V
w którym poznajemy ciało prawodawcze baraniej głowy i głównych jego przywódców

Nazajutrz było posiedzenie sądu gminnego. Ławnicy poschodzili się z całej gminy, z wyjątkiem panów, alias szlachty, z której jakkolwiek kilku w powiecie było ławnikami, ale tych kilku, nie chcąc różnić się od ogółu, trzymało się polityki angielskiej, to jest zasady nieinterwencji, tak zachwalanej przez znakomitego męża stanu Johna Bright. Nie wyłączało to jednak pośredniego wpływu „inteligencji“ na losy gminne. Jeśli bowiem ktoś z „inteligencji“ miał sprawę, wówczas w wigilję posiedzenia zapraszał pana Zołzikiewicza do siebie; przynoszono następnie do pokoju przedstawiciela inteligencji wódeczkę, podawano cygaro i wtedy obgadywała się rzecz z łatwością. Potem następował obiad, na który zapraszano pana Zołzikiewicza uprzejmemi słowami: „Ano siadaj, panie Zołzikiewicz! siadaj!“
Pan Zołzikiewicz też siadał, a na drugi dzień mawiał niedbale do wójta: „Byłem wczoraj na obiedzie u Miedziszewskich, Skorabiewskich lub Ościerzyńskich. Hm! córka w domu jest: rozumiem, co to znaczy!“ Przy obiedzie zaś pan Zołzikiewicz starał się zachować dobre maniery, jeść rozmaite zagadkowe potrawy, tak jak uważał, że inni jedzą, i nie okazywać przytem, jakoby ta poufałość z dworem miała go zbytecznie cieszyć.
Był to człowiek pełen taktu, który wszędzie umiał się znaleźć; dlatego też nietylko nie tracił w takich razach śmiałości, ale wtrącał się do rozmowy, wspominając przytem „tego poczciwego komisarza“ lub „tego wybornego sobie naczelnika“, z którymi wczoraj lub wnegdaj machnął maleńką pulkę po kopiejce punkt. Słowem, starał się okazać, że jest zapanbrat z pierwszemi powagami w osłowickim powiecie. Uważał wprawdzie, że w czasie jego opowiadań panie dziwnie jakoś patrzyły w talerze, ale sądził, że to taka moda. Po obiedzie dziwiło go także nieraz, że szlachcic, nie czekając, aż on się żegnać zacznie, klepał go w łopatkę i mówił: „No to bywaj zdrów, panie Zołzikiewicz!“ ale znów sądził, że to w dobrych towarzystwach przyjęte. Przytem ściskając na pożegnanie rękę gospodarza domu, uczuwał w niej zawsze coś szeleszczącego. Wówczas zginał palce i, drapiąc szlachcica w dłoń, wygarniał z niej to „coś szeleszczącego“, nie zapominając nigdy dodać: „A, panie dobrodzieju! między nami to niepotrzebne! a co do sprawy, może pan dobrodziej być spokojny!“
Przy tak sprężystym zarządzie i przy wrodzonych talentach pana Zołzikiewicza, sprawy gminne szłyby zapewne jak najlepiej, gdyby nie jedno nieszczęście, a mianowicie, że pan Zołzikiewicz w niektórych tylko sprawach zabierał głos i tłumaczył sądowi, jak należy ze stanowiska prawnego na rzecz się zapatrywać; resztę zaś spraw, zwłaszcza nie poprzedzonych niczem szeleszczącem, pozostawiał samodzielnemu uznaniu sądu i podczas przebiegu ich spokojnie siedział, ku wielkiemu zaniepokojeniu ławników, którzy wówczas czuli się poprostu bez głowy.
