<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Szkice literackie
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza (wyd. Tygodnika Illustrowanego), Tom LXXXI
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
Szkice literackie.
I.
Zarys literatury polskiej z ostatnich lat szesnastu przez Doktora Piotra Chmielowskiego. Wydawnictwo E. Orzeszkowej i S-ki. Wilno. Drukiem Blumowicza, 1881.

Od czasu pojawienia się „Dziejów Polski” Bobrzyńskiego, żadna praca z zakresu naukowego nie obudziła tyle zajęcia, ile ów literacki rachunek z lat szesnastu, który mamy obecnie przed sobą. Czytaliśmy bezwzględne pochwały i nagany, jak również nasłuchaliśmy się ożywionych rozpraw za i przeciw. Zajęciu temu nie dziwimy się zupełnie. Niemal każdy wykształcony człowiek bierze udział w ruchu literatury wprost albo ubocznie, każdy wiąże się z nim swemi sympatyami dla jednych kierunków, antypatyami dla drugich; każdego więc książka, usiłująca dać syntetyczny obraz najnowszego ruchu, bezpośrednio obchodzi. Dziś, gdy pierwsze wrażenie minęło, gdy zatem łatwiej sądzić zarówno chłodno jak bezstronnie, postaramy się pomódz czytelnikom naszym w wydaniu takiego chłodnego i bezstronnego sądu.
Dzieli się książka Chmielowskiego na dwie części. Pierwszą zatytułował autor: „Przekonania i Dążności“, drugą „Osoby i dzieła“. Przeciw takiemu systemowi byłoby wiele do nadmienienia; ponieważ bowiem w pierwszej części autor zaznaczył istnienie dwóch kierunków a zatem i dwóch odnośnych obozów literackich, należałoby „osoby i dzieła” grupować w drugiej części stosownie do tychże obozów. Tymczasem tego podziału niema, a o piszących i ich książkach mówi Chmielowski w drugiej części w takiej kolei, w jakiej w ciągu ostatnich lat szesnastu występowali na widownię literacką. Z drugiej strony, mówić naprzód o przekonaniach, a potem o osobach, jest to wpadać w konieczność powtarzania w drugiej części tego, co się powiedziało w pierwszej, nakoniec oddzielać pisarzów od kierunków jest to postępować wbrew rzeczywistości naturalnej i tworzyć sztuczny podział czysto książkowy.
Prowadzi to za sobą i inne szkopuły, o których później przyjdzie nam mówić szerzej. Chmielowski rozumiał zapewne doskonale wady i niedogodności podobnego systemu, a jednak go zastosował. Pytanie: dlaczego? Odpowiedź dokładną możnaby dać dopiero po również dokładnem streszczeniu i ocenie całej książki; w początkach więc oceny należy poprzestać na ogólnej. Oto w ostatniem szesnastoleciu Chmielowski widzi przełom w literaturze i wielką walkę, podobną cokolwiek do niedawnej ogromnej walki romantyków z klasykami, a jeszcze podobniejszą do prądu reformatorskiego w dziewiętnastym wieku. Dopatrzywszy się owej walki, Chmielowski sądził, że aby uczynić ją dla swych czytelników zrozumiałą, należy przedewszystkiem wyjaśnić o co poszło, jakie były przyczyny, jaki stan umysłowości, jakie nowe poglądy wdzierały się z zagranicy do kraju, i z jakiego mianowicie powodu wybuch nastąpił. Uczyniwszy to wszystko, opisawszy i sam plac boju, dopiero mógł wedle własnego rozumienia przystąpić do opowiadania, kto walczył i ile męstwa okazał. Ostatecznie zyskałaby może i sama epopeja i ścisłość, gdyby przebieg walki odmalowany był w akcyi, powtarzamy bowiem jeszcze raz, że opisywać naprzód bitwę a potem wojska, które się biły, jest rzeczą przeciwną naturalnemu porządkowi rzeczy. Ale stało się. Wskazawszy przyczyny i motywy autora, przystąpimy do pierwszej części jego książki. Po 63-m roku zapanowała w kraju martwota, zniechęcenie się do życia i opuszczenie rąk we wszelkich kierunkach, zatem i w naukowo-literackim. Ciężka nauka r. 63-go rozczarowała przedewszystkiem do dawnych dróg, któremi urzeczywistnić chciano ideały. Ale gdy nowe drogi nie były jeszcze wskazane, więc i sam ideał zdawał się odsuwać w nieskończoną przyszłość i przedstawić się nakształt błędnego ognika, który i ucieka przed goniącymi i z odległości blednie. Stąd apatya w goniących. Ale żywotność społeczna przetrwała i tę próbę. Apatya nie zmieniła się w śmierć. Podniesiono znane już, ale przedtem tylko w teoryi powtarzane hasło pracy organicznej, wejrzano głębiej i poważniej, bo boleśniej, w myśl, czy te nowe drogi nie prowadzą lepiej do celu niż dawne; wreszcie uwierzono w nie, odetchnięto i praca się rozpoczęła.
Mówiąc to wszystko, idziemy za Chmielowskim. Owe dążności, wywołane praktyką życiową, musiały się odbić i w wytworach umysłowych. Literatura musi odbijać życie społeczne i, im więcej krzątaniny i energii na polach praktycznych, tem więcej ich na polu umysłowem. Burza 63-go roku oderwała uczonych od książek, poetów od ich natchnień i skierowała umysły ku innym sprawom. Gdy burza przeszła, po chwilowej przerwie opuszczone prace na nowo zostały podjęte. Jest to kolej rzeczy naturalna, są to zjawiska powtarzające się prawidłowo po wszelkich wstrząśnieniach, jeśli tylko owe wstrząśnienia nie przynoszą ze sobą ostatecznej zaguby. Istnienie i działalność szkoły głównej spotęgowały jeszcze bardziej ów ruch umysłowy, który począł się wraz z życiem budzić po wojnie. Wzrastało zajęcie się nauką i jej bieżącemi kwestyami. Pozakładano nowe pisma, mające za zadanie popularyzować najnowsze zdobycze wiedzy; słowem, po odrętwieniu, po obojętności na to wszystko, co leży poza polityką, nastąpiło przebudzenie się umysłów.
W tem przebudzeniu brali znaczny udział młodsi wychowańcy szkoły głównej. Inaczej być nie mogło. Wszędzie starsze siły bywają posiłkowane i z biegiem czasu zastępowane przez młodsze. Są to rzeczy tak zwykłe, że niema ich co powtarzać. Te pierwsze generacye, które wyszły ze szkoły głównej i wzięły udział w ruchu umysłowym, albo nawet objęły ster nad nim, nie stworzyły wprawdzie ani w zakresie nauki, ani literatury pięknej wielkich dzieł, na nowych zasadach opartych, przyczyniły się jednakowoż do rozszerzenia ruchu i wytworzenia pewnej umysłowej atmosfery, jakiej nie było dotąd. Zgodnie z hasłem pracy organicznej poczęto poruszać mnóstwo kwestyi wewnętrznych, które do 64 leżały odłogiem. Wejrzano w siebie, poczęto oceniać się trzeźwiej, poczęto patrzeć krytycznie na wady przeszłości i na dotychczasowe środki, z pomocą których chciano urzeczywistniać ideały społeczne. To wszystko stanowi niezaprzeczoną zasługę ostatniego szesnastolecia i nowych jego pracowników.
