<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Szpital waryatów
Pochodzenie Nowelle
Wydawca J. K. Żupański & K. J. Heumann
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SZPITAL WARYATÓW
(PODŁUG OPOWIADANIA WARYATA.)




Jeżeli napisałem: podług opowiadania waryata — proszę nie uważać tego jako fikcyę.

Waryat ów istniał rzeczywiście, znali go dobrze i pamiętać muszą ci wszyscy, którzy zwiedzali szpital krakowski między rokiem 1847 a 1876, przeszło 30 lat bowiem był on stałym jego mieszkańcem, a może jest jeszcze, jeżeli nie umarł.
Nazywał się — ba! kiedy nazwisko jego zupełnie wyszło mi z pamięci, bo to już będzie kilka lat temu, jak go widziałem; pamiętam tylko, że się kończyło na ski. Poznałem go w kancelaryi dyrektora, do którego udałem się o pozwolenie zwiedzenia zakładu... Na nieszczęście tak się wydarzyło, że i dyrektor i asystent jego byli właśnie zajęci rachunkami rocznemi, które śpiesznie trzeba było wysłać do wydziału krajowego, nie mieli więc czasu towarzyszyć mi w tej podróży po celkach szaleńców.
— Ale to nic nie znaczy — rzekł dyrektor — jest właśnie Ski, on pana oprowadzi — i zwracając się do mężczyzny, który w tej chwili wszedł do kancelaryi i zdejmował pęk kluczy z kołka, odezwał się do niego:
— Panie Ski, oprowadzisz pan tego pana po zakładzie i poinformujesz go szczegółowo o każdym pacyencie, tylko tak, jak to pan umiesz, kiedy chcesz. Rozumiesz pan?
— Dobrze, dobrze, panie dyrektorze, służyć będę, ale za małą chwileczkę, bo kucharz, panie... tego... sobaka, drze się jak nieszczęście, że mu omasty brakło do obiadu. Tylko mu wydam i duchem tu będę. Sługa, służka pana dyrektora.
Mówił prędko, trzepiąc wyrazy, jak pytel we młynie, porwał klucze z kołka, skłonił się i wyszedł.
— Będziesz pan miał prawdziwą przyjemność — rzekł do mnie dyrektor — posłuchać tego człowieka, bo to kawałek filozofa i poety, a przytemwymowny, że język mu nie stanie.
— To zapewne dozorca zakładu? — spytałem.
— Nie, panie, to także waryat, niech się pan tem nie przestrasza, bo to waryat nieszkodliwy i będzie panu o wszystkiem mówił jak najrozsądniej, nie zdradzając żadnego zboczenia umysłowego; nie trzeba go tylko zapytywać o przeszłość, o sprawy majątkowe, bo na tym punkcie jest maniakiem i zaraz zaczyna pleść od rzeczy.Gdybyśmy go stąd puścili, pewnieby wszystkie koszary chciał podpalić, wszystkie odwachy wy wracać, bo ma urazę do rządu, że mu bajeczne sumy zabrano, i procesuje go o to. Był bowiem jakimś urzędniczkiem przy kasie, za czasów Rzeczypospolitej krakowskiej. Gdy Austryacy zabrali Kraków w roku czterdziestym szóstym, stracił miejsce, jako nie znający języka niemieckiego, i to mu pomieszało umysł; zdaje mu się, że te wszystkie pieniądze, które były w kasie, należały do niego, że mu je zabrano, i ma o to, do nich pretensyę. Dosyć potrącić o ten przedmiot, a będzie niestworzone rzeczy wygadywał.Zaraz się pan przekonasz o tem...
— A cóż tam, panie Ski — rzekł, zwracając się do owego waryata, który właśnie powrócił i wyprostowany, jak żołnierz, stanął przy drzwiach, czekając na rozkazy, — jakże tam z pańskim procesem o te fundusze zabrane?
— A no jeszcze nic, jeszcze nic, panie dyrektorze. Przed rokiem jeszcze poszła apelacya do Pana Boga, i dotąd nie ma żadnej rezolucyi. Darmo, trzeba czekać, bo zanim tam w niebie zweryfikują, skrutynują, to czasu trzeba, bo to i tam panie, teraz na biurokratyzm zachorowano, zanim przejdzie przez wszelkie instancye, to potrwa, panie dobrodzieju, zwłaszcza, że tam teraz okropnie są ostrożni, bo się pokazały w ostatnich czasach różne malwersacye.
— W niebie? e...? co pan gadasz — spytał dyrektor z uśmiechem, wyciągając go tem niby niedowierzaniem na szersze opowiadanie.
— Pan dyrektor nie wierzy? A toż to przecież po gazetach pisało, że i tam już teraz różne, panie... tego... szwindle i matactwa się zakradły. Zrobiono podobno świętym jakiegoś, co się potem, na niego różne brudne sprawki pokazały. Niedawno znowu puszczono hrabinę do nieba dlatego, że słynęła z pobożności i różnych dobroczynnych instytucyi; aż tu, panie, jak zaczną gachy, co ją admirowały za życia dobijać się za nią do nieba, tak Św. Piotr, nie mogąc dać sobie z niemi rady, chwycił babę za łopatkę i wyrzucił do stu dyabłów. Jak się panie dobrodzieju, tak kto kilka razy sparzy, to nic dziwnego, że potem na zimne dmucha, i nikomu nie dowierza. Dlatego i moja sprawa, choć najsłuszniejsza, zalega w aktach, zanim się przekonają, że wszystko prawda święta, co w rekursie napisałem.
— No, weź pan, panie Ski, tego pana pod swoją opiekę, i proszę zabawić go, żeby się nie znudził.
— Ile możności, ile możności, panie dyrektorze. Kiep ten, co więcej obiecuje, niż umie.
— A u furyatów proszę zachować środki ostrożności.
— Albo mi to pierwsze, panie dyrektorze.Służę panu, służę, służę — mówił, otwierając drzwi naoścież,
Wyszedłem za nim na korytarz.
Szpital waryatów mieścił się wtedy jeszcze na placu, Św. Ducha, który wyglądał więcej na więzienie. Teraz podobno, odkąd przeniesiono go pod opiekę Św. Łazarza, wygląda on całkiem inaczej; tak powabnie, uroczo, że satysfakcya prawdziwa być waryatem w takim szpitalu; ale poprzednio strach było wchodzić do niego, i najzdrowszego człowieka mogła w nim ogarnąć najczarniejsza melancholia. Korytarze i celki sklepione, oświetlone z góry maleńkiemi okienkami, w których brudne, zakurzone szybki w tęczowych kolorach od starości odrobinę zaledwie przepuszczały światła, przytłumionego grubemi, gęstemi kratami. Na korytarzach wilgoć lała się po ścianach, a w zimie ubierała je kryształami lodu i puszkiem śniegowym. Ogród spacerowy, zacieniony gęsto kasztanami, wyglądał także ponuro, dziko; na trawie ani jednego kwiatka, coby żywszą barwą rozweselał oko; nic, tylko pokrzywy i łopuchy, wśród których ruchliwsi waryaci wydeptali sobie ścieżki w różnych kierunkach i zygzakach.
Zagadką to doprawdy było dla mnie, jak ten biedak mógł w onym posępnym, odrażającym lochu przebyć lat trzydzieści, l wyglądać tak czerstwo, rumiano, jak wyglądał, i zachować tyle życia i ruchliwości. W bajowej, szarej marynarce i takich samych spodniach, w których przypominał więźniów kryminalnych, szedł przedemną krokiem żywym, podrygując wesoło, brzękając kluczami i pogwizdując. sobie. Spotkawszy w drodze zakonnicę, która w białym, sztywnym welonie, rozpostartym, jak skrzydła motyla, przesunęła się cicho koło nas, wydzwoniwszy fistułowym głosem: «Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus» — odpowiedział jej co tchu prędko: «Na wieki wieków» i, zatrzymawszy się, cmoknął w rękę dobrodziejkę. Ja tymczasem poszedłem naprzód w korytarz.
— Nie tam, nie tam, panie dobrodzieju — zawołał, pośpieszając za mną — he, he, pan widzę amator płci pięknej, bo zaraz do kobietek ciągnie. Zostawimy je sobie na deser, na deser, panie dobrodzieju, a pójdziemy do mężczyzn na górę
— Więc mężczyźni są na gorze? Tak samo, jak w życiu mężczyźni zawsze górą — służę panu.
Obrócił kluczem w zamku i otworzył drewnianą kratę, zamykającą wejście na schody.