Ze szlachty, a wyrażając się ściślej, z panów, jeden tylko pan Floss, dzierżawca Małych Postępowic, bywał początkowo, jako ławnik, na sądach gminnych i twierdził, że inteligencja powinna w nich brać udział. Ale miano mu to powszechnie za złe. Szlachta twierdziła bowiem, że pan Floss musi być „czerwony“, czego zresztą i samo nazwisko jego: Floss, dowodziło; chłopi zaś w demokratycznem poczuciu własnej odrębności utrzymywali, że nie wypada siadać panu na jednej ławie z chłopami, czego najlepszym dowodem jest, że „jensze panowie tego nie robią“. Wogóle chłopi mieli do zarzucenia panu Flossowi to, że nie jest panem z panów, że zaś nie lubił go i pan Zołzikiewicz, bo pan Floss nie starał się niczem szeleszczącem zasłużyć na jego przyjaźń, a raz na posiedzeniu, jako ławnik, nakazał mu nawet milczenie, niechęć więc ku niemu była powszechna; skutkiem czego usłyszał pewnego pięknego poranku, wobec całej gminy, z ust siedzącego obok ławnika, co następuje: „Albo to wielmożny pan, to pan? Pan Ościerzyński, to jest pan, pan Skorabiewski, to jest pan, a wielmożny pan, to nie pan, ino dorobiec“. Usłyszawszy to pan Floss, który właśnie także kupił był jakoś w owym czasie Kruchą Wolę, plunął na wszystko i gminę pozostawił gminie, tak jak w swoim czasie miasto pozostawiono miastu. Szlachta zaś mówiła: „doigrał się“, przyczem na obronę zasady nieinterwencji przytaczano jedno z przysłów, stanowiących mądrość narodów, które miało dowodzić, że chłopa ulepszyć nie można.
Gmina tedy, niezakłócona udziałem „inteligencji“, radziła o własnych sprawach bez pomocy powyższego pierwiastku, a za pośrednictwem tylko baraniogłowskiego rozumu, który przecież dla Baraniej Głowy powinien był wystarczać, na mocy tejże zasady, na mocy której paryski rozum wystarcza dla Paryża. Zresztą pewną jest rzeczą, że praktyczny rozsądek, albo inaczej tak zwany: „zdrowy chłopski rozum“ więcej jest wart od każdej obco-żywiołowej inteligencji, że zaś mieszkańcy kraju z urodzenia już ów „zdrowy rozum“ na świat przynoszą, to zdaje mi się nie potrzebuje być dowodzonem.
Okazało się to także zaraz w Baraniej Głowie, gdy na posiedzeniu, o którem mowa, odczytano zapytanie z urzędu, czy gmina nie zechce, własnym kosztem, na przestrzeni swych gruntów, naprawić gościńca wiodącego do Osłowic. Projekt ten wogóle nadzwyczaj nie podobał się zgromadzonym patres conscripti, jeden zaś z miejscowych senatorów wyraził światły pogląd, że gościńca niema potrzeby naprawiać, bo można jeździć przez łąkę pana Skorabiewskiego. Gdyby pan Skorabiewski był obecny na posiedzeniu, byłby zapewne znalazł coś do nadmienienia przeciwko temu pro publico pono, ale pana Skorabiewskiego nie było i on bowiem trzymał się zasady nieinterwencji. Projekt więc byłby przeszedł niezawodnie unanimitate, gdyby nie to, że pan Zołzikiewicz był poprzedniego dnia na obiedzie, podczas którego opowiadał pannie Jadwidze scenę uduszenia dwóch generałów hiszpańskich w Madrycie, wyczytaną w „Izabeli hiszpańskiej“ wydawnictwa pana Breslauera, po obiedzie zaś, przy uściśnięciu dłoni pana Skorabiewskiego, poczuł w ręku coś szeleszczącego. Pan pisarz tedy, zamiast zapisać poprawkę, położył pióro, co oznaczało zawsze, że pragnie głos zabrać.
— Pan pisarz chce cosik powiedzieć — rozległy się głosy w zgromadzeniu.
— Ja chcę powiedzieć, żeście durnie — odpowiedział z flegmą pan pisarz.
Potęga prawdziwej parlamentarnej wymowy, choćby w najtreściwszej zawarta formie, tak jest wielka, że po powyższem orędziu, oznaczającem protest przeciw poprawce i wogóle przeciw administracyjnej polityce ciała baraniogłowskiego, ciało wymienione poczęło spoglądać po sobie z niepokojem i drapać się w szlachetne organa myślenia, co u tego ciała było niezawodną oznaką głębszego w rzecz wnikania. Wreszcie po długiej chwili milczenia, jeden z jego reprezentantów ozwał się tonem zapytania:
— Abo co?
— Boście durnie!
— Musi tak być! — ozwał się jeden głos.