Dotąd też dobrze. Fakt ten rozbudzonej na nowo żywotności umysłowej mógł zaobserwować każdy ze współczesnych, i Chmielowski nie mógł o nim nie wspomnieć. Chodzi tylko o to, w jaki sposób przedstawia się autorowi ze strony literackiej ów fakt rozbudzonego życia umysłowego, w czem Chmielowski jako historyk literatury widzi najwybitniejszy jego objaw i wyraz. Owóż autor literatury widzi go w walce dwóch partyi: młodych i starych.
Posłuchajmy jej kolei tak, jak opowiada je Chmielowski. Naturalnie musimy się streszczać; ale tam, gdzie nie będziemy mogli przytaczać własnych słów autora, będziemy starali się oddać wiernie jego myśl. Młodzież tedy dowiedziała się z wykładów Struwego o burzy materyalizmu, huczącej zagranicą, o Meleschotcie, Vogtcie i Büchnerze; z innych prelekcyi doszła jej wiadomość o Buckle’u i Darwinie, poczęto czytać Baine’a, Spencera, Stuarta Milla, H. Taine’a i Renana. Były to czynniki, które rozbudziły jej „myśl krytyczną”. Dzięki owemu duchowi krytyki rzucono się naprzód na współczesnych poetów i zdarto wieńce uznania z ich głów. Potem zwrócono się przeciw szanowanym dotychczas powagom naukowym i literackim, i również starano się podkopać i osłabić ich wpływ. Nowe siły znalazły przytułek w „Przeglądzie Tygodniowym”, w dawnej, wielce odmiennej od dzisiejszej, „Niwie”, w „Opiekunie Domowym“, który dziś jest „Tygodnikiem Powszechnym”; i w ten sposób (kończy Chmielowski) rozpoczęła się walka młodych ze starymi.
Cała pierwsza część książki, zatytułowana: Przekonania i dążności, poświęcona jest tej walce, której autor przypisuje niezmiernie doniosłe dla naszej literatury znaczenie. Bierzemy tedy tę rzecz naprzód ze stanowiska czysto literackiego i pytamy: w imię jakich nowych literackich i poetycznych ideałów wystąpili młodzi przeciw starym?... Odpowiedzi w książce Chmielowskiego niema. I nie może być, bo ideałów nowych nie przeciwstawiono starym. Krytyka jest krytyką nie twórczością, nie otwarciem nowych widnokręgów, nie tworzeniem nowych światów. Rozumiemy walkę romantyków z klasykami. Chodziło o nową treść i formę nową, o to, dla czego serca mają bić, do czego wyciągać się ręce, czem żywić umysły. Była walka, była burza, pioruny i huk kruszących się ruin i wielkie zwycięstwo i zatknięcie nowego sztandaru na pokruszonych dawnych basztach i wieżach. A dziś co? O co chodziło? Gdzie są sztandary przeciwne i zwycięstwo? Czyż ową lichą partyzantkę dziennikarską, którą pamiętamy wszyscy i w której prawie wszyscy braliśmy udział, można porównywać z tymi czasami, w których grzmiał Mochnacki i Mickiewicz? Czy istotnie zasługuje ona na to, by człowiek poważny i badacz sumienny, jakim jest Chmielowski, zapisywał ją w książce jako fakt pierwszorzędnego znaczenia w literaturze? A jeśli już taka ochota widzieć w niej przełom, to gdzie jest nowa literatura? Pokażcie ją czytelnikom i powiedzcie: oto są dzieła, oto są owoce, oto są czyny zaklęte w książki, które wypłynęły wprost z polemiki Przeglądu Tygodniowego z Kuryerem Warszawskim, Niwy z Kroniką Rodzinną i Opiekuna Domowego — dajmy na to — z Kłosami. Znowu cisza. Znów niema odpowiedzi. Bo też my wszyscy, którzy dziś trzymamy pióro w ręku i piszemy, co kto umie i może, jesteśmy, pod względem ideałów literackich w znaczeniu estetycznem, kontynuacyą czasów dawniejszych. Wmawiać w nas, że tworzymy jakiś przełom, jakąś nową epokę literacką, jest to, po pierwsze: pochlebiać nam, powtóre: mylić się. Nie tworzyliśmy ani form nowych, ani treści nowej. Ideał główny pozostał ten sam i pozostanie. Być może, iż powie kto, że stanęliśmy, idąc za najnowszym ruchem zagranicznym, po stronie realizmu przeciw idealizmowi, po stronie tendencyjności, przeciw teoryi: sztuka dla sztuki. I to nie. Kraszewski, Kaczkowski, Korzeniowski, Jeż, Zacharyasiewicz pisali powieści metodą realną, nie tylko zanim nazwa „młodzi” była wynaleziona, ale zanim wielu młodych żyło na świecie, tak jak Stendhal i Balzac i Flaubert pisywali przed Zolą, Alexisem, Maupassant’em i innymi. W najlepszym więc razie przyłączyliśmy się tylko do istniejącego kierunku. Przeciw teoryi: sztuka dla sztuki, występował już Tyszyński. Bełcikowski przed założeniem Przeglądu pisał do Tyg. Il. dość ekscentryczną rozprawę o przyszłej poezyi rozumu. Co do poezyi, walka młodych ze starymi nie miała swego Tyrteusza. Przystosowywano różne wiersze w sposób sztuczny, ale Jowisz, patrzący na tę walkę z wysokości Olimpu, widocznie „ręka na rękę założył — odpoczywał po pracy — nikogo nie stworzył”. Inaczej mówiąc: walka młodych ze starymi była, ale nie chodziło w niej o żadne estetyczne ideały, o żadne nowe drogi. Gdyby owa polemika wcale nie miała miejsca, każdy z piszących robiłby toż samo i pisałby toż samo co dziś, o tyle tylko lepiej, o ile nie zmarnowałby więcej sił i talentu na spory, kłótnie, przycinki i napaści, które sam Chmielowski, wbrew przypisywanemu im ogólnie znaczeniu, wbrew sobie samemu i ścisłej konsekwencyi, nazywa w innem miejscu „bezowocną polemiką”.
Historyk literatury ma za zadanie i obowiązek notować objawy prawdziwe i przyczyn szukać tam, gdzie one istnieją, nie zaś tworzyć ze szkodą przedmiotowej prawdy jakieś nowe epoki i przełomy tam, gdzie ich niema i nie było. Przedewszystkiem jednakże nie powinien rozdymać sztucznie nikłych, przemijających objawów i przypisywać im pierwszorzędnego znaczenia; inaczej może się narazić na słuszny zarzut, że ten szczupły horyzont, który widzi przez okno swego pokoju, bierze za cały widnokrąg narodowego życia i ruchu.