— Niech pan dobrodziej wejdzie prędko, muszę zamknąć, żeby się który ptaszek nie chciał przypadkiem wymknąć. Bo to, panie, z waryatami sprawa, — wygadują na świat, a ciągną do niego, choć tutaj. mają, jak u Pana Boga za piecem. A jakich te szelmy nieraz używają fortelów, żeby się ztąd wydostać, pi, pi, to niejeden mędrzec by się nie zdobył. Ot nie dalej, jak tydzień temu, spłatał nam jeden takiego figla, że to ha! — Przywiózł go tu do nas jakiś jego krewny czy przyjaciel pod pozorem, że to niby gmach do sprzedania, więc żeby go obejrzeć, czy można tyle dać, co za niego żądają. Ale panicz, jak tylko dostał się za furtę, zwąchał pismo nosem, panie dobrodzieju, ale udał, jakby nigdy nic i szedł śmiało naprzód. Dopiero, jak zobaczył stróżów w korytarzu, którzy już czekali na tę zapowiedzianą wizytę, aby pana brata pochwycić w swoje szpony, mrugnął na nich oczyma, wskazując na tego, co szedł za nim i szepnął im: «Bierzcie tego waryata». Stróże, nie wiele myśląc, chwycili panie owego krewniaka czy przyjaciela i dalej z nim do celi.Napróżno biedak wykręcał się i szamotał, wrzeszcząc i zaklinając się na wszystko w świecie, że on nie waryat; stróże nie zważali na to, wiedząc z doświadczenia, że żaden jeszcze waryat nie przyznał się do tego, że on waryatem, i wpakowali go do ciupy, a prawdziwy waryat tymczasem poszedł sobie spokojnie do domu. Pan dyrektor nabeształ potem dozorców za tę pomyłkę; ale cóż oni winni, panie dobrodzieju, kiedy to teraz tak trudno odróżnić zdrowego człowieka od waryata, bo, właściwie mówiąc, każdy człowiek ma jakiegoś bzika, jakąś idee fixe, co go kwalifikuje do szpitala waryatów, a że nie wszystkich pakują do niego, to dlatego tylko, żeby się nie pomieścili, i trzebaby chyba całe miasta, che, che, co mówię? cały świat nakryć panie jednym dachem, otoczyć murem, tak jak Chińczyków nieprzymierzając, i napisać nad bramą dużemi literami: «Szpital waryatow», Ale, że na taki szpital nie ma funduszów, bo i tak wydział krajowy ciągle skwierczy i narzeka, że za dużo wydaje na szpitale: więc dlatego mniej szkodliwych waryatów toleruje się na świecie i uważa się ich za niby to zdrowych. To też ja panie, dzielę całą ludzkość na dwie kategorye — na takich waryatów, co się ich zamyka i na takich, co się ich nie zamyka i pozwala się im wolno chodzić po świecie.Pan dobrodziej się śmieje z tego, a jednak ja pana dobrodzieja przekonam, że tak jest w rzeczy samej. Przejdziemy wszystkie celki po kolei, opiszę panu dobrodziejowi rodzaj waryacyi w szczególności, a jestem przekonany, że pan dobrodziej mi przyzna, iż każdy z zamkniętych. tutaj waryatów ma na świecie setki podobizn swoich, tylko w mniej wyraźnem odbiciu i z pewnemi odmianami.
I wprowadził mnie na długi, posępny korytarz, oświetlony kilkoma małemi okienkami, umieszczonemi wysoko i zaopatrzonemi kratą, naprzeciw których czerniły się idące w jednym szeregu, w różnych odstępach od siebie drzwi dębowe, ciężkie, mocno okute żelazem i zaopatrzone w duże kłódki i rygle. W każdych drzwiach wycięty był mały otwór, także „gęsto zakratowany, przez który można było zajrzeć do wnętrza celki a nad drzwiami tabliczka z numerem porządkowym.
Do numeru pierwszego — rzekł Ski — nie zaprowadzę pana dobrodzieja, bo to okaz tak często spotykany na świecie, że się staje.. mniej ciekawy. Jest to jakiś filozof czy historyk;.nie wiem tego dobrze, który w życiu swojem więcej przeczytał książek, niż ma włosów na głowie, i dla tego wrósł w taką dumę, że mu się zdaje, iż nie ma na świecie większego człowieka od niego. Patrz pan, jak chodzi sztywno i po swojej celi, jakby kij połknął i spogląda z pogardą i lekceważeniem na wszystko. Z wielkiej uczoności nic prawie nie gada, tak jak żydowski rabin, a jeżeli się czasem odezwie, to tak, że go nikt zrozumieć nie może i z tego właśnie jest dumnym, bo powiada, że prawdziwą uczoność na tem się zasadza, aby nędzny tłum profanów nic z tego nie rozumiał. Podobno, wertując stare księgi W bibliotece wyszperał, że jakiś starosta, czy kasztelan, o którym uczeni dotąd utrzymywali, że się urodził dnia 19-go lutego w nocy i miał troje dzieci, urodził się właściwie 20-go i miał nie troje, ale czworo dzieci. To mu tak przewróciło w głowie, że mu się zdaje, panie dobrodzieju, iż od sprostowania tego błędu zaczyna się nowa era w nauce historyi, i utrzymuje, że wszyscy uczeni, co przed nim żyli, nie mieli właściwego pojęcia o pisaniu historyi, żadnego krytycznego poglądu. Niechnoby go się pan dobrodziej spytał o Naruszewicza, albo Lelewela, — to machnie tylko ręką z pogardą i powiada: «E, to żaden historyk». Mickiewicza nam tu panie, kiedyś nazwał lichym pisarkiem, który zmarnował życie na pisaniu wierszy, zamiast uczyć się historyi. Kopernik także u niego niewiele znaczy z tego samego powodu. Słowem wszelkich ludzi zaczyna liczyć dopiero od siebie.Czasem, jak go napadnie taka mania, to po całych nocach siedzi i pisze palcem po stole piorunujące artykuły przeciw tym, którzy śmią w wątpliwość podawać jego odkrycie, co do urodzenia owego starosty czy kasztelana, a bardziej jeszcze przeciw tym, którzy, jak on utrzymuje, chcą sobie przywłaszczyć pierwszeństwo tego odkrycia. — Utrzymuje nawet, że, jak Kolumba za odkrycie Ameryki, tak i jego jacyś nieprzyjaźnie dla niego usposobieni historycy wsadzili tu umyślnie do więzienia, aby sobie przywłaszczyć jego zasługi. Zresztą jest nieszkodliwym waryatem, i możnaby go na wet puścić ztąd, bo przecież wielu podobnych jemu wałęsa się po świecie, gdyby nie to, że zaczepia po ulicy różnych uczonych, nawet profesorów uniwersytetu i nazywa ich osłami, co obniża znacznie ich powagę przed uczniami; dlatego trzy: ma go się tutaj. Nie pójdziemy do niego, proszę pana dobrodzieja, bo albo się nic nie odezwie do pana i będzie milczał, jak pień, albo, jak rozpuści język i zacznie pleść swoje androny, toby pana dobrodzieja głowa rozbolała od tego.Pójdziemy sobie za to pod numerek 2-gi. I to okazik dosyć pospolity, ale zawsze warto mu się przypatrzeć. Tylko proszę zdjąć kapelusz i zachować się z największym respektem.
To powiedziawszy, zerwał czemprędzéj z głowy swoją okrągłą furażerkę i zapukał lekko do drzwi.
— Kto tam? — odezwał się z głębi głos nosowy, przeciągły.
— Czy Książę pan przyjmuje? — zapytał Ski tonem pokornym, uniżonym.
Entrez; — była odpowiedź.
— Chodźmy, — rzekł, skinąwszy na mnie, mój przewodnik, i odsunąwszy rygle, wprowadził mnie do celki, gdzie zastaliśmy jakiegoś garbuska z wybladłą, jakby wymokniętą twarzą i zaropiałemi oczyma, który stał, już upozowany na nasze przyjęcie w ten sposób, że głowę podniósł do góry, o ile mu na to jego mała figurka pozwalała, przymrużył mocno oczy, uważając zdaje się, krótki wzrok, jako niezbędny przymiot i prawdziwej arystokracyi, jedną rękę oparł o stół, a drugą założył z pewną gracyą za kamizelkę; musiałem użyć całej siły woli, aby nie parsknąć śmiechem na widok tego człowieka, nie dla jego nadętej miny i niepoczesnej, licho odzianej figurki, bo ta tylko litość budziła, ale dlatego, że cała ta figurka oblepiona była małemi papierkami, takiemi, jak to na bramach celnych zwykle przylepiają, tylko że zamiast orzełka czerniła! się na nich mitra książęca, a pod nią na tarczy herbowej świnka z zakręconym ogonkiem, miało to niby wyobrażać bardzo starożytny herb i garbusek oblepił sobie, temi znaczkami nietylko czoło, nos, policzki, surdut, spodnie, ale i stolik, i łóżko, i okno, i ściany. Opieczętowany cały tymi herbami, stał przed nami, wyprostowany, z nosem zadartym do góry, w wyczekującej postawie i mierzył nas dumnem spojrzeniem.