— Łąka łąką — dodał drugi.
— A na wiosnę, to nawet bez nią nie przejechać — zakończył trzeci.
Skutkiem tego poprawka, zalecająca łąkę pana Skorabiewskiego, upadła, przyjęto projekt urzędowy i zaczął się rozkład kosztów naprawy gościńca, wedle nadesłanego kosztorysu. Sprawiedliwość do tego stopnia była już wkorzeniona w umysły ciała prawodawczego baraniogłowskiego, że nie udało się nikomu wykręcić, z wyjątkiem samego wójta i ławnika Gomuły, którzy natomiast wzięli na siebie ciężar przypilnowania, ażeby wszystko szło jak najprędzej.
Należy jednak wyznać, że tak bezinteresowne poświęcenie się ze strony wójta i ławnika, jak każda cnota wychodząca poza obręb pospolitości, obudziło pewną zazdrość w innych ławnikach, a nawet wywołało jeden głos protestacji, który ozwał się gniewliwie:
— A wy to dlaczego nie będzieta płacić?
— A cóże my to będziem darmo pieniądze dawać, kiej tego, co wy zapłacita, wystarczy — powiedział na to Gomuła.
Był to argument, na który spodziewam się, nietylko zdrowy rozsądek baraniogłowski, ale i żaden inny nie znalazłby odpowiedzi; głos zatem protestującego umilkł na chwilę, a po chwili odrzekł tonem przekonania:
— A prawda!
Sprawa całkowicie była ukończona i przystąpionoby zapewne bezzwłocznie do roztrząsania innych, gdyby nie nagłe a niespodziewane wtargnięcie do izby prawodawczej dwóch prosiąt, które, wpadłszy jak szalone przez niedomknięte drzwi, zaczęły bez żadnej rozumnej przyczyny latać po izbie, kręcić się pod nogami i kwiczeć wniebogłosy. Oczywiście obrady zostały przerwane, ciało prawodawcze zaś rzuciło się w pogoń za intruzami i przez pewien czas deputowani z rzadką jednomyślnością powtarzali: „a syk! a ciu! ażeby was paralus!“ i tym podobne. Prosięta tymczasem zabiły się pod nogi pana Zołzikiewicza i splamiły mu jakąś zielonością drugą parę kortowych, koloru piaskowego, a która to zieloność wyprać się nie dała, choć pan Zołzikiewicz zmywał ją glicerynowem mydłem i tarł własną szczoteczką od zębów.
Dzięki jednak stanowczości i energji, która jak nigdy, tak i w tym wypadku nie opuściła przedstawicieli gminy baraniogłowskiej, prosięta zostały pochwycone za zadnie nogi i, mimo najusilniejszych protestacyj, wyrzucone za drzwi, poczem już można było przejść do porządku dziennego. Na porządku tym znajdowała się obecnie sprawa włościanina imieniem Środa ze wzmiankowanym wyżej panem Flossem. Zdarzyło się, że woły Środy, najadłszy się w nocy koniczyny pana Flossa, nad ranem opuściły ten padół łez i nędzy, przeniósłszy się do lepszego — wołowego świata. Zrozpaczony Środa przedstawił całą tę smutną sprawę sądowi, prosząc o poratowanie i sprawiedliwość.
Sąd, wniknąwszy w głąb rzeczy, z właściwą sobie bystrością doszedł do przekonania, że choć Środa puścił umyślnie woły na pole Flossa, jednakże gdyby na tem polu rósł np. owies albo pszenica, nie ta zaś „gadzina“ koniczyna, woły cieszyłyby się dotychczas najlepszem i najpożądańszem zdrowiem i z pewnością nie doznałyby tych smutnych przypadłości rozdęcia, których padły ofiarą. Wychodząc z tej premisy większej i przechodząc drogą, równie logiczną, jak ściśle prawną, do mniejszej, sąd wniósł, że przyczyną śmierci wołów w każdym razie był nie Środa, ale pan Floss; zatem pan Floss powinien Środzie za woły zapłacić, tytułem zaś przestrogi na przyszłość wnieść do kasy gminnej na kancelarję rs. 5. Suma powyższa na wypadek, gdyby obwiniony wypłaty jej odmówił, miała być ściągniętą z jego pachciarza Icka Zwejnos.