Poza Warszawą jest cały kraj, jak poza sprawami dziennikarskiemi jest obszerny ruch umysłów, który częstokroć niewiele z niemi ma wspólności. Mówić tedy, że polemika dziennikarska jest literaturą, jest to nie umieć się wzbić wysoko i spojrzeć na szersze horyzonty.
To raz. Nie było zatem przełomu w twórczości estetycznej, nie stworzono nowych ideałów, nie otwarto nowych dróg; a przedewszystkiem z walki młodych ze starymi nie urodziło się nic; to zaś, co się urodziło, leżało poza nią.
Na polu politycznem do takiej walki, pominąwszy możność, nie było powodów i racyi. Niech autor pokaże choć jednego człowieka z pomiędzy piszących, których głosu ogół słucha, choć jedno pismo, któreby się nie zgodziło na pogląd, że trzeba porzucić drogi, któremiśmy szli do chwili ostatnich klęsk, że trzeba oddać się wytrwałej pracy organicznej, pracować, uczyć się i korzystać z doświadczenia wieków. Niech autor, powtarzam, przytoczy jedno takie pismo, któreby stawiało program wprost powyższemu przeciwny, a przyznamy, że jego walka starych z młodymi miała owe kapitalne znaczenie, które usiłuje jej w swej książce nadać. Ale na taki główny program była zgoda, różniono się tylko co do środków. Owóż różnice w poglądzie na środki, wobec zgody na główny cel, mogą wywołać spory, ale przedewszystkiem spory takie streszczają się wszędzie do drugorzędnej walki moderantów z radykalnymi, i jako takie, wogóle niewiele mają związku z literaturą; bezwarunkowo zaś nie mogą stanowić ani przełomu, ani epoki, nie tylko już w literaturze, ale nawet w rozwoju umysłowości.
Toż samo mniej więcej można powiedzieć o wszystkich innych kwestyach, podnoszonych przez młodą prasę. Polemika, czy też walka, jak ją nazywa Chmielowski, była po większej części wypływem nieporozumienia się, z którego z kolei rzeczy zrodził się brak wzajemnej ufności, podejrzliwość, posądzania się wzajemne i zaciekłość... bez prawdziwego gruntu pod nogami. Młoda prasa np. stanęła po stronie bez pracy i głównych celów — słowem, po stronie pracy u podstaw, podnoszenia dobrobytu materyalnego, po stronie udziału kobiet w pracy społecznej, po stronie równości wszystkich wobec pracy i głównych celów — słowem, po stronie wszystkich najpiękniejszych i najszlachetniejszych idei. Walczyć za takie przekonania byłoby i chlubą i zasługą, gdyby ktoś stawiał im zawadę i przeciwko nim powstawał. Ale, na seryo, kto powstawał? Czy choć jeden człowiek, lub jedno pismo przeczyło, że należy rozszerzać oświatę między niższemi warstwami społeczeństwa, że trzeba podnosić dobrobyt materyalny? Czy istotnie był ktoś, coby się absolutnie nie godził na żaden udział kobiet w pracy społecznej? I to nie. W nieporozumieniach w tym względzie chodziło, co najwięcej, o zakres owej pracy, a to już jest kwestya drugiego rzędu. Czy nakoniec przyszło choćby na chwilę komukolwiek do głowy wzdychać publicznie w pismach, należących do starej prasy, za czasami pańszczyzny lub twierdzić, że ten, kto się urodził szlachcicem, powinien mieć przywileje, wyróżniające go od gorzej urodzonych? Przeciwnie. Cała prasa u nas była i jest demokratyczną i gdyby ktoś wyspowiadał jakiekolwiek z pism warszawskich, uchodzących za najbardziej konserwatywne, dowiedziałby się co najwięcej, iż ono pragnie, by ludzie, noszący historyczne nazwiska, przez swój gorliwy udział w pracy społecznej, starali się zapewnić i nadal szacunek tym nazwiskom, otoczonym urokiem wieków. Jest to zapewne pogląd poniekąd konserwatywny, wymaga on bowiem uznawania historycznych nazwisk, ale nie tyle konserwatywny, by żądał jakiegoś przywileju, by odpychał kogokolwiek od pracy społecznej. Od biedy mogłyby się zgodzić na niego i Przegląd i Nowiny. Właściwie mówiąc, słusznie już zauważono, że kwestya arystokr. i demokr. jest kwestyą przebrzmiałą, mającą swoje znaczenie raczej towarzyskie niż społeczne. Kruszyć kopie o takie sprawy, jest to walczyć z wiatrakami. Tu niema powodu do walki, bo ona dawno i wszędzie została rozstrzygnięta. Dziś istnieje, zamiast demokratycznej, kwestya socyalna, kwestya pracy i kapitału; a ktoby się arystokracyami lub demokracyami jeszcze zajmował, tenby złożył tylko dowód, że jego zegar umysłowy spóźnia się nie o godziny, ale o całe dziesiątki lat. Nie było więc i niema powodu u nas do walki z tej przyczyny między starą a młodą prasą.