— Jaśnie wielmożny książę pozwoli sobie przedstawić, — odezwał się Ski wskazując na mnie, — hrabiego Łopucha herbu Gryf.
— Jaśnie wielmożnego hrabiego się mówi, kpie jakiś.
— Jaśnie wielmożnego hrabiego Łopucha herbu Gryf, — poprawił się prędko Ski.Na te słowa sztywna figurka, jakby za dotknięciem czarodziejskiej laski, natychmiast zmiękła i zgięła się w uprzejmym ukłonie; książę postąpił do mnie bliżej i, wyciągając na powitanie chudą rękę, pocentkowaną piegami, rzekł:
A! comment vous portez vous, mon cousin? Asseyer. vous donc, — proszę siadać, bardzo proszę, — i natychmiast, jakby najlepszemu znajomemu, zaczął mi opowiadać o swoich interesach i koniach wyścigowych, które pochłonęły jego milionową fortunę, o bajecznych, sumach przegranych w Jockey-clubie, i o wielkiej katastrofie finansowej, która go zaprowadziła enfin do więzienia za długi. Tak sobie bowiem tłumaczył swój pobyt w szpitalu. Opowiadał mi następnie, jak osoby, zajmujące się żywo jego losem, proponowały mu różne korzystne bardzo posady w banku, albo wydziale krajowym, ale ich nie przyjął, uważając sobie za ubliżenie i ohydę kalać jąkąkolwiek pracą swoją mitr książęcą, że woli raczej z heroizmem znosić choćby najdłuższe więzienie, aniżeli zrobić wstydrodowi swemu, wchodząc w stosunki z ludźmi źle urodzonymi.
Mówił to wszystko z pewną przesadną afektacyą, przeplatając francuzkiemi słowami lub całemi frazesami, gestykulując przytem żywo rękami; w końcu prosił mnie, abym mu wyjednał u dyrektora więzienia pozwolenie używania pilniczka do paznogci, którego brak, jak mówił, dotkliwie czuć mu się dawał, gdyż bez tego nie może w arystokratycznej formie i czystości konserwować rąk swoich. Odprowadził mnie potem do drzwi samych z oznaką największej uprzejmości i prosił pozdrowić od siebie najbliższych kuzynów swoich: Sapiehów, Sanguszków, Gedroyciów i innych. Wymienił mi coś ze dwadzieścia nazwisk najznakomitszych rodzin w Polsce.
— Pan dobrodziej nie gniewa się zapewne bardzo na mnie, — rzekł Ski, gdyśmy wyszli za drzwi, które natychmiast zaryglował, że pana tak napoczekaniu na hrabiego wyrychtowałem, ale inaczej nie byłby chciał z panem gadać.Uważałby to sobie za straszny dyshonor.
— Nie zdaje mi się jednak być niebezpiecznym.
— Dlatego, żeśmy go tytułowali jasnym panem i weszli do niego z należytą rewerencyą, ale niechnobyśmy byli tego zaniechali, tobyś dopiero pan dobrodziej był widział, co on potrafi. To furyat, panie, jak się rozbryka, to czterech parobków rady mu dać nie może. Niech Bóg broni wpaść mu wtedy pod rękę. Ale to i na świecie, proszę pana, nie trudno o takiego waryata. Sam znałem takich panków, co służbę po gębie prali, jak ich zapominała tytułować jaśnie wielmożnymi; tylko że tamci mieli pieniądze, to im to uchodziło, i nie zamykali ich za to, a ten, że chudzina, to mu nie pozwalają na takie pańskie fantazye.
— Więc czemże on był właściwie?
— Podobno preceptorem do dzieci u jakiegoś magnata. Takim najczęściej i najprędzej w głowie się przewróci, bo państwo mają ten zwyczaj, że mamkom i nauczycielom dogadzać lubią ze względu na dzieci; więc i wygódki mają wszelakie, i papu dobre, i prupru, jeszcze lepsze, i lokaje są na usługi; to też nic dziwnego, że takiemu jednemu, drugiemu belferkowi wejdzie to w nałóg. nabiera pańskich gustów i choruje potem na pana. Ale to nietrzeba być koniecznie belfrem ani mamką, żeby zapaść na taką chorobę. Ekonom, jak dziedzica na tyle uskubie, że sam potem może zostać właścicielem; kupiec, jak się na korzeniach i cukrze dorobi jednej i drugiej kamieniczki; urzędnik gdy się wygramoli na wysoką posadę, wszystko to choruje potem na panów, szukają sobie przodków po herbarzach, pchają się na pańskie salony, małpują ich zwyczaje i obyczaje i wstydzą się swojej przeszłości. To przecież proszę pana, także waryaty na małą skalę, a że ich się hurtem nie pakuje do szpitala, to tylko dlatego, że niema takich, którzy by tego życzyli sobie dla własnej spokojności. Ten belferek takżeby się tu nie dostał, gdyby nie ów magnat, w którego córce rozkochał się waryat i gwałtem się o nią oświadczał. Napastował ją na ulicy; nachodził w domu, głosił, że panna w nim po uszy zakochana, i tylko ojciec stoi na przeszkodzie ich połączeniu, więc też magnat dla miłego spokoju zapakować go kazał do czubków i basta.
Jeszcze nie skończył Ski mówić, gdy z następnego numeru odezwało się przeraźliwe wycie.
— A to co? — spytałem, odskakując od drzwi przestraszony.
— A ha! to artysta nasz rozpoczyna swój zwyczajny koncert. Zaczekamy nieco, aż się zmęczy’ i uciszy, boby panu bębenki w uszach popękały od jego śpiewu!
— Pan to nazywasz śpiewem! .
— Nie, to on tak nazywa. Zdaje mu się, że ma prześliczny głos, europejski, i tylko zazdrość kolegów wpakowała go tutaj, aby mu zagrodzić drogę do sławy. Ma jednak nadzieję wydostać się ztąd za protekcyą dam jakiegoś dworu europejskiego, które, jak utrzymuje, przepadają za nim, i dlatego codziennie odbywa ćwiczenia wokalne, aby mu głos nie zardzewiał i nie stracił giętkości. O! słyszysz pan, jak wokalizuje.
Krzyki wzmagały się coraz więcej, dochodziły czasem do takiej siły, że zdawało się, iż mu struny głosowe popękają w gardle od takiego natężenia.
— Niech się pan dobrodziej nie obawia, nic mu nie będzie, nic mu nie będzie, — uspokajał mnie Ski, gdy mu wyraziłem w tym względzie moje obawy, — co najwyżej, że ochrypnie na parę dni. Ale, jeżeli pana dobrodzieja to razi, to możemy na chwilę usunąć się na drugi korytarzyk, aż się uspokoi. Opowiem panu dobrodziejowi przez ten czas jego historyę, bo to jest ciekawy egzemplarz ze względu, że przedstawia znakomity prototypik wielu zwaryowanych artystów, którzy wałęsają się po świecie.