Następnie sądzono jeszcze wiele spraw natury cywilnej, wszystkie zaś one, o ile dotyczyły bliżej lub dalej genjalnego Zołzikiewicza, były sądzone zupełnie samodzielnie, a przytem na wagach czystej sprawiedliwości, zawieszonych na zdrowym baraniogłowskim rozumie. Dzięki przytem angielskiej zasadzie nieinterwencji, jakiej trzymała się wspomniana już wyżej „inteligencja“, powszechna zgoda i jednomyślność rzadko tylko bywały zakłócane ubocznemi wzmiankami o paraliżu, przegniciu wątroby i morowej zarazie, wypowiadanemi sobie mimochodem w kształcie życzeń, tak przez strony sporne, jak i przez samych sędziów.
Sądzę, że również dzięki tej nieocenionej zasadzie nieinterwencji, wszystkie sprawy mogły być rozstrzygane w ten sposób, że tak strona wygrywająca, jak i przegrywająca, wnosiły zawsze pewne kwoty, stosunkowo dość znaczne, „na kancelarję“. Zapewniało to ubocznie tak pożądaną w instytucjach gminnych niezależność wójta i pisarza, a wprost mogło oduczyć ludzi pieniactwa i podnieść moralność gminy Barania Głowa do stanu, o jakim napróżno marzyli filozofowie XVIII stulecia. Godnem było uwagi także i to, o czem zresztą wstrzymujemy się od wypowiedzenia pochwalnego lub nagannego zdania, że pan Zołzikiewicz zapisywał do ksiąg zawsze tylko połowę kwot przeznaczonych na kancelarję, druga zaś połowa przeznaczona była na „nieprzewidziane wypadki“, w jakich znaleźć się mogli pisarz, wójt i ławnik Gomuła.
Nakoniec przystąpiono do sądzenia spraw kryminalnych, skutkiem czego wydano rozkaz stójce przyprowadzenia więźniów i stawienia ich przed oblicze sądu. Nie potrzebuję dodawać, że w gminie Barania Głowa przyjęty był najnowszy i najbardziej zgodny z wymaganiami cywilizacji system więzienia celularnego, czyli komórkowego. Nie może to być podawanem przez złe języki w żadną wątpliwość. Jeszcze dziś każdy może się przekonać, że w wójtowskim chlewku w Baraniej Głowie znajdują się aż cztery przegrody. Więźniowie siedzieli w nich samotnie, w towarzystwie zwierząt, o których pewna „Zoologja dla użytku młodzieży“ mówi: „Świnia, zwierzę słusznie tak nazwane dla swojej niechlujności etc.“, a którym natura bezwarunkowo odmówiła rogów, co może także służyć za dowód jej celowości. Otóż więźniowie siedzieli w komórkach tylko w takiem towarzystwie, co, jak wiadomo, nie mogło im przeszkadzać w oddawaniu się refleksji, rozmyślaniom nad złem popełnionem i przedsiębraniu poprawy życia.
Stójka tedy udał się bezzwłocznie do owego celkowego więzienia i z celek jego przyprowadził przed oblicze sądu, nie dwóch, ale wyraźnie dwoje przestępców, z czego czytelnik może wnieść łatwo, jak delikatnej natury i jak głęboko psychologicznie zawikłane sprawy przychodziło czasem baraniogłowskiemu sądowi rozstrzygać. Jakoż istotnie, sprawa była arcydelikatna. Pewien Romeo, inaczej zwany Wach Rechnio i pewna Julja, inaczej zwana Baśka Żabianka, służyli razem u pewnego gospodarza: on za parobka, ona za dziewkę. I co tu ukrywać, kochali się, nie mogąc żyć bez siebie, tak jak Newazendech bez Bezewendecha. Wkrótce jednak zazdrość wkradła się między Romea i Julję, ponieważ ta ostatnia ujrzała raz Romea, zabawiającego się przydługo z Jagną ze dworu. Odtąd nieszczęśliwa Julja czekała tylko okazji. Jakoż pewnego dnia, gdy Romeo, wedle zapatrywania się Julji, za wcześnie przyszedł z pola i natarczywie domagał się jeść, przyszło do wybuchu i zobopólnych wyjaśnień, przyczem zamieniono wzajemnie kilka tuzinów uderzeń pięścią i warząchwią. Oczywiście ślady tych uderzeń widne były w sińcach na idealnej twarzy Julji, również jak i na rozciętem czole pełnego męskiej dumy oblicza Romea. Sądowi pozostawało teraz zawyrokować, po czyjej stronie była słuszność i kto komu miał wręczyć tytułem wynagrodzenia, tak za zawód miłosny, jak i za skutki wybuchu, złotych pięć, czyli, wyrażając się poprawniej, kop. sr. siedemdziesiąt pięć.