Cóż więc pozostaje? Oto kwestya klerykalizmu i anti-klerykalizmu. Rzecz ta zasługuje na bliższą uwagę. Takie dwie partye zarysowały się u nas, lubo w sposób nader umiarkowany i pośredni. Jedna z nich, uznając zresztą ogólny program, tyczący spraw wewnętrznych, pragnęła, by ów program przeprowadzać zgodnie z duchem katolicyzmu, — druga, nie uderzając wprost na dogmaty, szanując wiarę, stanęła jednak po stronie absolutnej wolności myśli i dyskusyi. Niektóre organa opowiedziały się mniej więcej po jednej lub po drugiej stronie, ale tylko mniej więcej, gdyż położyć wyraźnie karty na stół było niebezpiecznie ze względu na opinię, a bardziej jeszcze nie było potemu możności wobec warunków, w jakich wychodziły pisma. Chmury częstokroć musiały zostawiać pioruny… wiadomo gdzie. Mniejsza jednak o to. Partya klerykalna, jak wszędzie tak i u nas, pociągnęła ku sobie pokrewne elementy, zatem konserwatystów wszelkich odcieni — i w ten sposób uformował się obóz idący w imię wiadomych i ściśle określonych haseł. Drugi obóz szukał, jak twierdzi Chmielowski, dość długo swego hasła i znalazł je w pozytywizmie. Wszystkie siły młode, z małym przynajmniej wyjątkiem, wszystkie żywsze i gorętsze umysły ze starszych zgrupowały się pod chorągwią pozytywizmu — i walka rozpoczęła się. Była to jednak walka prowadzona z powodu licznych zewnętrznych, a zupełnie niezależnych okoliczności, nie wprost, ale ubocznie. Nie uderzano bezpośrednio na zasady, natomiast dyskutowano à propos. Każda najmniejsza kwestya, czy to naukowa, czy społeczna, nieraz i taka, na którą, gdyby była rozważana sama w sobie, obie strony mogłyby się zgodzić, dostarczała teraz powodu do wzajemnych przeciw sobie wycieczek. Ta pośredniość i uboczność walki odebrała jej wszelki donioślejszy charakter, a zwłaszcza wszelką ważność literacką, i zmieniła ją na czysto dziennikarskie bezowocne spory. Znaczna też część dzienników nie brała w niej nawet udziału — i wkrótce na placu boju zostali tylko najżwawsi. Rezultatem tej walki było tylko znużenie i zmarnowanie sił. Wogóle, wobec położenia, w jakiem znajdowało się społeczeństwo, była to kwestya pełna szkopułów, bardzo drażliwa, nawet niebezpieczna. Sytuacya była taka, że sami postępowcy czuli nieraz niesmak i obawę, by czasem mimowoli nie zagrać na jakąś fałszywą i obcą nutę. Bo należy wiedzieć, że nie biorąc w rachubę osobistych niechęci, które zapędzały niejednokrotnie dyskutujących za daleko, obie strony odznaczały się najlepszą wiarą — i twierdzenie przeciwne jest wprost fałszem. Pomimo tego walka, na ogół biorąc, była nadzwyczaj marną i nie przyniosła żadnych prawie rezultatów, któreby mógł i powinien zanotować historyk literatury. Używanie wszelkich kwestyi, jako powodów do dyskusyi, było także wielce szkodliwem, bo naprzód utrudniało traktowanie przedmiotowe tychże kwestyi, powtóre wyrosła z tego wzajemna nieufność, a po trzecie: zamęt. Opinia publiczna została wprowadzona poprostu w błąd i nauczyła się wydawać ryczałtowe sądy. Niech ktoś wspomniał z uznaniem o Auguście Comte, Millu, Bainie, Spencerze, natychmiast ogół, a po części i drobniejsze dziennikarstwo zaliczało go od razu z głową i z nogami do nieprzyjaciół kościoła. Działo się to odwrotnie. Niech ktoś nie zgodził się na jakikolwiek artykuł, ogłoszony w któremkolwiek z pism, należących do młodej prasy, niech krytykował śmiało utwór którego z jej koryfeuszów, niech zaprzeczył mu talentu lub rzucił doktrynerstwem, ogłaszano go hurtownie wstecznikiem, obskurantem, zaciekłym konserwatystą, klerykałem i tym podobnie. W sprawach ogólnych, choćby podejmowanych z najlepszą wiarą, krzyżuje się zawsze mnóstwo nici spraw osobistych; tam zaś, gdzie walka nie ma realnego gruntu pod sobą, prędzej-później rozdrażnienie i zaciekłość walczących zwraca się przeciw osobom. W ten sposób wytwarzają się przyjaciele i nieprzyjaciele, w ten sposób plenią się kółka wzajemnych adoracyi, które przyznają wszystko sobie, — nic tym, którzy stoją na zewnątrz. Stąd krzewi się nietolerancya w takich właśnie organach, które z zasady i natury rzeczy powinny stać po jej stronie, stąd nakoniec ciasnota pojęć, gdy nikt nie wznosi się do objektywnego poglądu ani na utwory literackie, ani na sprawy społeczne, ale każdy patrzy od środka ku brzegom, ze stanowiska własnej, nie partyi nawet, ale kliki. Owoce owej walki pożywamy poniekąd po dziś dzień. Kto nie chce jechać omnibusem, lecz jedzie własną, choćby jednokonną bidą, na tego wyrok z góry gotowy. W ludziach sceptycznych do wysokiego stopnia względem dogmatów i zasad przez wieki uznanych i uznawanych wyrodziła się wiara dogmatyczna względem... swego własnego umysłu. Wątpić we wszystko, tylko nie we własny umysł — jest to lichy objaw wątpienia i lichy objaw wiary. A jednak objawy te obecnie nader są częste. Być pionkiem w danej ultrakonserwatywnej lub ultraradykalnej klice jest może bardzo wygodne, bo się ma gotowe przekonania i społeczne i filozoficzne, i estetyczne — i wszelkie inne. Ma się swoje dogmaty i wedle nich się sądzi. Co się z niemi zgadza, jest dobre i piękne, co nie — nie. Zapewne. Ale, z drugiej strony, jest to nowego rodzaju obskurantyzm, jest to nowa niewola umysłowa, jest to uwolnić się z pod jarzma wielkich dogmatów dlatego tylko, by poddać się pod jarzmo małych, jest to porzucić idee a pójść w służbę do doktryn, jest to nakoniec, sit venia verbo — mieć ciasną głowę. Swobodna i miłująca swoją wolność myśl potrafi wzbić się ponad to wszystko i patrzeć z zewnątrz na podobne walki bez rezultatów i bez zwycięstwa. Dziwna rzecz, że Chmielowski mógł ową walkę czysto dziennikarską przyjąć za podstawę do kreślenia swego „Zarysu literatury”. Choćby u nas owe partye wystąpiły przeciw sobie z dziesięć razy większą siłą, pytamy, jakie ten fakt ma znaczenie dla literatury? jeśli momenty walki nie zaznaczyły się dziełami, choćby tylko polemicznemi, ale wielkiej powagi i znaczenia? We wszystkich krajach europejskich istnieje dziennikarstwo ultrakonserwatywne i ultrapostępowe, ale zapewne nikomu nie przyszło na myśl, na podstawie ich polemiki, pisać zarysu literatury. Że takie partye istnieją u nas, objaw ten nie jest żadnem poszczególnem znamieniem wyłącznie naszej umysłowości i literatury. Gdyby jaki profesor z Collège de France lub Sorbony napisał „Zarys literatury francuskiej” i patrzył na jej objawy ze stanowiska polemiki „Figara” z „Rappelem”, lub „l‘Univers‘a“ z „Intransigeant’em“, sam Chmielowski odmówiłby takiej książce powagi, autorowi zaś wyższego poglądu na sprawy literackie. Powtarzamy, że dziwimy się Chmielowskiemu, a dziwimy się dlatego, iż, opisując koleje walki, sam z sobą staje nieraz w sprzeczności. Oto np. kreśli powstanie walki, pierwsze strzały i kończy rozdział z pewną uroczystością w słowach: „Tym sposobem rozpoczęła się walka między starymi a młodymi. Okres przygotowawczy skończył się, rozpoczęła się walka o zasady”.