— Karyerę swoją artystyczną, — mówił dalej Ski, zaprowadziwszy mnie na ganek, którego sklepione arkady otwierały widok na posępny ogród, — zaczął ów facetus od chwili, w której go, jako koronnego osła wypędzono z drugiej klasy gimnazyalnej, wstąpił bowiem zaraz do teatru, gdzie dyrekcya po wypróbowaniu jego zdolności powierzyła mu wynoszenie krzeseł na scenę i udawanie żołnierzy z pensyą stałą 30 krajcarów od każdego występu. Po kilku latach doprowadził do tego, panie dobrodzieju, że występował już w rolach drugorzędnych lokajów, meldował gości, wchodzących na scenę, i brał udział w śpiewach i tańcach ludowych. W tym czasie napisał także komedyę na konkurs, która z powodu nieczytelnego pisma i błędów gramatycznych wcale czytaną nie była. Takie powodzenie zachęciło go do dalszej pracy na tem polu, i w przeciągu paru lat napisał kilkanaście dramatów, któremi zachwycali się we dwoje z jedną statystką, z którą zawiązał był bliższą znajomość i czytał jej w sekrecie swoje arcydzieła. Owocem tego czytania wspólnego było małe bobo, które przyszło na świat między aktem pierwszym a drugim szóstego dramatu.Ponieważ z liczbą dramatów mnożyła się także i liczba dzieci z przerażającą szybkością, przeto ich autorowie uważali sobie za obowiązek honoru utrwalić tę spółkę małżeńskim węzłem i zażądali zarazem od dyrekcyi podwyższenia gaży i benefisu, a gdy dyrekcya śmiechem tylko odpowiedziała na ich żądania, porzucili niewdzięczna scenę, która nie umiała ocenić ich zdolności, i udali się na prowincyę do wędrownej trupy, gdzie, jako byli artyści stołecznego teatru, od razu pierwszorzędne zajęli stanowisko, — on objął rolę amantów i bohaterów, ona zaś występowała kolejno, jako Marya Stuart, Kogucina w « Chłopach arystokratach», Klara w «Ślubach panieńskich» i Marya Joanna w «Kobiecie z gminu».Żyli więcej sławą, niż chlebem, bo chleb ich zjadały dzieci, które także, w miarę jak dorastały, wchodziły na scenę i obejmowały role, odpowiednie swemu wiekowi. W przedstawieniach Maryi Joanny nawet najmłodszy pędrak, który był jeszcze w pieluchach, brał czynny udział, za co rodzice pobierali osobne wynagrodzenie od dyrekcyj. — Pan dobrodziej, jak uważam, przysłuchujesz się z niedowierzaniem memu opowiadaniu, przypuszczasz, że komponuję te wszystkie szczególniki, aby się zabawić kosztem biednego szaleńca. Uchowaj Boże, — wszystko to wiem z jego pamiętnika, w którym zapisywał skrupulatnie ważniejsze momenta swego życia, rozumie się sto razy obszerniej i pompatyczniej, niż ja to panu dobrodziejowi opowiedziałem. Ma oprócz tego drugą księgę przy sobie, w którą powlepiane są afisze, w jakich figurowało jego nazwisko albo jego żony, recenzye, powycinane z różnych dzienników, zawierające bodaj najkrótszą o nich wzmiankę, choćby wymienienie nazwiska samego, wiersze, które mu koledzy jego powpisywali, na wet bilety wizytowe i z powinszowaniem imienin, — wszystko to, starannie powlepiane, zaopatrzone datą i obwiedzione ozdobnemi marginesami, spoczywa, niby pomniki w tej księdze, którą jemu podobało się nazwać księgą sławy, a którą pokazuje każdemu, czy chce, czy nie chce. Pana dobrodzieja nie minie także ta przyjemność.
— I cóż spowodowało jego obłąkanie? — spytałem.
— Głupstwo, drobnostka, niewinny żart kolegów zepsuł mu do reszty równowagę w mózgu, bo, jak to pan dobrodziej mógł osądzić z mego opowiadania, to on już dawno był waryatem, tylko takim, co to jeszcze ma kurs między ludźmi, i nie wiele potrzeba mu było, aby się tu dostał. Jedna owacyjka, którą mu koledzy z figlów urządzili, zrobiła z niego kompletnego waryata. Stało się to właśnie na tej scenie, na której rozpoczął był swoją karyerę artystyczną, bo po kilkunastu latach tułania się na prowincyi, powrócił znowu na nią, straciwszy w gonitwie za sławą połowę zębów, połowę dzieci, połowę włosów i żonę, która uciekła od niego, gdy się już nie kwalifikował więcej do ról amantów, — zostały mu tylko w całości wszystkie złudzenia, Co do wielkości jego talentu, — źle mówię: zostały, bo one rozmnożyły mu się w głowie, jak gąsiennice na wiosnę, i niepokoiły go ciągle.Dyrekcya trzymała go więcej z litości, niż z potrzeby, dajac mu małe rólki powierników, starych sług, czasami niemą rolę jakiego lorda lub króla, którą on traktował z powagą, posuniętą do śmieszności. Raz naprzykład, gdy w jakiejś operetce miał wyjechać na beczce jako Bachus, wziął tak na seryo tę niemą rolę, że począł formalnie studya nad kostiumem i charakteryzacyą Bachusa. Koledzy jego drwili sobie naturalnie z niego, bawili się jego kosztem, aż raz z żartu urządzili mu naprędce owacyę. Było to podczas jakiegoś przedstawienia, w którem występowały równocześnie w jednej scenie dwie artystki, nienawidzące się okrutnie. Ktoś z galeryi rzucił im wieniec, że jednak nie było wypisane, dla której właściwie był przeznaczony, żadna go sobie przywłaszczyć nie chciała, choć obie miały do niego pretensye i ochotę, i wieniec został na ziemi. Wtedy to jednemu z aktorów, właśnie temu, który eskortował do zakładu tutejszego owego biedaka, a który mi to-wszystko opowiadał, co panu mówię, przyszła myśl, żeby ten wieniec ofiarować Bachusowi, bo tak go już zwano za kulisami. Skorym do figlów spodobał się ten koncept, więc, co tchu, przybrawszy poważne miny, poszli gromadnie do Bachusa, który właśnie w kącie garderoby rozbierał się po przedstawieniu i był w największym negliżu, i, tytułując go czcigodnym jubilatem, ofiarowali mu w imieniu artystów i artystek i całej publiczności ów wieniec w uznaniu jego talentu i tyloletnich zasług i pracy na scenie.
— Któż mógł przypuścić. — dodał po chwili — że ten niewinny żart przyprawi go o zupełną utratę rozumu? On żart ten wziął całkiem na seryo, utrzymując, że mu się to dawno należało, i tylko zawiść rywalów stawiała mu przeszkody, ale on czekał cierpliwie, przekonany, że prawdziwy talent ostatecznie wybić się musi na wierzch i zyskać uznanie. To przekonanie o własnej wielkości urosło w nim w przeciągu jednej nocy do takich rozmiarów, że na drugi dzień był już kompletnym waryatem. Zdawało mu się, że jest nietylko wielkim aktorem dramatycznym, ale i znakomitym śpiewakiem, i, chcąc popisać się tym — talentem przed dyrektorem, zaczął wyprawiać w teatrze takie wrzaski i krzyki, że go musiano związać i tu odstawiono. Jest u nas dopiero trzeci tydzień, ale dał się już we znaki temi swojemi ćwiczeniami wokalnemi, które powtarzają się kilka razy dziennie i trwają blisko po godzinie. Zdaje mi się, że się już uspokoił, jeżeli więc pan dobrodziej ciekawy zobaczyć go z bliska, możemy bezpiecznie teraz zajrzeć do niego, bo paroksyzm już minął.
Jakoż w rzeczy samej, wszedłszy do celi, zastaliśmy go leżącego na wznak, spokojnie, bezwładnie na łóżku, tylko pierś falowała jeszcze z umęczenia. Był niedużego wzrostu, chudy, zawiędły, twarz miał wygoloną, a głowę łysą, gładką, jak kolano, tylko po bokach i z tyłu zostało trochę pomierzwionych siwych włosów, które robiły takie wrażenie, jakby mu się ciągle kurzyło z czupryny. Miał podobno dopiero lat — czterdzieści parę, a wyglądał już, jak starzec jaki. Leżał z przymkniętemi oczyma, ciężko odoychając, i zdawał się nie spostrzegać naszej obecności. Dopiero kiedy Ski krzyknął, otworzył oczy, a ujrzawszy nas, zerwał się prędko i podszedł wprost do mnie, wlepiając we mnie takie spojrzenie, jakby niem chciał przeszyć mnie na wylot.
— Pan jesteś dyrektorem teatru, co? prawda? Przyszedłeś mnie angażować. Chciałbyś pan może usłyszeć mój głos? co? kolosalny powiadam ci, król głosów, posłuchaj.
— Ten pan już miał szczęście podziwiać głos pański, — zawołał prędko Ski, widząc, że już na nowo zaczyna nadymać pierś i gardło.
— Słyszałeś pan! Tem lepiej, mówmy teraz o warunkach, nie jestem wcale wymagający: dasz mi pan tysiąc reńskich od każdego przedstawienia i sto benefisów, półroczny urlop z pensyą, karetę na próby i przedstawienia zaprzężoną w sto osób, adorujących mój talent, kieliszek trzęsionki po każdym akcie, nazwisko moje na afiszu złotem i literami, i to jak największemi, przynajmniej takiemi — tu pokazał rękami prze szło łokieć długości, — o! a przedewszystkiem daj pan w łapę, co łaska, bo bryndza okropna w kieszeni, dodał na ucho, zmieniając nagle ton mowy z konturnowego na zwyczajny, codzienny, ale trwało to niedługo, bo wnet przybrał znowu majestatyczną pozę, i, mierząc mnie dumnem spojrzeniem, rzekł: Pan się wahasz, bonie wiesz może, z kim masz do czynienia, nie czytałeś jeszcze mojej księgi sławy. Ha, byłem tego pewny.
Przystąpił bohaterskim krokiem do łóżka, wydobył z pod poduszki książkę w kwadratowym formacie, starą i zniszczoną, i, rzucając ją przedemnie na stół, odezwał się z powagą:
— Masz, czytaj, a dowiesz się, kto jestem.