Zdrowej duchowej treści sądu nie zdołał jeszcze owionąć przegniły powiew Zachodu; dlatego brzydząc się do głębi duszy emancypacją kobiet, jako rzeczą wprost przeciwną więcej sielankowym usposobieniom słowiańskim, sąd dał pierwszy głos Romeowi, który, trzymając się za rozcięty łeb, tak mówić począł:
— Jelemożny sądzie! A to ta psia jucha już dawno spokoju mi nie daje. Przyszedłem, jak kto dobry, na podwieczerz, a ona do mnie: „Ty psie, kasztanie, powiada, to gospodarz jeszcze w polu, a ty, pada, przychodzisz już do domu? Za piecem, pada, się układziesz i będziesz na mnie mrugał?“ A ja ta nigdy na nią nie mrugałem, ino co mnie widziała z Jagną ze dwora, com jej pomógł wiader ze studni wyciągać, to od tego czasu na mnie zła. Huknęła mi misą o stół, mało mi strawa nie wyleciała, a potem pozreć nie dała, tylko tak mi wymyślała: „ty pogański synu, pada, ty odmieńcze, ty omętro, ty sufraganie!“ Dopiero, jak mi powiedziała: „sufraganie,“ tak ja ją w pysk, ale ino tak, przez złości, a ona mnie warząchwią w łeb...
Tu idealna Julja nie mogła już wytrzymać, ale złożywszy pięść i podsunąwszy ją pod nos Romea, krzyknęła przeraźliwym głosem:
— A nieprawda! nieprawda! nieprawda! Szczekasz jak pies!
Potem rozpłakała się całem wezbranem sercem i, zwróciwszy się do sądu, poczęła wołać:
— Jelemożny sądzie! O! ja nieszczęśliwa sierota, o dla Boga rety! Nie przy studni ja jego z Jagną widziałam, żeby ich olśnęło! Rozpuśniku! powiadam, małoś ty razy gadoł do mnie, co mnie tak kochasz, żebyś ino zaraz chciał mnie pięścią pod ziobro! Ażeby on skapiał, żeby jemu język kołem stanął! Nie warząchwiąby jego po łbie, oj! doloż moja! ino kłonicą. Słońce jeszcze wysoko, a on już z pola schodzi i zreć woła! Mówię mu, jak komu dobremu, grzecznie: ty złodziejski potrecie, to gospodarz jeszcze w polu, a ty już do dom? Ale sufraganie mu nie mówiłam, tak mi Panie Boże dopomóż. A żeby jego...
W tem miejscu wójt przywołał do porządku obwinioną, uczyniwszy jej uwagę w kształcie zapytania:
— Nie stulisz-że ty mordy, utrapiona?
Nastała chwilowa cisza; sąd począł się namyślać nad wyrokiem, i, co za delikatne poczucie sytuacji, pięciu złotych nie przysądził żadnej stronie, ale tylko tak dla zachowania swej powagi, jak i dla przestrogi wszystkim zakochanym parom w całej Baraniej Głowie skazał skarżących się na odsiedzenie jeszcze dwudziestu czterech godzin w celkowem więzieniu i na zapłacenie na kancelarję po rublu srebrem jeden.
Od Wacha Rechnia i Baśki Żabianki na kancelarję po kopiejek srebrem pięćdziesiąt, zapisał pan Zołzikiewicz.
Poczem posiedzenie było skończone. Pan Zołzikiewicz wstał i pociągnął swoje kortowe, koloru piaskowego, wgórę, a fioletową kamizelkę nadół. Ławnicy, w zamiarze rozejścia się, już brali za czapki i bicze, gdy nagle drzwi, zamknięte po napadzie prosiąt, rozwarły się naoścież i ukazał się w nich Rzepa chmurny jak noc, a za nim Rzepowa i Kruczek.