O jakie? Tu spodziewamy się wielkich rzeczy. Z tego, co wyżej powiedzieliśmy, pokazuje się, że na wielu polach nie było różnicy zasadniczej — nie mogło być więc i walki; tam zaś, gdzie się toczyła, jakie wydała owoce? Wydawnictwo „Przeglądu Tygodniowego” sam Chmielowski nazywa „makulaturą”, choć były tam i przekłady niezupełnie złe. „Niwa” wydała dwa tomy. To są całe owoce, o których mówi historyk literatury. Jakie drzewo, taki klin, jakie owoce, taka i walka. Ale w takim razie czemuż ją było brać za podstawę do kreślenia literatury? Jakim sposobem mógł wiek poważnie myślący, jak Chmielowski, zapowiadać tak szumnie połóg góry, skoro sam wyznaje, że urodziła się mysz? Czytelnik najbardziej nieuprzedzony musi sobie powiedzieć: do licha z taką walką i taką literaturą. Oto po szumnej zapowiedzi rozpoczętej wreszcie walki o zasady, Chmielowski wyznaje, że częstokroć przebierano miarę, częstokroć drażniono się umyślnie, że walczący pod sztandarem Comte’a nie czytali go, że „brakło znajomości języków, geografii” i wogóle znajomości tego, o czem się rozprawiało. Doprawdy, jest w tych słowach obrona dla nielubionej przez autora starej prasy; boć ci tam, którzy wówczas kruszyli pióra z męstwem, godnem lepszej sprawy, mogliby odpowiedzieć: „nie walczyliśmy ani przeciw Comte’owi, ani przeciw Baine’owi, ani Mill’owi, ani Spencer’owi, ani Taine’owi, ani Darwinowi, ani przeciw żadnej osobistości, która z takich jest, jeno przeciw nieznajomości języków, geografii i przeciw nieznajomości tych autorów sławnych, znakomitych i przez nas szanowanych”. Następnie, przychodząc do konkluzyi tej walki, Chmielowski mówi: „Zaznaczył się tu wszakże fakt nader smutny i bolesny: polemika, która od czasu do czasu przerywa drzemkę dzienników, ma już nie tyle charakter walk o zasady i przekonania, ile obronę lub potępienie pojedyńczych autorów, lub pojedyńczych organów prasy. Zdaje się, że na starcie ściśle naukowe, ze spokojem prowadzone, nie przyszła u nas jeszcze pora, nie zdobyliśmy bowiem tego stopnia ukształcenia, na którem, zamiast argumentów ad hominem, posługiwanoby się dowodami przedmiotowymi zdobytymi długowiekową pracą nauki”. Dodawszy do tego, co autor mówi w innem miejscu, że polemika była bezowocną i że wielu zmarnowało w niej siły i talenta, pozostaje chyba... szaty rozedrzeć nad książką. A jednak rozpatrywaliśmy rzecz bez uprzedzenia, raczej z uznaniem dla poprzednich prac i całkowitej działalności autora. Gdyby ta epopeja nie stanowiła podstawowej części książki, tego co stanowi poniekąd jej filozofię, zrozumielibyśmy jeszcze, że Chmielowski nie pominął i tego objawu, kreśląc ruch umysłowy ostatniego szesnastolecia, tak jak on objawił się w dziennikarstwie. Radzibyśmy w siebie i w czytelników wmówić, że tak jest, — ale niepodobna! Oto książka leży przed nami, a w niej cała poglądowa część, zatytułowana: „Przekonania i dążności”, nie mówi o niczem więcej, jak tylko o owej walce. Jest to oś, na której obraca się całe koło, jest to latarnia, która oświeca dalszą wędrówkę autora po ruchliwych falach twórczości lat ostatnich, jest to kanon, którego autor trzyma się w całej pracy i wedle którego wydaje wyroki. Zaiste, na ulotny artykuł, drukowany w jakiem z ulotnych pism, taki punkt wyjścia byłby wystarczający, ale dla dziejów literatury — to trochę za mało. Tu już potrzeba nie miary krawca, lecz Fidyasza. Czemu nie znalazł jej Chmielowski, czemu nie umiał spojrzeć z góry i objektywnie na całą ową ruchawkę dziennikarską — odpowiedź łatwa. Oto on sam brał w niej czynny udział, włożył w nią swoją sympatyę, solidaryzował się z jednymi przeciw drugim. Poważany ogólnie za swoją pracowitość i erudycyę, stanowił jednakże działo ciężkiego kalibru w jednym obozie przeciw drugiemu, kręcił się w owym wirze, który się z nim kręcił i ciągnął go ku środkowi. Do wypłynięcia sił nie znalazł. Gdy pisywał studya takie jak o Rzewuskim, t. j. z przeszłości, to jest ze sfery, do której nie można było stosować uprzedzeń stronnictwa, tworzył rzeczy poważne, godne historyka literatury, krytyka i przyszłego profesora. Ale pisząc o czasach najnowszych, nadto był związany; może obawiał się stanąć sam z sobą w sprzeczności i stworzył tylko dzieło pisane z obozu do obozu; nie umiał i może nie mógł wznieść się ponad stanowisko warszawskiego dziennikarza, któremu rogatki zamykają widnokrąg i który zapomina, że tam dalej jest kraj cały, który w „walce udziału nie brał, a i tworzył i pracował na inny zgoła ład”. Stąd powstały idee literatury i wyroki o piszących, kreślone ze stanowiska walki ech w Przeglądzie, kilku artykułów dawnej „Niwy” i dawnego „Opiekuna“ z jednej — a odpowiedzi od redakcyi „Kuryera Warszawskiego” z drugiej strony. Szkoda! Ucierpiały na tem zarówno obie części książki. Niemasz w niej objektywności, bezstronności i prawdziwie głębszej krytyki. Gdyby Chmielowski nie wyszedł ze stanowiska walki starych z młodymi, gdyby, skonstatowawszy ją, wydzielił jej w rzędzie objawów należne miejsce, wówczas nawet zasługi jego stronnictwa przedstawiłyby mu się jaśniej. Niewątpliwie bowiem, przedewszytkiem „Przegląd Tyg.” a potem „Niwa“ i „Opiekun” mają swoje zasługi. Ale mają nie w polemice, bo ów sztuczny rozbrat i napaści w felietonach, echach lub ulotnych artykulikach były poprostu niepotrzebne, zbyteczne, szkodliwe i wypłynęły po największej części nie z zasadniczych różnych przekonań, ale z walki o byt między młodymi, którzy chcieli pisać, a starymi, którzy niechętnie patrzyli na konkurentów. Wina leży tu po obu stronach — zasługa zaś pism wyżej wspomnianych polega nie na ujemnem ich działaniu, ale na dodatniej żywotności, na poruszaniu kwestyi istotnie ważnych: pracy u podstaw, oświaty, zachęcania do przemysłu, do handlu, na przestrzeganiu przed naciskiem germanizmu, na budzeniu odrętwiałego po katastrofie ogółu słowy: obudź się i pracuj. Ale cała ta, najważniejsza, działalność nie była polemiką; o ile zaś polemika przyłączyła się do niej, o tyle osłabiła jej wpływ, znaczenie i społeczny pożytek. Bądź co bądź, jednak działalność ta jeśli nie wydała większych, albo prawie żadnych owoców w znaczeniu ściśle literackiem, to wydała społeczne — i gdyby Chmielowski z tego stanowiska, nie ze stanowiska walki, na nią patrzył, podniósłby: 1-o istotnie zasługi swoich, 2-o nie potrzebowałby zamykać epopei słowami, że w końcu nastąpiło zniechęcenie, drzemka i t. p. Nastąpiło poprostu znużenie bezowocną polemiką; przyszła chwila szczęśliwa, w której wzajem wymyślających sobie zabolały języki i szczęki — ale zapał do dodatnich prac społecznych trwa.