Książka była, — tak jak mi to mówił Ski, zapełniona wycinkami z gazet i afiszów teatralnych, pożółkła od starości i zamazana po rogach od częstego przewracania kartek. Wycinki zawierały przeważnie banalne frazesy, któremi zwykle recenzenci teatralni zbywają podrzędnych aktorów, — jak naprzykład: że oddał swoją rolę wcale przyzwoicie, ze stał na wysokości swego zadania, albo przewyższył samego siebie. Przewracałem kartki machinalnie, niewiele zwracając na nie uwagi, nie myśląc nawet o tem, co czytam, bo myśl moja zajęta była w tej chwili przypominaniem sobie tych wszystkich literatów, muzyków, malarzy, którzy takie same, jak ów waryat, mieli wyobrażenie o swojej wielkości, o swoim talencie i takie same nieusprawiedliwione niczem, chyba ich własną zarozumiałością pretensye do świata. Ilu ja takich znałem. To też z różnych zakątków mojej pamięci. wyłazili Coraz nowi, i niezadługo tłumy ich widziałem w mojej głowie. Przypomniał mi się mój służący, Franciszek, który grając na harmonijce, szedł przez wieś z taką dumą, że zdawało mu się, iż na całym świecie niema od niego lepszego muzyka. Przypomniał mi się jeden artysta-skrzypek, który majątek cały poświęcił na wydoskonalenie się w grze i na starość dawał koncerta przed pustemi ławkami po małych miasteczkach galicyjskich. — — Stanął mi na myśli ów deklamator z długiemi jasnemi kędziorami, o melancholijnem spojrzeniu, w papierowym półkoszulku i kołnierzyku, wytartym fraku, występujący na estradę, który dobrowolnie porzucił posadę urzędnika w komisyi skarbu, dającą mu przyzwoite utrzymanie, przenosząc nad to włóczęgę za sławą po świecie o głodzie i chłodzie. A ci literaci, którzy z plikami poematów, dramatów, pielgrzymują od redakcyi do redakcyi, od wydawcy do wydawcy, wyczekują pod drzwiami dyrektorów teatrów całe mi godzinami, męczą swoich znajomych odczytywaniem nieśmiertelnych arcydzieł, jakich nikt drukować nie chce, czyż to nie wierny obraz owego waryata? W nim, jak w potłuczonem zwierciadle, widziałem skarykaturowane, powykrzywiane rysy tamtych, a po części i siebie samego. To też zrobiło mi się dziwnie głupio na sercu, i co tchu, chciałem stracić z oczu tę karykaturę pretensyj artystycznych. Ski odgadł mi to z twarzy zapewne, bo, przekrzywiając ku mnie twarz, spytał z uśmiechem?
— Pan dobrodziej ma już widzę dosyć tego, może pójdziemy dalej?
— Jak to, pan odchodzisz? — zawołał gwałtownie artysta, zastępując mi drogę, — więc i pana intryganci, rywale moi przerobili już na swoje kopyto? — nagadali ci na mnie niestworzonych rzeczy, prawda? — mów, — chwycił mnie za piersi.
— Ależ panie kochany, — odezwał się prędko za mnie Ski, — pan dyrektor chce pana zaangażować i właśnie idzie po pieniądze.
— A skoro tak, to co innego, — rzekł waryat, puszczając mnie wolno. — Tylko radzę panu śpieszyć się, bo dwudziestu dwóch dyrektorów ubiega się o mnie. jeżeli się pan spóźnisz, będziesz tego gorzko żałował.
— Za minutę będziemy, — odpowiedział mu Ski, zasuwając rygle, — a mnie aż lżej się zrobiło, gdy ujrzałem się na korytarzu; tak widok tego człowieka męczył mnie i przygniatał swojem... swejem (jakby to powiedzieć, nie obrażając siebie samego?), no! po prostu powiedziawszy, swojem podobieństwem do nas wszystkich, mających pewne pretensye do sławy, do publicznego uznania etc. Zawsze to nieprzyjemnie pomyśleć, bodaj przez chwilę, że się jest, jeżeli nie zupełnie kwalifikowanym waryatem, to przy. najmniej jakim takim kandydatem na waryata.Chciałem o tem jak najprędzej zapomnieć i dlatego, wyprzedzając mego przewodnika, zbliżyłem się do okratowanego okienka najbliższych drzwi i, zajrzawszy przez nie do wnętrza, zobaczyłem: jakąś chudą, wysoką postać, zgiętą w pokornym, ukłonie prawie we dwoje do ziemi. Postać ta odzianą była w długi popielaty szlafrok, zawieszony od góry do dołu orderami kotylionowemi, krzyżykami, powykrawanemi z marchwi czy też ziemniaków, i innemi dziwaczne mi insygniami.
— Któż to jest? — spytałem mego przewodnika, — pewnie urzędnik jaki?
— Nie, panie dobrodzieju, to jest szlachcic galicyjski, szlachcic z dziada i pradziada, bene natus, a do tego possessionatus, i to dobrze possessionatus; ale zachciało mu się gwałtem orderu i tytułu barona. Bóg wie, co nie wyrabiał, aby dojść do tego: kłaniał się starostom, fetował u siebie komisarzy, zasługiwał się wszystkim figurom rządowym; powiadają, że nawet sekretnie posyłał szlachetne denuncyacye na swoich sąsiadów, mniej lojalnie usposobionych, — i trzeba nieszczęścia, panie dobrodzieju, że wtedy, kiedy już sądził się bliskim celu swych marzeń, rząd zmienia całkiem politykę; biurokraci dawnego autoramentu idą w «odstawkę», a jeden z najzaciętszych jego wrogów, który podobno nawet był skazany na śmierć za zbrodnię stanu, został powołany na wysoki urząd i dano mu tytuł ekscelencyi. Ten przewrót w polityce przewrócił zupełnie w głowie naszemu szlachcicowi i musiano go oddać do czubków. Cała jego waryacya na tem się ogranicza, że pisze ciągle sekretne denuncyacye o niebezpiecznych knowaniach rewolucyonistów, lepi sobie z chleba albo wydłubuje z gotowych ziemniaków najrozmaitsze ordery, nazywa je po swojemu i obwiesza się niemi, a po każdym takim nowym orderze jedzie niby do dworu przedstawić się i dziękować za odznaczenie. Teraz właśnie jest w chwili takiego dziękowania, — i będzie panu tak stał dwie, trzy godziny bez odpoczynku, bo jak popowiada, chce tem ustawicznem staniem przekonać rząd, że przy nim wiernie stoi i stać będzie.Pan dyrektor zakładu powiedział, że jego tu długo trzymać nie będzie, bo tego rodzaju waryacye w dzisiejszych czasach uważają się za nieszkodliwe, a nawet konieczne. Obok mamy tu drugiego takiego samego waryata, tylko z pewną odmianą. Jest to wojskowy, major czy kapitan, który wskutku niepomiernego używania różnych spirytualiów dostał się tutaj. Ten także lubi dekorować się różnemi orderami, tylko że nie oddaje za nie głębokich pokłonów; ale za to bierze się pod boki, maszeruje najrozmaitszemi krokami po izdebce, powtarzając: »Eins, zwei, eins, zwei«, — i utrzymuje, że w ten sposób służy krajowi. Musieliśmy mu założyć kaftan, bo wczoraj na spacerze mało na śmierć nam nie ubił jednego rzeźnika, który tu także siedzi na delirium tremens. Poszło im o to, że rzeźnik chciał być za pan brat z majorem, podał mu rękę i powiedział: Wie gehts, Bruder?, a kiedy major, obrażony taką poufałością obrócił się plecami do niego. uparty rzeźnik wciąż łaził za nim i zaczął mu udowadniać, że wojskowi i rzeźnicy są jednego fachu, z tą tylko różnicą, że rzeźnicy zabijają bydło na ludzką potrzebę, a wojskowi trudnią się rzezią ludzkiego mięsa, za które w jatkach niktby nie dał złamanego grosza. Te argumenta doprowadziły pana majora do takiej wściekłości, że byłby uśmiercił biednego rzeźnika, gdybyśmy go nie by li obronili. I tak poleży sobie nieborak z jaki miesiąc, zanim się na dobre wyliże.
— A teraz — mówił dalej Ski, prowadząc mnie w głąb korytarza. — pokażę panu dobrodziejowi naszego milionera. Na świecie był on kupcem, który gwałtem chciał zrobić wielki majątek, ale mu nie szło. Dwa razy bankrutował, nareszcie, nie poprzestając na skromnych zyskach kupieckich, wdał się w grę na giełdzie, i stracił wszystko. To przyprawiło go o utratę rozumu.Zdaje mu się teraz, że jest milionerem, że posiada bajeczne skarby, mimo to ciągle jeszcze zbiera, ciągle spekuluje i wszystkiego mu zamało, Wydłubuje z murów, z ziemi kamyczki i chowa je po kieszeniach w przekonaniu, że to nadzwyczaj kosztowne dyamenty. Każdy kawałek papieru, co mu wpadnie pod rękę uważa za akcyę lub banknoty, zbiera je w sekrecie przed nami, porządkuje je i układa, — ma tego stosy pod łóżkiem. O! przypatrz się pan. Jest właśnie zajęty w tej chwili spisywaniem swego majątku.
