<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Szały miłości
Wydawca Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka
Data wyd. 1923
Druk Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku
Miejsce wyd. Białystok; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II. DZIEWCZYNA Z MIASTA.

1.

Stała w mrocznej bramie starego domu i czarnemi, palącemi oczyma patrzała przed siebie. Ciemną chustę zarzuconą miała na głowę, — duża ta chusta szerokiemi fałdami okrywała prawie całą jej postać. Jasne miała czoło, jasne pogodne lica i krwawe wargi namiętnie skrojone, i błyskające purpurą nad błyskającymi śniegiem zębami. Stała, niedbale oparta o mur ramieniem, i bez uwagi patrzała w głąb pustej ulicy. Cicho było i jeszcze mroczno, choć niebem szły już blade fale świtu. Chłodny wiatr zawiewał od Wisły niedalekiej i muskał jej twarz co chwila. Wtedy dziewczyna uśmiechała się prawie radośnie. Uśmiech ten zaiste twarz jej piękną czynił. I rozświetlały się w tym uśmiechu jej czarne, mroczne oczy, i bardzo kusząco rozchylały się jej purpurowe wargi.
Ciszę uliczki zamącił znagła odgłos twardych, lecz niepewnych kroków. Odgłos ten echa obudził, i trwał, zbliżając się widocznie. Dziewczyna spojrzała w tę stronę, i patrzyła zrazu bez ciekawości. Po chwili jednak na twarzy jej odbiło się żywe zajęcie. Wystąpiła z mroku bramy i o mur zewnętrzny domu plecami się wsparła. Patrzyła uważnie i bez uśmiechu. Może nawet z rodzącą się zadumą.
O kilka kroków od niej zatrzymał się młody człowiek i trwał w nieruchomości. Głowa jego opuszczoną była na piersi, i oczy wbite w ziemię. Kołnierz palta wysoko nastawił, ręce głęboko zasunął w kieszenie, pochylił się i zgarbił. Uszu dziewczyny dobiegło nagle jego ciche lecz ciężkie westchnienie i dziewczyna drgnęła wtedy jakgdyby poruszona.
A młody człowiek wyprostował się i ruszył naprzód krokiem teraz równym i pewnym. Zdjął kapelusz i oczy wzniósł ku górze. Zbliżył się, już oto podchodził.
Wtedy dziewczyna drgnęła po raz drugi.
Ujrzała oto twarz jego, twarz piękną, bladą, pełną zastygłego bolu. Ujrzała czoło dumnego rycerza, okolone jasno­‑złocistemi puklami kręcących się włosów, pod którym paliły się jasne, błękitne w odcieniu, a teraz nadmiernie rozszerzone, zastygłe w bolu oczy. Ujrzała wargi purpurowe, usta jakgdyby tylko do pocałunków stworzone, a teraz mocno zaciśnięte gdyby w pieczęć milczenia i uporu.
Przechodząc, nie spojrzał na nią. Poszedł dalej w kierunku Wisły, i szedł coraz prędzej. Dziewczyna poszła za nim. Widziała, jak wszedł na most, oparł się o poręcz żelazną i jął patrzeć w wodę. Znała urok i potęgę tej wiślanej wody. Nie widząc jeszcze, wiedziała teraz, że woda ta czarna jest i posępna, i posępnie łyska grzbietami fal pienistymi, i ponuro szumi i dzwięczy rozbijającymi się o siebie krami ostrych lodów. Słyszała ten śpiew złowrogi i mowę jego dobrze rozumiała. Śpiew ten bardziej kusząco do bólu ludzkiego przemawia, niż najczarowniejsza pokusa rusałek. Śpiew ten umie o wszechukoicielce śmierci opowiadać, dobrą łaskę fal zimnych wychwalać, marność życia złowrogo wypominać, i o końcu, o końcu koniecznym pamiętać.
Więc może...
Zimna fala uśpi rychło żar serca serdeczny, zimna fala zetrze żar z czoła palący, zimna fala ostudzi ogień w żyłach wrący, i ukoi, ukoi na wieki. Przeminie, przeminie ból, przeminie pamięć, wszystko przeminie. A zimna fala tajemnicy tak wiernie duchowa.
Więc może...
I dziewczyna drgnęła po raz trzeci. Postąpiła kilka kroków naprzód. Lecz młody człowiek zeszedł z mostu, minął wylot uliczki i na brzeg się wolno skierował. Tam usiadł. Na jakimś głazie, czy wielkim kamieniu. Kapelusz odrzucił, głowę wsparł na ręku i patrzał w ciemne fale.