Biorąc to wszystko na uwagę, cośmy powiedzieli dotąd, dochodzimy do przekonania, że zarys literatury z ostatnich lat szesnastu nie tylko nie odpowiada wymaganiom, jakie krytyka ma prawo bezwzględnie stawiać, ale nie stoi również na wysokości dotychczasowej działalności Chmielowskiego. Prócz ostrych i zjadliwych krytyk doczekała się ona także i bezwzględnego uznania, ale uznanie to wyrazili albo niepowołani, albo, co prawdopodobniej, było ono echem stronnictwa, albo nakoniec owocem zbytniego pośpiechu w pisaniu recenzyi, który nie pozwolił piszącemu zdać sobie dobrze sprawy z rzeczy, o której pisał. Stanowisko, jakie zajął Chmielowski, wpłynęło ujemnie i na drugą część książki, zatytułowaną: Osoby i dzieła. Krytyk w wydawaniu wyroków na osoby i dzieła, w ocenie poetów i powieściopisarzy kieruje się względem, o ile w pisarzu wybitnieje wyraźnie tendencya społeczna i o ile tendencya ta zgodna jest z jego przekonaniami. Wedle tego wypadają pochwały i nagany, które częstokroć zdziwienie tylko w czytelniku wzbudzić mogą. Trudno bowiem uwierzyć, aby estetyk z powołania, który tyle już nieraz złożył dowodów trzeźwości, brał taką miarę do oceny talentu i twórczości estetycznej, — trudno przypuścić, aby zapomniał, że w dziele pięknem nie tendencya sama, ale „sposób artystyczny”, w jaki ona się swemu twórcy przedstawia i wciela, stanowi o wartości dzieła artystycznego. Można przecie, nie mając ani za grosz talentu, stawiać sobie tezy niezmiernie żywotne, ultra postępowe, lub jakie autor chce; chodzi więc głównie o to, w jaki sposób umie ktoś tezę swoją zakląć w artystyczne ciało, tak aby dusza z owem ciałem stanowiła nierozerwalną jedność. W tem jest właściwość i istotna siła talentu. O tej prostej prawdzie zapomina Chmielowski, nie mogąc wzbić się i uwolnić od ustawicznie go trapiącej idei walki starych z młodymi i od rozdawania wieńców, w miarę jak ktoś stawał po stronie drugich. A jednak sam zaraz w początku pisze: „Nie zużytkowano dotychczas (w powieści) tego nowego prądu, jaki się w umysłach objawił i postawił przeciw sobie dwa pokolenia: starsze i młodsze”. Nowy to dowód, że z owej „walki na niwie estetycznej nie wyrosło nic, i zaiste tu by można przytoczyć parafrazę Osińskiego z Mickiewicza: „Cicho wszędzie, głucho wszędzie, nic nie było, nic nie będzie!” Jednak wedle tego „niczego” idzie dalej autor, mierząc jednych surowiej, drugich sympatyczniejszych łagodniej. Kraszewski został oceniony nader ostro. Zarzuca mu autor zazwyczaj brak całości, brak skoncentrowania efektów, obmyślenia sytuacyi i artystycznego ich (efektów) ugrupowania.
Z przykrością widzimy, że podobne ogólnikowe zdania powtarzają się w ocenach wielu pisarzy, i nie rozumiemy prawdziwie, jak człowiek tak ścisły, jak Chmielowski, może posługiwać się podobnymi szablonami, przez które malując krytycznym pendzlem, można umalować na czarno każdego pisarza. Kraszewskiemu zarzuca także autor zbytnią wrażliwość, zapominając, że w większej części tą wrażliwością tłumaczy się tak płodna działalność tego pisarza. Nie możemy się zwłaszcza zgodzić na zdanie, że zakres kreacyi Kraszewskiego jest szczupły. Wprost przeciwnie. Nikt nie stworzył tylu ludzi z różnych epok i sfer, umysłowych i towarzyskich. Powieści te to wielka galerya, w której dokładniej lub bardziej szkicowo występują ludzie dawni, barbarzyńscy, nowsi, poeci, filozofowie, prostacy, chłopi i arystokracya, szlachta ze wszystkich wieków; słowem, krócejby było wymienić kogo tam niema. Łatwość, z jaką autor je tworzy, bierze krytyk za brak badania faktów życiowych. Zresztą Chmielowski jest szczerym w tem, co pisze. Nie chce on uwłaczać zasłudze wielkiego pisarza; jeśli zaś jest za surowym, to mimowolnie. Na niektóre jego zarzuty możnaby się zgodzić, gdyby miara była dla wszystkich jednaka. Tak jednak nie jest i stanowi to nie małą ujemną stronę książki; gdyby bowiem czytał ją człowiek, któryby z niej dopiero chciał wyrabiać sobie sąd o rzeczy, mógłby sądzić, że są o wiele więksi pisarze od Kraszewskiego, i że jeśli autor postawił go na czele, to tylko ze względu na czas i wiek. Tę odmienną miarę widzi się zaraz w ocenie Jeża; przedewszystkiem występuje ona jednak w tem, co autor pisze o Elizie Orzeszkowej. Tu Chmielowski dał się już zupełnie porwać sympatyom stronnictwa; z czego wynikło, że jest to nie ocena, ale od początku do końca przecenianie. Pisze on o Kraszewskim, że postacie jego „nie upamiętniają się na zawsze i nie towarzyszą nam w życiu”. Pytamy: któraż to postać pani Orzeszkowej upamiętniła się Chmielowskiemu na zawsze i towarzyszy mu w życiu? Pamiętamy natomiast, że sam Chmielowski pisywał ongi dość ostre oceny utworów tejże samej autorki. Nie ulega kwestyi, że pani Orzeszkowa ma wielką łatwość tworzenia i odczuwa, jeśli nie do głębi, to przynajmniej nader żywo, prądy współczesne. Począwszy od pana Graby, napisała ona kilka niepoślednich powieści, ale talentowi temu brak właśnie wszelkiej plastyki. Wypowiedzieliśmy gdzieindziej, a tu uważamy za właściwe powtórzyć, że jeśli panią Orzeszkową będą czytać za lat sto, to ci przyszli czytelnicy dowiedzą się dokładniej, jakie prądy umysłowe przebiegały nasze czasy, niż jacy ludzie w nich żyli. Ludzie E. Orzeszkowej są istotnie dobrani do tendencyi, idei, przekonań. Postacie te chodzą, rozprawiają, kłócą się, żenią, umierają w miarę jak im autorka każe, ale cech życia indywidualnego brak im najczęściej, — autorce proces właściwego wcielenia przychodzi z wielką trudnością; jeśli zaś udało jej się to lepiej w „Panu Grabie”, „Elim Makowerze” i „Meirze Ezofowiczu“, to bynajmniej nie udało się jej to w szkicach, zatytułowanych: „Z różnych sfer”. Tu już zaiste trudno pojąć, jak człowiek obdarzony smakiem, jak Chmielowski, i z powołania estetyk mógł podnieść te właśnie utwory nad inne, i te właśnie nazwać znakomitymi pod względem treści i wykonania. Bezwarunkowo