się okazać obawę.
Po winie i grze nocnéj, ledwie się przebudzili załogujący w salonie doktora, i to z łaski Gawłowskiéj, która w sieni dziewczynie kazała stukać umyślnie, aby ich ze snu wyrwać. Książę się wyciągał, ziewał Wicek, zadumani patrzyli sobie w oczy, trochę się wstydząc swojego wybryku, gdy Gawłowska wykomenderowana, z miną poważną, zimną, oznajmiła przybycie doktora i panny. Pepita w swojéj izdebce poprawiała włosy.
W saloniku był nieład wielki: porozlewane wino, porozstawiane sprzęty, porozsuwane stoły.
Ochmistrzyni własnoręcznie się wzięła do uporządkowania: otworzyła okno; niespodzianie wiadomością o swém zwycięztwie pochwyceni ichmość, patrzyli na siebie niespokojnie. Książę co najprędzéj w zwierciadle począł włosy i suknie poprawiać. Zaledwie mieli czas się obejrzeć, doktor wiodąc za rękę siostrzenicę, wsunął się do pokoju, przybrawszy minę szyderską.
— Niéma co, mości książę — zawołał — zwyciężyliście, i aby się gości nieproszonych pozbyć z domu, biédny plebejusz muszę spełnić rozkazy w. ks. mości. Oto moja siostrzenica.
Z figlarną, ale razem dumną miną, za rękę wuja trzymając, śliczna w rumieńcach świeżych, z pałającémi oczyma, Pepita stała, z dziecięcą zuchwałością mierząc oczyma księcia. Wprzód jeszcze wzrok jéj się ośliznął na Wicka, który ją uśmiechem porozumienia pozdrowił.
— Bardzom księciu wdzięczna za pamięć o mnie — odezwała się śmiało Pepita — ale przyznam się, że po przebytéj niewygodnie z jego łaski nocy i ranku, wołałabym, abyś w. ks. mość raczył o bosonóżce zapomniéć.
Wcale niezmieszany, książę się chciał przybliżyć ku niéj, gdy dziewczę, wyrwawszy się doktorowi, główką dało znak pożegnania.
— Chciałeś w. ks. mość widzieć jak wyglądam? Ciekawość zaspokojona. Adieu!
Zrobiła minkę pogardliwą, z ukosa gniewny wzrok rzuciła na wojewodzica, i uciekła.
— Doktorze! — krzyknął książę w uniesieniu — ale to cudo piękności! Winszuję ci!
— Spodziewam się, że już w. ks. mość jesteś zaspokojony... i.... mam honor go pożegnać. Nóżki całuję...
To mówiąc, skłonił się i wyszedł.
Wojewodzic parsknął.
— A co? m. książę, wynośmy się, nie mamy już tu co robić!
— Ten Mellini zawsze był impertynent — rzekł książę. — Trudna rada... Słowo honoru dotrzymane, rad jestem żem wolny. Daj za mnie, proszę cię, Gawłowskiéj parę dukatów i chodźmy.
Stało się jak chciał książę, wyszli ziewając na ulicę i nie wiem, czy dostrzegli gdy mijali okna pokoiku Pepity, że firanka drżała. Dziewczę raz jeszcze chciało zobaczyć tę piękną głowę zuchwalca, któréj we krwi broczącéj na ziemi zapomnieć nie mogło. Gniewała się na niego, a coś ją ku niemu ciągnęło. Rada była że odchodzili, i żal jéj było, że go już może nigdy nie zobaczy. Ścigała idącego długo zadumana, dwie łzy, prędko otarte, z powiek się stoczyły, których się sama zawstydziła. Jawném było, że ten śliczny chłopak, zepsuty, rozwydrzony, ani westchnienia, ni łzy był nie wart, wstrzymać się jednak nie mogła, aby się nad nim nie ulitowała.
Z tęskném jakiémś uczuciem siadła przy okienku, a gdy się oddalili odchodzący, podniosła firankę, aby ich widzieć jeszcze.
Książę, choć twarz miał znużoną i wyżytą, był bardzo pięknym mężczyzną, ale nie czynił na niéj najmniejszego wrażenia. Gniewała się na zuchwalca, — ale ten! ten!
Zdawało jéj się, że go widziała lecącym na zgubę w przepaść, młodo gdzieś tracącym życie... i myślała, że uratowaćby go można, otrzeźwić z szału, przytrzymać, — ocalić!
Tymczasem książę szedł z wojewodzicem ku gospodzie, gdzie na niego dwór z wielkim niepokojem od wczoraj czekał. Ludzie byliby może rozbiegli się szukać, gdyby ze swym panem do wszelkiego rodzaju podobnych nocnych i dziennych wybryków jego nie byli zdawna nawykli. Grali więc i pili całą noc, naśladując jaśnie oświeconego, i spokojni byli, że mniéj więcéj podchmielony i zgrany powróci. Po drodze układało się plany.
— Wojewodzicu méj duszy — mówił książę — jedziesz zemną.
— Nie, książę mojego serca: zostaję.
— Po co?
— Bo siostrzenica doktora oczarowała mnie. Wiész, że poprzysiągłem rodzajowi niewieściemu zemstę.
— Słyszałem.
— Ta musi pierwsza paść ofiarą.
— A ja ci powiem — odezwał się książę — że doktor cię gotów struć, gdy mu się na oczy nawiniesz. Dziewczyna wściekle piękna, ale życia znowu nie warta.
— Ale moje życie nic nie warte! — zawołał Wicek. — Zostanę tu. W Warszawie gdy się o mnie dowié macocha, nasadzi na mnie zbirów, życia nie jestem pewny...
Wyrwawszy się wojewodzicowi, książę wziął się za boki i śmiać począł.
— Pleciesz!
— Na ten raz nie zmyślam, i daję słowo, że Dosia jest zdolną się do tego posunąć. Miałem dowody. Do Warszawy powrócę, gdy się uspokoi, że mnie już na świecie niéma, i żem z desperacyi sobie gdzieś w łeb strzelił, — tymczasem... Pepita musi być moją.
— Żenić się myślisz? — spytał książę.
— Gdzie zaś! mszczę się! — odparł szydersko wojewodzic.
— Waryat jesteś, wojewodzicu duszy mojéj!
— W mojém położeniu istotnie zwaryować można! — zakończył wojewodzic — ale jeszczem nie zwaryował...
Rozmawiając tak, doszli do gospody. Wojewodzic wstąpił jeszcze na śniadanie do starego kolegi, odebrał dług kartowy, i pożegnawszy go, śpiewając, puścił się w ciemną uliczkę poza Dominikanami.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.