A wokrąg czyniło się jasno. Poranek wstawał rzeźki i wesoły, i wolno, powoli uweselał fale. Jęły jaśnieć widocznie dla oka, jęły brać w siebie oczyszczający się nieba błękit, jęły, rzekłbyś, szumieć mniej złowrogo. Lecz jednocześnie silniejszy wiatr się obudził. Mroźny wiew zaśmiał się w uliczkach, i dął bez przerwy, wytrwale. Dziewczyna szczelniej w chustę się owinęła, podeszła jeszcze kilka kroków i głośno zawołała:
— Panie, ej, panie! —
Młody człowiek nie drgnął nawet. Rzeka wołanie pochwyciła i w zimnych falach szyderczo zatopiła. Było milczenie. Lecz po chwili znów wicher śmiać się zaczął. Dech jego stawał się z chwili na chwilę mroźniejszym, i chłodem lodowym przepajał powietrze. Dziewczyna drżała teraz z zimna. Na twarzy jej odbiło się onieśmielenie, mimo to raz jeszcze zawołała:
— Panie, ej, panie! —
I znów głos jej pochłonęły fale. Wówczas nagłem postanowieniem wiedziona zeszła na brzeg szybko i ręką dotknęła ramienia siedzącego. Nie poruszył się, nie odwrócił głowy. Więc w twarz mu spojrzała. Ta piękna, blada twarz, w bolu zastygła twarz spojrzała na nią jakby niewidzącemi oczyma. Dotknęła jego ręki. Ręka ta była zimna jak lód.
— Panie! Pan zmarznie! —
Nie było odpowiedzi.
Wówczas dziewczyna chwyciła obok leżący kapelusz, nałożyła go na głowę nieruchomego i ujęła go pod ramiona. Próbowała go dźwignąć. Lecz to się nie udało. Opuściła więc ręce bezwładnie i szepnęła:
— Zapamiętał się. —
I pochyliwszy się, jęła wołać prosto w jego twarz i z krzykiem: — Panie! Wstawaj pan! Tu pan zmarznie! Słyszy pan, czy nie?! —
I wreszcie załopotały ciężko jego powieki i jakiś brzask zrozumienia obudził się w jego nieruchomych oczach. Poruszył lekko głową i cicho, cicho wyszeptał:
— Proszę mnie tu zostawić. —
— A jakże!? Widzicie go! — radośnie a krzykliwie odpowiedziała dziewczyna. — Zostaw go tu na mrozie, kiedy już do cna zimny! Dalej! Wstawaj pan! Już! Prędzej! —
— Proszę mnie tu zostawić — powtórzył słabym głosem. — Mnie tu dobrze. —
— Dobrze?! A jak pan zmarznie, to co? I tak pan tu zostanie, aż do trupiarni nie wezmą. To także będzie dobrze? —
— O, wtedy będzie dobrze — odparł i opuścił głowę.
Dziewczyna oniemiała. — To się zapamiętał — pomyślała znowu, i przemówiła prawie z oburzeniem:
— To tak?! I panu nie wstyd? Pan z miasta, ubrany jak się patrzy, pewnie uczony, i o takich rzeczach pan myśli? I Boga się pan nie boi?! —
— Boga?! — w głosie jego drgnęło jakoby zdziwienie.
— A cóż to? Może Boga niema? Bóg jest i wszystko widzi. No, chodź pan, chodź! Bo odejdę! —
— Więc proszę odejść. Mnie tu dobrze — z uporem powtórzył.
Dziewczyna odeszła. Ale odeszła tylko kilka kroków. Wróciła znowu i łagodnie ująwszy jego rękę, szeptać zaczęła:
— Naprawdę pan tu zmarznie. Poco?! Życie to już takie jest, i chłop powinien być mocny. I jeszcze mądry, jak pewnie pan. A Bóg wszystko widzi i sprawiedliwie waży. Tak mi jeden ksiądz mądry powiedział. Chodź pan, chodź! Ja tu niedaleko mieszkam. Zagrzeje się pan, a potem pan pójdzie, gdzie pana wola. Chodźmy. —
I ku radosnemu zdziwieniu dziewczyny Rudzki uśmiechnął się i wstał. Poszli.
Drogę całą przebyli w milczeniu. Przeprowadziła go przez mroczną bramę, przez długie, zawalone gruzem, podwórze, i wprowadziła do ciemnej sionki małego, parterowego domu. To jakieś drzwi kluczem otworzyła i pchnęła go lekko, łagodnie do wnętrza. Wszedł. Miłe ciepło twarz mu owionęło. Chciał usiąść, lecz w panującym tu mroku, nie widział krzesła. Poczuł nagle zupełny zawrót głowy, jakaś mgła sina zafalowała przed jego oczyma, bezwładnie się na ścianę potoczył. Zwikłały mu się myśli, zaćmiła się świadomość, i już, już przytomność miał utracić, gdy oto uczuł, że podtrzymują go jakieś silne a miękkie ramiona, jakiś ciepły oddech twarz mu owiewa, i jakieś gorące wargi błądzą po zimnem, przemarzniętem czole.