To mówiąc, uchylił drzwiczek, zasłaniających okratowane okienko we drzwiach, kiwnął na mnie głową, abym się zbliżył.
— Nie wejdziemy — szepnął mi po cichu, — do środka, boby narobił okropnego krzyku, — gdyż każdego, co wchodzi do niego, uważa za złodzieja lub rabusia, który chce mu zabrać jego skarby. Ztąd może go, pan spokojnie obserwować.
— Zajrzałem, ale w pierwszej chwili nie zobaczyłem nikogo, celka wydawała mi się pustą; dopiero, rozpatrzywszy się lepiej, dostrzegłem w ciemnym kącie, koło łóżka, coś ruszającego się na podłodze. Były to dwie nogi waryata, któremi wywijał w powietrzu, podczas gdy reszta ciała zanurzoną była pod łóżkiem, Po jakimś czasie wylazł ztamtąd, zakurzony, powalany, z pomierzwioną głową, trzymając w obu rękach mnóstwo starych papierów, które gwałtownie przyciskał do piersi. Obejrzał się podejrzliwie naokoło, jakby się chciał przekonać, czy go kto nie widzi, potem zaczął szybko przebierać papiery, śliniąc palce co chwila, i zapisując na ziemi jakieś zygzaki; które miały niby cyfry oznaczać. Ruchy jego były niespokojne nerwowe, twarz żółta jak cytryna, a w niej malowała się zajadła gorączkowa chciwość; chudy był tak, że wszystkie kości porachować mu można było przez skórę.
— To już kandydat na, nieboszczyka, — szeptał mi dalej Ski. — Dyrektor powiada, że z niego już nic nie będzie, i nie pociągnie więcej, jak parę tygodni, bo nie ma żadnego snu i nic jeść nie chce.
— Nie chce? — — dlaczegóż?
— Powiada, że nie ma czasu. Pan się dziwi temu? — A na świecie, proszę pana, mało to mamy takich waryatów, co zabijają się nadmierną pracą, nie dośpią, nie dojedzą, zajęci ciągle robieniem majątku, a im więcej go mają, tem więcej pragną, i ta gorączka pieniędzy wyniszcza ich, trawi, i doprowadza do grobu. Waryaty, panie! istne waryaty, jak Boga kocham! chociaż świat ich nazywa mądrymi. — Ostatnie słowa powiedział tak głośno, że dosłyszał je siedzący w celi waryat i w tej chwili rzucił się na rozłożone po ziemi papiery, przykrył je sobą i wystraszonemi oczyma spoglądał ku drzwiom, drżąc na całem ciele.
— To ja, to ja, — rzekł Ski, uspakajając go, — przyszedłem zapytać się pana, czybyśmy się nie przeszli trochę po ogrodzie?
— Nie mam czasu, nie mam czasu, — za wołał prędko waryat, dajcie mi święty spokój z waszemi spacerami, — bilans jeszcze nie gotowy, miliony cyfr niepozaciąganych w księgi, chaos, nieporządki, roboty na jakie parę lat, — idźcie sobie do stu djabłów i nieprzeszkadzajcie!
— Nie ma sposobu, — rzekł do mnie Ski, — wyciągnąć go na świeże powietrze. Z początku próbowaliśmy zmusić go gwałtem do tego, ale nam wyprawiał takie wrzaski, tak się rzucał, bił, pienił ze złości, że to bardziej jeszcze powiększało jego chorobę. Dlatego dyrektor pozwolił zostawiać go w celi. Ale i tu nie zawsze spokojny. Co chwila zrywa się za lada szmerem, nasłuchuje, bo mu się zdaje, że się ktoś dobywa do niego, że go chcą okradać, i wtedy zaczyna wrzeszczeć przeraźliwie, wołając na pomoc policyi, żandarmów,
— No, tom panu dobrodziejowi pokazał wszystkich główniejszych. naszych pacyentów.Mamy ich tu jeszcze kilkunastu, ale ci już mniej ciekawi. Jest paru melancholików, z których jeden dostał czarnej melancholii z powodu swojej połowicy, która mu się sprzeniewierzyła. Nie odzywa się nic do nikogo, tylko chodzi po cichu na palcach, jakby się skradał, jakby kogoś szpiegował, czai się, jak tygrys do skoku, aby, jak mówi, złapać niewierną na gorącym uczynku. Jeżeli. pan dobrodziej chcesz, możesz mu się przypatrzeć z ganku; ale pan dobrodziej pewnie nie ciekawy, bo na świecie nie trudno spotkać takich waryatów, to jest, chciałem właściwie powiedzieć: takich mężów, zazdrosnych o swoje żony. Mamy tu kilku młodzieniaszków, którzy zawcześnie sobie zaczęli hulać, aż też przehulali rozum. Dyrektor niechętnie trzyma takich w zakładzie, chyba że rodzina płaci za nich, albo też trafi się taki, co już całkiem głowę stracił, bo półgłówków puszcza wolno, i pewnie niejednego z takich musiał pan dobrodziej widywać, rozpierającego się w loży i biegającego z aktorkami, albo przeglądającego się we wszystkich lustrach w cukierni. Poznać łatwo takiego półgłówka, bo zawsze albo gwiżdże, albo śpiewa pod nosem, oczy ma przymrużone, ale za to gębę otwartą, ażeby resztki rozumu tamtędy sobie swobodnie odpływać mogły. Dawniej tego rodzaju waryaci mieli zwyczaj rozdzielania włosów z tyłu i z przodu na dwie połowy, teraz zapuszczają grzywki, które im całkiem zakrywają czoła, dlatego nasz dyrektor zwie ich bezczelnymi. Już to on nie jest przyjacielem tych półgłówków rozpustnych i jak którego dostanie, to go trzyma tak ostro, że niech ręka boska broni, — bo powiada, że miękkie i pobłażliwe wychowanie jest matką tego rodzaju waryatów. Oprócz tych paniczów mamy tu jeszcze jednego amatora samobójstwa. Maniak ten wymyśla najrozmaitsze sposoby pozbycia się życia. Przedwczoraj dopiero odcięliśmy go od kraty, na której się powiesił na szelce. Dziś znowu stłukł szybę i zaczął połykać szkło.
Tego już chyba nie upilnujecie, — rzekłem.
Owszem, panie, dyrektor ma nadzieję wyleczyć go zupełnie.
— Czem?
— Dobrem odżywianiem. Utrzymuje bowiem, że katar kiszek i żołądka jest głównym powodem większej części samobójstw, i gdyby ludzkość starała się utrzymywać w dobrym stanie żołądki jednostek, samobójców by prawie niebyło na świecie.
—Bardzo wierzę.
— A, prawda, byłbym o tym całkiem zapomniał, bo też to jest fenomenalny waryat.Chodźno tutaj.
Słowa te odnosiły się do jakiegoś obdartusa, który wszedł właśnie na korytarz; cały jego ubiór składał się z koszuli i spodni, zawieszonych na jednej krajce; głowę miał rozczochraną, a nogi bose. Na skinienie i głos Skiego zbliżył się ku nam, patrząc śmiało i zuchwale w oczy.
— Anibyś pan zgadł, — odezwał się do mnie Ski, — jaki jest rodzaj waryacyi tego obdartusa za kogo się ma ten chłystek. Oto ni mniej, ni więcej, tylko za Pana Boga. No, i nie śmieszne to, proszę pana? Gdyby przynajmniej był jakim kacykiem, królikiem Zulusów lub Hotentotów albo jakimś delajlamą indyjskim, toby mu można jeszcze wybaczyć, żeby się miał za pomazańca bożego, za monarchę z bożej łaski; ale takie ordynarne chłopisko, podobno nawet złodziej, żeby miał bezczelność uważać się za Pana Boga, — to przecież oburzające jest, nie prawdaż? — O! zaraz go pan usłyszy.
— Kto ty jesteś? — spytał, zwracając się do waryata?
— Jom jes Pon Bóg, co to szybko stworzuł odkupiuł.
— Kto? — Pon Bóg, co to szyćko stworzuł odkupiuł, — powtórzył głośniej.