rzecz się ma przeciwnie. „Pan Graba”, „Eli Makower“ i „Meir Ezefowicz“ są to powieści dobre i znać w nich postęp, a „Z różnych sfer” całkowicie mierne. O dwóch ostatnich utworach autor mówi: „Najświeższe jej opowiadania: „Sylwek Cmentarnik” i „Widma”, w których zawarła „doskonale zaobserwowane, a świetnie pod względem artystycznym przedstawione” dzieje powstawania dążności socyalistycznych, świadczy wymownie, że autorka z rokiem każdym rozszerza zakres twórczości swojej i t. d.” Zwłaszcza co się tyczy „Sylwka Cmentarnika” zmienilibyśmy chętnie wyrażenie autora na następne: „doskonale zaobserwowane a wcale nie świetnie pod względem artystycznym przedstawione dzieje i t. d.” „Sylwek Cmentarnik” jest poprostu nudny. Tarnowski w odczytach swych o najnowszem powieściopisarstwie polskiem wyznaczył Elizie Orzeszkowej wcale podrzędne miejsce; że zaś nie same przekonania autorki wpłynęły na ten jego wyrok, dowodem tego, że skrajniejszego jeszcze Świętochowskiego postawił jednak wyżej. Chmielowski miał wszelkie prawo nie ukrywać swych sympatyi dla kierunku Orzeszkowej, ale powinien był ocenić ją przedmiotowo jako artystkę, inaczej może się narazić na zarzut, że to, co o niej pisze, jest panegirykiem dla osoby swego stronnictwa. Wygląda to tak zwłaszcza przy ocenie Bolesława Prusa, który wprost został pokrzywdzony. Autor krytykuje młodociane próby tego pisarza, jak np. „Listy ze starego obozu”, lub „Kłopoty babuni“, które są tylko pierwszymi krokami na niwie beletrystycznej, a opuszcza najlepsze jego utwory, jak „Lokatora z poddasza”, „Sen Jakóba“ i mnóstwo innych. Gdyby Chmielowski nie był zapomniał o pierwszej tej pracy, nie byłby z pewnością napisał, że Prus nie ma talentu do przedstawiania ludzi rzeczywistych; że figury jego są to „karykatury, podobniejsze pod względem zachowania się do pawianów niż do rodu człowieczego”. Podawać taki wywód, jako ogólnie charakteryzujący pisarza, dlatego, że ten jako jeszcze student napisał kilka fars, a zapominać o dalszej jego działalności, nadzwyczaj dodatniej zawsze pod względem społecznym a nieraz wybornej pod względem artystycznym, jest to zaiste iść zbyt daleko na drodze antypatyi. Tak nie wolno! Należy pamiętać, że prócz krytyka, krytykowanego i ich wzajemnych sympatyi lub antypatyi jest jeszcze ktoś, komu z obowiązku trzeba mówić prawdę, to jest ogół czytelników. Oto leży przed nami pierwszy tom utworów Prusa. Obejmuje on „Przygodę Stasia”, „Antka“, „Powracającą falę”, „Michałka“ i „Sieroce dole“. O tych wszystkich powieściach niema ani słowa w Zarysie literatury polskiej z ostatnich lat szesnastu. Co to znaczy? Jak sobie tłumaczyć podobne przemilczenia? Biorąc na uwagę sumienność Chmielowskiego i usuwając na bok wszelkie podejrzenia, że owo milczenie jest umyślnem, niepodobna jednak nie dojść do wniosku, że książka jest do wysokiego stopnia stronną i do wysokiego stopnia niedokładną. Takie dwie wady wystarczają, by odmówić jej wyższej wartości. Dowiadujemy się o Prusie, że jego „rysunek charakterów daleki jest nie tylko od mistrzostwa, lecz nawet od poprawności; kompozycja zaś całości bardzo luźna”. Ośmielimy się wbrew tej opinii twierdzić, że Prus w „Lokatorze z poddasza” i w „Powracającej fali“ dochodzi do wysokiego stopnia biegłości w kreśleniu charakterów. Twierdzimy wprost, wbrew Chmielowskiemu, że ludzie Prusa tacy, jak stary Jakób, jak młynarz Stawiński, kowal Szarak, jak Niemiec Gotlieb Adler, są to przewyborne typy, obserwowane świetnie i oddane z dickensowską plastyką. Gdy stary Adler rozpacza po stracie syna, zdaje się czytelnikowi, że tę elementarną duszę ludzką trzyma wprost za puls i odczuwa wszystkie jej bolesne drgania. Chmielowski jednak widocznie nie czytał „Powracającej fali”. Ale w takim razie któż ma czytać, jeśli nie ten, kto pisze literaturę? Co do nas, żadna z postaci E. Orzeszkowej, ani nawet w noweli lepszego od niej Okońskiego, nie upamiętniła nam się w życiu i nie towarzyszy na zawsze; natomiast pamiętać będziemy długo biednego Jakóba i tragicznego w swym rozdartym egoizmie Adlera. Zestawiamy te najlepsze utwory Prusa z nowelami Okońskiego i zdajemy się na sąd każdego bezstronnego czytelnika, czy owe drugie nie ustępują pierwszym pod względem plastyki, charakterów i tej czysto literackiej zdolności tworzenia ludzi żywych? A jednak Karol Krug, Damian Capenko i Klemens Boruta znalazły łaskę u Chmielowskiego — o Prusie przemilczał. Z tego, co napisał, czytelnik może sądzić, że, o ile Okoński jest znakomitym nowelistą, o tyle Prus miernym — i tak sądząc, czytelnik będzie się mylił; opinia, prowadzona w ten sposób, jednym nad zasługę się pokłoni, drugim nie odda tego, co im się należy. Zawsze i wszędzie te błędy, ten brak wyższego polotu w sądach o utworach beletrystycznych, przypisać należy fałszywemu zasadniczemu stanowisku Chmielowskiego. Stanowisko to nie jest dość wysokie, nie dość objektywne, pogląd niewyrobiony, młodzieńczy i zaciasny do pisania literatury, bo formowany z punktu widzenia dziennikarza należącego do partyi. Odbija się to ciągle i fatalnie w ustawicznych kontradykcyach. Mówiąc o Świętochowskim, autor pisze: „Przenośnie jego i porównania oryginalne, świeże, a zwykle nader trafne, nie mają nic wspólnego z figurami retorycznemi; polegają one przeważnie na przywracaniu znaczenia konkretnego”. Pisząc to, Chmielowski sprzeciwia się sam sobie; bo jakże nazwać taki sposób pisania, jeśli nie właśnie retorycznym? Świętochowskiemu mniej chodzi o to, by osoby jego dramatów zarysowały się w dyalogach ze strony swych charakterów, jak o to, by parowały jedne cięcia i pchnięcia językowe drugiemi. Taki sposób pisania wywołał dalszą uwagę Chmielowskiego, że „bogactwo i różnorodność natury ludzkiej sprowadzone zostały w dramatach Okońskiego do minimum”. Ale znowu jest to sprzeczne z tem, co mówi autor o świetnościach stylu rzeczonego pisarza, bo jeśli styl ten