Rzepowa była bledziusieńka jak płótno; jej śliczne delikatne rysy wyrażały smutek i pokorę, a w wielkich czarnych oczach ukazywały się łzy, ściekające następnie po policzkach.
Rzepa wszedł było hardy, z głową zadartą, ale jak zobaczył cały sąd, tak zaraz stracił minę i dość cichym głosem ozwał się:
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków! — odpowiedzieli chórem ławnicy.
— A wy tu czego chceta? — spytał groźnie wójt, który zrazu zmieszał się, ale już przyszedł do siebie. Sprawę jaką mata? Pobiliśta się, czy co?
Nadspodziewanie pan pisarz wtrącił:
— Dajcie im mówić.
Rzepa zaczął:
— Jelemożny sądzie... A niechto najjaśniejsze...
— Cichaj! Cichaj! — przerwała prędko kobieta — dajże mnie mówić, a ty cicho siedź.
To rzekłszy, obtarła fartuchem łzy i nos, i głosem drgającym poczęła opowiadać całą sprawę. Ach! ale gdzieżto ona przyszła? Oto przyszła na skargę na wójta i na pisarza: przed... wójta i pisarza. Wzięli go, mówiła, obiecowali mu las, byle podpisał, to i podpisał. Dali mu pięćdziesiąt rubli, a on był pijany i nie wiedział, że zaprzedaje dolę swoją i moją, i dzieciaka. Pijany był, jelemożny sądzie, pijany, jak nieboskie stworzenie! — mówiła dalej już z płaczem. — Toć pijany nie wie, co robi, toć i w sądzie, jak kto po pijanemu przeskrobie, to mu folgują, bo powiadają: nie wiedział, co robił. Na miłosierdzie Boże! a toć trzeźwy człowiek nie sprzedałby za pięćdziesiąt rubli doli swojej! Oj, ulitujta wy się nade mną i nad nim, i nad dzieckiem niewinnem! W co ja się obrócę nieszczęśliwa sama, samiusieńka na świecie bez niego, bez nieboracyska mojego! Oj, Bóg wam za to da szczęście i zapłaci wam za biedaków!“
Tu łkanie przerwało jej dalsze słowa. Rzepa także płakał i wycierał co chwila nos w palce. Ławnicy posowieli i spoglądali jeden na drugiego, to znów na pisarza i wójta, nie wiedząc, co czynić.
Aż Rzepowa znowu zebrała się z głosem i tak mówić poczęła:
— Chłopisko chodzi jak struty. Ciebie, powiada, zabiję, dzieciaka zgładzę, chałupę spalę, a powiada, nie pójdę i nie pójdę. A cóżem ja winna nieboga? albo i dzieciak? On już ani do gospodarstwa, ani do kosy, ani do siekiery, ino siedzi w izbie i wzdycha, i wzdycha, ale ja sądu czekałam; toć wy ludzie macie Boga w sercu i na naszą krzywdę nie pozwolicie. Jezusie Nazareński, o Matko Boska Częstochowska! przyczyńże Ty się, przyczyń za nami.
Przez chwilę słychać znów było tylko szlochanie Rzepowej, nakoniec stary jeden ławnik mruknął:
— A, dyć to nieładno człeka upoić i zaprzedać.
— Bo i nieładno! — odpowiedzieli inni.
— Niech was Bóg i Przenajświętsza Jego Rodzicielka błogosławi — zawołała, klękając w progu, Rzepowa.
Wójt zasromał się, niemniej markotny był i ławnik Gomuła; obaj zaś spoglądali na pisarza, który milczał, ale gdy Rzepowa skończyła, rzekł do mruczących ławników:
— Jesteście durnie!
Nastała cisza, jak makiem siał, pisarz mówił dalej:
— Wyraźnie stoi napisane, że kto się będzie wtrącał do dobrowolnego kontraktu, będzie sądzony morskim sądem, a czy wiecie, durnie, co to jest morski sąd? Wy tego, durnie, nie wiecie, morski sąd to jest...