— No, słyszysz pan. Prawda, że to oryginalne i wcale niewytłumaczone, w jaki sposób ten łapserdak przyszedł do takiego mniemania o sobie? Złapano go bowiem na jakiejś kradzieży we wsi; poszkodowani wymierzyli sobie na miejscu sprawiedliwość i obili tak, że na miejscu dostał obłędu i odrazu zaczął mówić, że jest Panem Bogiem, że wszystko, co na świecie jest, należy do niego, że wszystko, co się dzieje, dzieje się przez niego, i tym podobne brednie.Taki waryat — to już specyalnie tylko w domu obłąkanych trafić się może. Wprawdzie ja znałem bardzo wielu takich, którzy, gdziekolwiek cokolwiek się stało, przypisywali sobie, swoim wpływom, ale przecież żadnemu z nich niewpadło nazywać się Panem Bogiem ani nawet namiestnikiem Pana Boga, na to już trzeba kompletnego waryata. Waryacya ta tem ciekawsza, że obłędy z charakterem religijnym rzadko bardzo ukazują się u mężczyzn. U kobiet zobaczysz pan dobrodziej kilkanaście takich wypadków, manie religijne są tam bardzo zwykłą rzeczą.Jeżeli pan dobrodziej pozwoli, możemy się tam teraz pofatygować.
— Możeby pon jakie cygarko abo papirusa? — odezwał się ów mniemany Pan Bóg, zastępując nam drogę.
— Jeżeliś Pan Bóg, to sobie stwórz cygaro, rzekł Ski, odsuwając go na bok.
Trzeba by!o wypadku, że właśnie w bocznej kieszeni mojego surduta sterczało kilka cygar;maniak dostrzegł je i, zręcznym złodziejskim ruchem pochwyciwszy mi jedno w przechodzie, wsadził do gęby z tryumfującą miną i odszedł powtarzając:
— Jom jest Pon Bóg, chtóry to szyćko stworzuł i odkupiuł.
Uśmiałem się z tej twórczości waryata, a Ski, sprowadzając mnie na dół do kobiet, opowiadał mi po drodze o nim różne ciekawe szczegóły, jak naprzykład to, że w samych początkach zachciewało mu się, aby wszyscy chorzy dawali mu ze swoich porcyj dziesięciny i ofiary, i domagał się tego od nich tak natarczywie, grożąc im za nieposłuszeństwo nietylko swoim gniewem boskim, chorobami i różnemi plagami, ale i pięścią, że go — aż parę razy dla poskromienia dobrze osmagać za to musiano.
Gdyśmy zeszli na dolny korytarz, po którym uwijały się posługaczki, kobiety o surowych, nabrzękłych twarzach, herkulesowych kształtach, bo takie umyślnie dobierano do pilnowania chorych, z któremi nieraz mocować się trzeba było, Ski, zwracając się do mnie, rzekł:
— Zaprowadzę pana najprzód do Barbary Ubryk, która tyle hałasu narobiła w swoim czasie. Wszystkie panie, zwiedzające zakład, a bywa takich niemało, bo kobietki lubią silne wrażenia i dlatego tak licznie i chętnie idą na wszelkie egzekucye, na przedstawienia w cyrku i do szpitalów, otóż wszystkie najpierw ej pytają się o Barbarę Ubryk i, co tchu, śpieszą do niej, ale jeszcze prędzej się wynoszą, bo baba gada takie obrzydliwości i paskudne słowa, że uszy trzeba zatykać.
— Więc żyje jeszcze ta. Barbara Ubryk? — spytałem,
— Żyje panie, i upasła się kobiecina tak, że ruszać się nie może. Po całych dniach siedzi w łóżku i wygaduje różne sprosności, ajak mężczyznę zobaczy, to jej się aż oczy świecą.Pan dobrodziej zapewne wie, że ona cierpiała na....
— Wiem, wiem.
— I że chciała uciekać z klasztoru, i dlatego ją zamurowano? Doktorzy tylko nie zgadzają się, co do czasu, kiedy właściwie rozpoczęła się jej waryacya: czy wtedy, kiedy wstąpiła do klasztoru, czy kiedy chciała z niego uciekać? Nasz pan dyrektor utrzymuje, że wstąpienie do klasztoru było pierwszą oznaką zboczenia umysłowego, a dalsze objawy były skutkiem tego.
To mówiąc, otworzył drzwi celki, w której słychać było pobożny śpiew, nucony jednostajnym piskliwym głosem. Śpiew ten jednak nie wychodził z ust Barbary Ubryk, ale jej towarzyszki, jakiejś młodej i wcale przystojnej dziewczyny, której się zdawało, że jest Matką Boską, i po całych dniach stała na środku izby z rękami, złożone mi do modlitwy, oczami utkwionemi i w sklepienie, i nuciła: « Anioł pański zwiastował mnie, Pannie Maryi, że pocznę z ducha świętego». Pochodziła ona z prostej klasy; była podobno służącą i do tego bardzo nabożną; należała do rozmaitych bractw i stowarzyszeń religijnych, a ostatecznie należała do jakiejś sekty sidzińskiej, tak zwanej od wsi Sidzina, w której sekta ta wzięła początek, — i wtedy dostała religijnego obłędu. Była w ciągłej ekstazie, modliła się tylko i śpiewała. Dla kontrastu umieszczono ją właśnie w jednej celi z eks-zako-micą, której obłęd nie miał żadnej cechy religijnej, a białe, wypasione i wydelikacone ciało z różowem zabarwieniem, lubieżnie patrzące oczy i wilgotne, rumiane usta wyrażały czystą zmysłowość, tem wstrętniejszą przy siwych włosach. Ubrana była w biały, szpitalny czepek, biały kaftanik i siedziała na łóżku, zwinąwszy nogi po turecku pod siebie. Gdy nas zobaczyła wchodzących, zaiskrzyły się jej oczy i zaczęły niespokojnie biegać po ścianach, to znowu zatrzymywały się na mnie, jakby mnie niemi przeszyć chciała, a bezzębne wargi wyrzucały z siebie pojedyńcze słowa głosem, nieco przytłumionym i jakby nieśmiałym:
— A, jesteś tu? — przyszedłeś, — przyszedłeś? no, chodź, chodź, — ty....
Dalszych słów ze względu na przyzwoitość powtarzać tu nie będę. To tylko powiem, że, skoro nie posłuchałem jej wezwania i nie zbliżyłem się, rzuciła na mnie taki grad sprośnych przezwisk, iż musiałem wynieść się co prędzej, aby chorej nie rozdrażniać więcej moją obecnością.
Przeszliśmy do drugiej celki, w której siedziała jakaś szynkarka, chorująca na dewotkę i hrabinę zarazem. Miała się podobno nieźle, jak mi Ski opowiadał, — na szynku dorobiła się tyle, że mogła sobie kupić jakąś kamieniczkę.Ale to było powodem, że zachorowała na kamieniczną panią i poczęła małpować wielkie damy. Więc najprzód sprawiła sobie wielki burnus atłasowy w kwiaty, podbity gronostajami, i czarny kapelusz z ogromnym czarnym woalem, następnie, jakkolwiek czytać nie umiała, nakupowała sobie całą niemal bibliotekę książek do nabożeństwa i włóczyła się z niemi po wszystkich kościołach na pasye, nowenny, odpusty,czterdziestodniowe nabożeństwa.
— Byłoby jej to uszło, — mówił dalej Ski, bo ileż to mamy podobnych waryatek, chodzących wolno po. >;ecie, ale nasza szynkarka-hrabina oprócz dewocyi, którą uprawiała publicznie, ostentacyjnie, oddawała się także w sekrecie gorącym napojom, zaczęła arystokratycznie od herbaty z arakiem i wina, aż doszła do najordynarniejszej śmierdziuchy, która oprócz trądów na twarzy sprowadziła jej także przewrót w głowie. Zaczęła po kościołach skandale wyprawiać, kazania mówić, księży przy mszy poprawiać, aż musiano ją zamknąć tutaj. Siedzi tu już lat parę, i cała jej waryacya na tem się ogranicza, że rozmawia sobie po całych dniach za pan brat z Panem Bogiem, wskutku tego uważa sobie za ubliżenie rozmawiać z ludźmi i traktuje ich, jak bydło, niegodne jej spojrzenia. Niech się pan nie sili nawet zaczepiać ją rozmową, bo panu z pewnością nie odpowie. Na tym punkcie jest okropną arystokratką. Nawet względem Matki Boskiej pokazuje pewne tony, bo, jak się kiedyś wygadała przed doktorem, nie ma pewności, czy była ochrzczoną, a ona ze zwyczajnemi żydówkami nie myśli się zadawać. Jest tu jeszcze coś pięć czy sześć takich ichmościanek, zbzikowanych na punkcie religijnym wskutku przesadnej pobożności i zbytniej egzaltacyi; — mamy nawet jednę starą elegantkę, której się zachciało zostać gwałtem świętą Zuzanną i naśladuje ją w ten sposób, że się pozbywa wszelkich strojów, drze na sobie wszystko, co jej dadzą; ale dyrektor nie pozwala ją odwiedzać; więc pan dobrodziej daruje, że go poprowadzę gdzieindziej, a mianowicie do jednej prostej, ordynarnej dziewki od krów, której waryacya jest skarykaturowanym obrazem różnych zalotnic. — Zobaczysz pan u niej w grubych, szorstkich zarysach to, coś pan zapewne nieraz spotykał w życiu w formie wykwintniejszej, delikatnej, powabnej. Ma ona manię wabić do siebie mężczyzn; co którego zobaczy, to miga na niego palcami i oczyma; ale niech Bóg broni, żeby który uwierzył tym zwodniczym pokusom i zbliżył się, bo go podrapie, pokopie. Jeden z asystentów doktora mało żywy wyszedł, jak go dostała w swoje ręce. Jest ona wytłumaczona, bo podobno jakiś wiejski donżuan grubo zawiódł jéj zaufanie i naraził ją na wstyd i coś gorszego jeszcze, co właściwie było powodem jéj obłąkania; ale czém usprawiedliwić te ichmościanki, co to panów wabią i kokietują, a potém, jak dokażą swego, obracają się plecami, i bywaj zdrów, pisz do mnie na Berdyczów. Takie bym panie zamykał, jeżeli nie w domu kary i poprawy, bo to szkodliwsze od waryatów istoty. Prawda, panie?