Usłyszał szept: — O, tu, tu niech pan usiądzie. Zdejmę panu kapelusz, i trzeba, żeby pan płaszcz zdjął i buty. Łatwiej się panu nogi rozgrzeją. Herbaty zaraz zgotuję. —
— Gdzie ja jestem? — z trudem zapytał.
— U mnie. —
— A ty kto? —
— Dziewczyna. Taka sobie dziewczyna z miasta. Co panu po nazwisku? —
— A jak ci na imię? —
— Zośka. —
— Jak?! —
— Zośka, mówię. —
— Zośka... Zośka...
— No, co? Co? Widzi mnie pan? Bardzo pan zmarzł? Niech pan zdejmie płaszcz i buty. Położy sie pan tu, na tej kanapie. Okryję pana ciepło, nogi chustką owinę. Zaraz będzie lepiej. I herbaty zgotuję. No, co? —
— Zośka, Zośka... —
Patrzał na nią mrugając powiekami. Stała tuż przed nim, kolanami o jego wsparta kolana, już bez chusty na plecach, wysoka w miarę i silna w swych kształtach, które, choć mocno rozwinięte, piękne i młode miały linie.
Uśmiechała się teraz wesoło. W czarnych oczach świeciła radość dziecinna, na jasnych licach lekkie wykwitły rumieńce.
— No, proszę wstać — szeptała — o, tak. Zdejmiemy to zmarzłe płaszczysko, o, tak.
A teraz proszę tu podejść... — podprowadziła go do kanapy, a gdy się położył, podsunęła mu poduszką pod głowę i zabrała się do zdejmowania butów.
— Ja sam, ja sam — wyszeptał sennie — zostaw, Zośka... —
— Leż pan, jak panu dobrze — odparła wesoło. Za chwilę już okryła go kołdrą, nogi mu chustą owinęła, i zaglądając w oczy szepnęła:
— Dobrze? —
— Bardzo dobrze. Dziękuję. —
— Aha, nareszcie! — rozśmiała się bardzo dźwięcznie. A nogi nie palą? Nie szczypią? —
— Palą. —
— A widzi pan! Nie mówiłam? No, nic. Zgotuję herbaty. Co pan tam chciał zmarznąć na śmierć, czy co? —
— Może... na... śmierć... Może... —
— Panie! Przez co? —
— Ty, Zośka, kiedy kochałaś? — patrzał na nią oczyma, w których płonęła gorączka.
Nie zaraz odpowiedziała. Długą chwilę patrzyła w płomień spirytusowej maszynki, poczem naraz drgnęła, podeszła ku kanapie i siadła obok niego.
Ujęła jego rękę, pieściła ją.
— To przez to? — zapytała wreszcie.
Kiwnął głową.
— Zdradziła pana? —
— Nie! —
— Umarła? —
— Nie! —
— Więc co? —
— Nie kocha mnie i koniec. —
— Ohu! A mówił pan z nią? —
— Nie! —
— Jakto?! —
— Ona kocha innego. Wiem. Widziałem. Wiem napewno.
— Aha. Teraz już wiem. —
Zaległo milczenie. Syczała tylko spirytusowa maszynka. Naraz Rudzki drgnął i poruszył się niespokojnie. W oczach jego zapłonął znowu świt przytomności a razem i lęk. Uniósł się nieco i wyszeptał:
— Ale co ja teraz zrobię? Co ja zrobię? Co? —
— Cicho, dziecko, cicho — ułożyła go znowu i pocałowała w czoło. Po chwili podała mu szklankę herbaty. Wypił ją chciwie. Szepnął:
— Zimno mi. —
— Ba! Dobrze będzie, jak pan nie zachoruje. Zaraz. Najlepiej, żeby pan zaraz usnął. —
— Spać? Nie mogę. —
— Uśniesz, dziecko, uśniesz. Przytulę cię, ukołyszę. — Zsunęła z nóg buciki i położyła się obok niego. Uniosła jego głowę i złożyła u siebie, na piersi. Usłyszał równe tętno jej serca i równy oddech. Miłe ciepło rozlało się po jego żyłach. Uczuł, że obejmują go gorące, miękkie ramiona, że oplątują go gorące, silne nogi. Dziecinnie się uśmiechnął. Coś szepcząc usnął niemal zaraz, z głową na piersiach nieznanej dziewczyny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.