Tu wydobył chustkę i utarł nos, potem głosem zimnym i urzędowym tak dalej swoją rzecz prowadził:
— Który, kpie jeden z drugim nie wiesz, co jest morski sąd, to wsadź tylko nos w taką sprawę, a poznasz, co jest morski sąd, aż cię siódma skóra zaboli. Jak się ochotnik znajdzie za popisowego, to tobie jednemu z drugim wtrącać się do nich wara. Ugoda podpisana, świadkowie są i szabas! To się rozumie i w jurysprudencji, a nie wierzysz, to patrz w procedurze i w zsyłkach. A jeśli i piją przytem, to i cóż? Albo to wy nie pijecie, durnie, zawsze i wszędzie?
Gdyby sama sprawiedliwość z wagą w jednem a gołym mieczem w drugiem ręku wylazła z za wójtowskiego pieca i stanęła nagle między ławnikami, nie byłaby ich więcej przestraszyła, jak ten morski sąd, procedury i zsyłki. Przez chwilę panowało głuche milczenie i dopiero po niejakim czasie ozwał się Gomuła cichym głosem, na który obejrzeli się wszyscy, jakby zdziwieni jego śmiałością:
— Dyć prawda! konia sprzedasz, napijesz się, wołu sprzedasz, też; świnię, też. To już taki obyczaj.
— Toćwa napiliśmy się i wtedy ino wedle obyczaju — wtrącił wójt.
A potem ławnicy śmielej zwrócili się do Rzepy.
— Cóż, kiejś sobie piwa nawarzył, to go pij.
— Albo to tobie sześć lat? Albo ty nie wiesz, co robisz?
— Łba ci przecięć nie urwą.
— A jak pójdziesz do wojska, to se do dom możesz parobka nająć: on cię ta zastąpi i przy chałupie, i przy kobiecie.
Wesołość poczęła ogarniać zwolna zgromadzenie.
Nagle pisarz znowu otworzył usta: uciszyło się wszystko.
— Ale wy nie wiecie — mówił — w co wam się wtrącać a czego nie tykać. W to, że Rzepa groził żonie i dzieciakowi, w to, że obiecywał spalić własną chałupę, w to wy się wtrącać możecie i takiej rzeczy płazem nie puścić. Kiedy Rzepowa przyszła na skargę, niechże od sądu bez sprawiedliwości nie odchodzi.
— Nieprawda! nieprawda! — zawołała z rozpaczą Rzepowa — ja się nie skarżyłam, ja ta nigdy żadny krzywdy od niego nie doznałam. O! Jezusie, o rany słodkie Boga żywego, chyba się świat już skończył!
Ale sąd się zagaił i bezpośrednim jego rezultatem było, że Rzepowie nietylko nic nie wskórali, ale jeszcze sąd, w słusznej troskliwości o całość Rzepowej, postanowił ją ubezpieczyć przez zamknięcie Rzepy w chlewku na dwa dni. Żeby zaś na przyszłość podobne myśli nie przychodziły mu do głowy, postanowionem było przytem, żeby na kancelarję zapłacił rubli srebrem dwa, kopiejek pięćdziesiąt.
Ale Rzepa rzucił się jak wściekły i krzyknął, że do chlewka nie pójdzie; co zaś do kancelaryjnego, to nie dwa, ale pięćdziesiąt rubli wziętych od wójta rzucił na ziemię, wołając: „niech je se ta bierze, kto chce!“ Zaczął się rozgardjasz straszny. Stójka wpadł i dalej Rzepę ciągnąć; Rzepa go pięścią, on Rzepę za łeb; Rzepowa w krzyk, aż jeden z ławników wziął ją za kark i wyrzucił za drzwi, dawszy pięścią w krzyż na drogę, inni zaś pomogli stójce zaciągnąć Rzepę za kołtuny do chlewka.
Pisarz tymczasem zapisał: „od Wawrzona Rzepy rs. 1 kop. 25 na kancelarję“.
Rzepowa szła do pustej chałupy prawie bez przytomności. Nie widziała nic przed sobą i co kamień, to się o niego potknęła, a ręce łamała nad głową, a zawodziła:
— Oo! oo! oo!
Wójt, że to miał serce dobre, więc idąc zwolna z Gomułą ku karczmie, rzekł:
— Mnie ta cosik tej baby żal. Albo im dołożę jeszcze ćwiartczynę grochu, albo co?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.