Potakiwałem mu głową, bo cóż było robić z waryatem? Wiedziałem, że waryat każdy lubi wszystkich innych uważać za waryatów, tylko nie siebie, nie chciałem mu się więc sprzeciwiać, by go nie rozdrażniać, i w milczeniu zniosłem tę obelgę, że śmiał wszystkie zalotne kobietki nazywać waryatkami. Pomylił się nieborak w sądzie i wziął przyczynę za skutek, bo, że te panie wielu ludzi doprowadzają do waryacyi, nie wypada z tego, żeby same miały jakiekolwiek kwalifikacye na waryatki.
— A teraz pokażę panu pańską dobrą znajomą, — rzekł Ski, zatrzymując się przed jedną celą,
— Moją znajomą? — spytałem z pewną obawą, bo zawsze to nie miła rzecz spotkać się w takich okolicznościach, w takiem miejscu z osobą, którą się znało przedtem, jako zdrową i rozsądną, a widzi potem ze zrujnowanemi władzami umysłowemi w okropnym duchowym rozstroju. Mimowoli cofnąłem się od drzwi.
— Niech się pan nie obawia, jest ona więcej śmieszną, niż straszną. Zresztą i tak nie spostrzeże pańskiej obecności, bo zanadto zajęta jest sobą.Nie prowadzę pana do środka, boby pan kataru dostał. Taki tam zaduch. Wystarczy panu przypatrzeć się jej przez okienko.
To mówiąc, odsunął drzwiczki, zamykające okienko, i zobaczyłem coś, co się nie da tak łatwo opisać. W ogólnych zarysach było to niby do kobiety podobne, a raczej do szkieletu kobiecego, powleczonego żółtą skórą, z głową olbrzymią, bo powiększoną ogromną masą kłaków, powyskubywanych z materaca, poduszka, przywiązaną na tasiemce, zastępowała turniurę, której matka-natura, a raczej macocha-natura całkiem odmówiła tej istocie; z przodu także sterczały jakieś podrabiane wdzięki kobiece, a małą jej figurę podwyższały o kilka cali małe szczudełka, poprzywiązywane do nóg. W dzisiejszych czasach podobny widok możeby nie zdziwił mnie wcale, bo oczy nasze miały czas oswoić się z tego rodzaju dodatkami, ale wtedy, — a przypominam, że to było w roku 1876, wyglądało to potwornie, obrzydliwie, karykaturalnie. Twarzy nie widziałem, bo strojnisia ta stała tyłem do nas i wpatrywała się w przeciwległą ścianę, jakby patrzyła w lustro, krygując się i przybierając różne pozy, co jedną, to śmieszniejszą.Nareszcie obejrzała się, i zobaczyłem monstrum! twarz długą i chudą, wy bieloną kredą i wyczernioną nad oczyma węglem, z otwartemi, jak czeluść ustami, do których właśnie wkładała garnitur zębów.
— Ale ja nie znam, — nie znałem nigdy tej osoby, — zaprotestowałem żywo.
— Tej może nie, — odrzekł, śmiejąc się złośliwie Ski, — ale znałeś pan zapewne setki jej podobnych elegantek, które naprzekór naturze robią z siebie czupiradła. Ciekawyś pan może, w jaki sposób ta dostała się tutaj? Nie z miłości, broń Boże! bo ona prócz siebie i swego ciała nic więcej nie kochała, o niczem nie myślała, i właśnie wskutku przesadnej troskliwości o swoje wdzięki zwaryowała. Jakiś szarlatan doradził jej płyn na porost włosów, w którym prawdopodobnie były jakieś substancye, szkodliwie działające na mózg; bielidła, których używała na twarz, zatruwały powoli ołowiem jej organizm; morfina, której używała dla wzmocnienia nerwów, i atropina, którą zapuszczała sobie w oczy dla nadania im blasku, — wszystko to razem tak szkodliwie podziałało na umysł, że sprowadziło ją tutaj. Po całych dniach nic nie robi, tylko się stroi; co jej wpadnie pod rękę, to wszystko pakuje na siebie, a jak się dostanie do ogrodu, to wszystkie kwiaty chce poobrywać dla upiększenia swojej osoby. Stare to i chude, że aż kości chrzęszczą pod skórą, i na nogach ledwie utrzymać się może, a jeszcze jej się strojów zachciewa. Takie one wszystkie, panie dobrodzieju, — co znałem którą, to waryatka jedna w drugą. — A! prawda — nie wszystkie, nie wszystkie, — dodał, poprawiając się po chwili.Jest tu jedna, która, od czasu, jak ją tu przyprowadzili, nie pomyślała jeszcze ani o przeczesaniu się, ani o zmianie stroju. Siedzi z założonemi rączętami, zapatrzona przed siebie, nie widząca nic, nikogo. Gdyby jej nie karmiono, umarłaby z głodu. Chodź pan, pokażę panu, bo takich waryatek może pan nie spotkasz więcej na świecie. Wyobraź pan sobie! dziewczyna, która z miłości zwaryowała, i to z miłości dla biednego studenta. Kochali się bardzo, — ona czekała, aż zda egzamina na doktora; on uczył się, uczył, aż zapadł na suchoty. Wynieśli go na cmentarz, a ją tu przywieziono. O, patrz pan, co to za aniołek I prawda? tylko modlić się do tego.
Mówił to ze łzami w oczach i patrzył na nią zachwycony. Dzieweczka w istocie była piękną, tą pięknością pączka, w którym oprócz tego co się widzi, odczuwa się jeszcze piękności ukryte, nierozwiniętej ubiór miała skromny, włosy, gładko uczesane, oczy, jakby kirem powleczone.
— Od czasu jak ją tu przywieziono, — szepnął mi Ski, — bo nie śmiał wobec niej mówić głośno, jakby znajdował się w kościele, — od czasu jak ją tu przywieziono, a będzie już drugi tydzień, siedzi tak ciągle nieruchoma i nie przemówiła jeszcze ani jednego słowa. Cała jej waryacya, to to uporczywe milczenie. Zamknęła biedaczka usta, jakby się bała, żeby przez nie miłość jej nie uleciała, jak kanarek z otwartej klatki. Chodźmy, panie, bo się serce kraje patrzeć na to biedactwo.
Otarł skrycie oczy rękawem i poszedł naprzód. Nagle zatrzymał się i rzekł:
— Pokazałbym panu jeszcze to i owo, ale słyszę, że już dzwonią na mnie. Godzina obiadowa, a waryaci nie lubią czekać. Więc pan pozwoli, że go odprowadzę do furty.
Namyślałem się, czyby za fatygę nie dać mu co w rękę, ale przyszły mi na myślowe sumy bajońskie, o które się procesował z rządem, i zawahałem się. I dobrze zrobiłem, bo, jak mi potem powiedział dyrektor, byłby mnie za taką obelgę bez namysłu poczęstował w głowę kluczami. Z grzeczności tylko oprowadzał gości po zakładzie. Uważał się za równego z nimi. To też, gdy odprowadził mnie do furty, nieomieszkał zapytać:
— A z kimże miałem przyjemność?
Powiedziałem mu moje nazwisko, ale go to nie zadowoliło, bo zaraz spytał:
— A godność?
— Literat. Także waryat, — rzekłem ze śmiechem, — według pańskiego poglądu, tylko że nie szkodliwy, — prawda?
— Owszem, panie, szkodliwy, i bardzo, bo nietylko sam ma przewrócone w głowie, ale i drugim w głowach przewraca. Ścielę się do stópek pana dobrodzieja, — sługa, służka uniżony.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.