polega w znacznej części na nadawaniu wyrazom abstrakcyjnym znaczenia konkretnego, tedy częstokroć musi być zawiłym, wysilonym i wysoce sztucznym. Jest to metoda zapożyczona od Szekspira, ale w Szekspirze odbija ona sposoby mówienia współczesnego, współczesną modę. Postacie żyjące za czasów szekspirowskich, lordowie i baronowie z dworu Elżbiety, istotnie tak a nie inaczej mówili. Szekspir, kładąc im w usta retorykę, sztuczne igranie ze słowami, lub każąc szermować językiem, czyni to umyślnie, a nieraz i w sposób satyryczny. Dramaturg, który tworzy przeważnie tylko dyalektyków, nie zaś żywych ludzi, mija się z dramatycznem założeniem. Między pracami Okońskiego są bardzo dobre, jak: Antea, Helvia, Na targu, ale i słabe, wymęczone i sztuczne, jak: Ojciec Makary lub Błazen. Autor przestaje być w nich oryginalnym. Naśladuje język Szekspira w tem, co za czasów szekspirowskich było przymiotem a dziś i w dzisiejszem pisaniu jest wadą — nie umie zaś pójść za Szekspirem w odtwarzaniu całego bogactwa i różnorodności natury ludzkiej. Świętochowski posiada umysł bystry i styl wyrobiony; jest niepowszednim publicystą, ale pisarzem średniej miary, którego główną wadą jest, że częstokroć w tworzeniu wysila się i przesadza. To, co o nim pisze Chmielowski, pisze ze stanowiska partyi. Jest to wieniec za waleczność w walce młodych ze starymi. Z tegoż stanowiska stara się Chmielowski wytłumaczyć Narzymskiego, że w swej komedyi „Pozytywni” nie myślał zapewne o pozytywizmie Comte’a. Naszem zdaniem, gdyby nawet miał na myśli wykazanie zgubnych owoców tejże filozofii, stosowanej bezwzględnie w życiu praktycznem, to nie ubliżałoby jego artystycznej zasłudze, gdyby tylko sama komedya nie była gorszą niż jest. Nieprzyjemnie także razi w książce Chmielowskiego ustawiczne powtarzanie komunalnego zarzutu w luźności kompozycyi. Zarzut ten stosowany jest do Kraszewskiego, do Prusa, do Łozińskiego. Zdaje się nieraz, jakoby Chmielowski mówił to dlatego tylko, że mu wypada postawić jakiś zarzut. Czasem spotykamy tak dziwne kontradykcye, że znowu nie chce się wierzyć czytając. Oto np. o Sabowskim mówi Chmielowski: „Posiada on równą (Bałuckiemu) a może i większą żywość stylu, iskrzący się dowcip, dar nader trafnej obserwacyi i tę „umiejętność zaciekawiania”, która każe odczytywać utwory jego do końca, choć czasami czytanie to nie jest wolne od nieprzyjemnego tu i owdzie ziewnięcia”. Jedno z dwojga: albo się nad Wołodym Skibą nie ziewa, albo Wołody Skiba nie posiada daru zaciekawiania; jeśli zaś się ziewa, to dar ten jest małym. Przedewszystkiem jednak co kogo nauczy taki sąd o pisarzu?
O całej literaturze naukowej, zatem historycznej, filozoficznej i naukach przyrodniczych, niewiele nas poucza „Zarys literatury”. Tam, gdzie nie było można przygotować ogólnego punktu widzenia, tam gdzie spokojna, ściśle naukowa praca nie dawała się zamknąć w ramy dziennikarskiej walki młodych i starych, autor traci poniekąd filozoficzny grunt pod nogami, i zamiast dać syntezę ruchu naukowego, podaje tylko szczegóły. I tu zbyt mała szerokość ram jest przyczyną owego braku syntezy. Rozdziały też końcowe są tylko mniej więcej dokładnym katalogiem dzieł i autorów. Nie związane w jedną organiczną całość z poprzedniemi, a zwłaszcza z pierwszą częścią książki, wyglądają one jak luźny dodatek, przyczepiony gwoli konieczności uzupełnienia dzieła. W drugiej zresztą jego części znajdzie się nieco i trafnych uwag, ale przeważające wady, w połączeniu z fałszywym punkiem wyjścia, brakiem objektywności i ciasnym stronniczym poglądem, jakim odznaczają się „Przekonania i dążności”, sprawiają, że całe dzieło uważać musimy za bezwarunkowo chybione. Jako kryteryum do tego sądu o Chmielowskim użyliśmy samego Chmielowskiego, i z porównania takich prac jego, jak studyów o Kaczkowskim, Rzewuskim, z „Zarysem” doszliśmy do przekonania, że „Zarys” nie stoi na wysokości dotychczasowych prac autora. Od Chmielowskiego można było i oczekiwać i żądać więcej. W tych ostatnich słowach leży może potępienie dla książki, ale uznanie dla autora. Pisaliśmy sine ira et studio. Dla Chmielowskiego „Zarys” może być wskazówką na przyszłość, jak niebezpiecznie jest zamykać sobie dobrowolnie horyzont, występując z sądami o całości literackiej w barwie dziennikarskiej partyi. Książka jego nie jest dowodem, jak trudno jest pisać dzieje współczesne, ale jak trudno jest pisać dzieje współczesnemu, który nie umie na sobie przemódz, by nie występował jako rzecznik jednych przeciw drugim. Rozumiemy, że historyk literatury musi mieć swoje przekonania, i tam, gdzie walka toczy się o zasady pierwszorzędnego w literaturze znaczenia, gdzie idzie o takie: być albo nie być, jak szło między klasycyzmem a romantyzmem, tam musi opowiedzieć się pod tą lub ową chorągwią. Ale gdzie ideały są jednakie, a rozdział sztuczny, a walka błaha i bezcelowa, tam trzeba umieć patrzeć z góry, tam rzecznictwo za jednymi przeciw drugim błahe tylko może wydać owoce. Do takich owoców cierpkich a przedwcześnie z drzewa spadłych musimy z przykrością zaliczyć „Zarys literatury polskiej z ostatnich lat szesnastu”.

Mówimy: z przykrością, gdyż w Chmielowskim jest materyał na to, by w przyszłości zajął podnioślejsze stanowisko. Sam on w końcu wyraża życzenie, by nie posądzali się i nie szkalowali wzajemnie. Mówi dalej, że potrzeba u nas poglądów spokojnych i beznamiętnych, „bo spotwarzanie się wzajemne jest dowodem gorącego usposobienia, ale niewielkiej nauki”. Kończy wreszcie na zdaniu, że tam, gdzie cel jest wspólny, tam należy i zrobić wiele ustępstw. Złote słowa! Ale gdy się wierzy w cel wspólny, gdy się wzywa do pokoju, po cóż było apoteozować walkę prowadzoną nie tylko nie o cele, ale nawet nie o środki? Po co było ostatniemi słowami książki przeczyć pierwszym?!

Gazeta Polska,  r. 1881 № 211, 212, 213.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.