Szut/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Szut
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Nad Szczeliną Zdrajców
Wydawca Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Schut
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
Nad szczeliną zdrajców.

Wyszedłszy z domu, zauważyliśmy, że tłum zgromadzonych ludzi zmniejszył się znacznie. Czcigodny starzec przemawiał do nich aż do tego czasu, ale nie udało mu się widocznie zatrzeć wrażenia podburzających słów kiaji, które słyszeli przedtem. Podzielili się w swych zapatrywaniach na dwie gromady, z których jedna była po naszej, a druga po Szuta stronie.
— Onu getirler — prowadzą go! — zawołał ktoś z pośród przeciwników. — Kara Nirwan zudżuzdir; ona acadłyki werinis — Kara Nirwan niewinny; wróćcie mu wolność!
— Jok, jok; katildir — nie, nie; to morderca! — zabrzmiało z drugiej strony. Olmeli, szimdi, mutlak — musi umrzeć, natychmiast, bezwarunkowo!
Jedni i drudzy zaczęli się ku nam cisnąć. Uspokajałem wrogów Szuta prośbą, a stronników groźbą, oraz zapewniałem, że rzecz będzie surowo zbadana. Dodałem też przestrogę, żeby się do nas nie zbliżano zanadto, zaznaczając dobitnie, że każdego natręta poczęstujemy kulą, a trzymaliśmy broń w ręku. To poskutkowało, bo pozwolili nam odejść, choć wśród pomruku niezadowolenia. Oczywiście, że wszyscy poszli za nami. Nikt nie myślał o zajęciach. Dla Rugowej był to dzień, jakiego jeszcze nie miała.
„Ojcowie wsi“ przyłączyli się do nas. Starzec na czele pokazywał drogę, reszta szła z mego rozkazu za nami, aby oddzielać nas od zbuntowanego tłumu. Tak posuwał się pochód wązką uliczką przez wieś, a potem za nią ku górze.
Zdawało się, że domy całkiem opustoszały. Nawet dzieci w nich widać nie było. Cała ludność znajdowała się albo za nami, albo przed nami już na górze.
Pers nie stawiał najmniejszego oporu. Nie udawał bynajmniej zakłopotanego, oczy miał otwarte i rozglądał się dokoła. Czekał prawdopodobnie na tajemniczy znak od któregoś z wspólników. Dlatego i ja nie spuszczałem nikogo z oka.
Skipetarzy, przyjaciele Stojki, jechali na koniach, a to na moją prośbę, by na wypadek, jakich kroków zaczepnych mogli zaraz stratować napastników. Na silnych rumakach, w dobrem uzbrojeniu, sami wspaniałej postawy, przedstawiali widok bardzo przyjemny. Poznać było, że w razie potrzeby nie baliby się podać w z całą Rugową.
Za wsią, a raczej nad nią ciągnęły się skrawki nędznych pól, potem las, a w nim głęboko wrzynający się parów, którym mieliśmy przechodzić. Tu i ówdzie znikały drzewa, a ukazywały się polany, na których pasły się obok siebie spokojnie konie, woły, kozy i owce. Cicha wieś, oraz te łączki ze zwierzętami wyglądały sielankowo i nie harmonizowały bynajmniej ani z celem naszego pobytu w tej miejscowości, ani z tem, że Rugowa stanowiła punkt wyjścia dla tylu okropnych zbrodni.
Nie spotkaliśmy nikogo. To, czego się Szut spodziewał, nie następowało jakoś, aż wreszcie, gdy dostaliśmy się już prawie na górę, zabrzmiał nad nami głos, który pochodził z krawędzi parowu:
— Mam właśnie dwadzieścia i cztery lat.
Zanim zdołałem się namyśleć, coby to mogło oznaczać, zawołał ów głos znowu:
— Teraz jest piękny czas.
A potem dały się słyszeć jeszcze te słowa:
— Która godzina?
Na co inny głos odpowiedział:
— Właśnie wybiła czwarta.
Te głośne okrzyki odnosiły się oczywiście do Szuta. Zmierzyłem ze sztućca i posłałem dwie kule tam, gdzie głosy wskazywały na obecność wołających.
— Ach Boże, ja nieszczęśliwy!
Trafiłem, a nikt nie rzekł na to ani słowa, tylko Szut zwrócił się ku mnie i rzucił spojrzenie gorącej nienawiści. Gdy twarz odwrócił, podszedłem szybko naprzód o kilka kroków. Chciałem zobaczyć jego minę, której teraz nie starał się zmienić, sądząc, że nikt na niego nie zważa. Przechodząc koło niego, ujrzałem, jak po jego twarzy przebiegł uśmiech zadowolenia, który jednak na mój widok zniknął natychmiast.
Było jasnem, że te nawoływania miały Szuta uspokoić w jego przykrem położeniu. Ale co właściwie znaczyły? Wzmianką o pogodzie zawiadamiano go zapewne, jak sprawa stoi dlań dobrze. Ale jak należało rozumieć owe dwadzieścia i cztery lat? Czy nie kryła się pod tym wieść, że taka właśnie liczba ludzi gotowa go uwolnić? Prawdopodobnie. Napróżno szukałem innego wyjaśnienia. A co znaczyć mogło to, że wybiła już czwarta? Zapytałem towarzyszy o zdanie, ale bystrość ich okazała się tak samo niedostateczną jak moja. Wobec tego uznaliśmy za stosowne zachować jak największą ostrożność.
Wkrótce po tym wypadku zniżyły się ściany parowu i wyszliśmy na teren płaski. Miałem właściwie ochotę zatrzymać orszak i udać się tam, dokąd strzeliłem, ale pomyślałem sobie, że nie znajdę już na tem miejscu nikogo, gdyż niezraniony niewątpliwie zabrał, lub przynajmniej ukrył rannego. Nie wydało mi się również wskazanem oddalać się, albowiem nieobecność moją mogli wyzyskać przeciwko nam ludzie, usposobieni dla nas nieprzychylnie. Nie przerywaliśmy więc naszego pochodu.
Gdy po jakimś czasie zwróciliśmy się na prawo, w lesie jeszcze ujrzeliśmy ścieżkę, która się krzyżowała z naszą drogą. Stało tu kilku ludzi, czekających widocznie na nasze przybycie.
— Gdzie prowadzi ta ścieżka? — spytałem ich.
— Do karaułu, panie — brzmiała odpowiedź.
— Byliście tam?
— Tak.
— Czy są tam jeszcze inni ludzie?
— Nawet wielu. Przypatrują się ciągle.
— Cóż tam widać?
— Panie, wieża się zupełnie zapadła.
— Czy niema ani śladu dawnego szybu?
— O, przeciwnie. Tuż obok miejsca, gdzie stała wieża, zapadła się ziemia głęboko, wskutek tego powstała wielka dziura w kształcie lejka. Ale nikt nie śmie wejść tam, bo kamienie ciągle się jeszcze sypią. Jest obawa, że zapadnie się jeszcze głębiej.
Szut zrobił w bok kilka kroków, jak gdyby chciał wrócić na ścieżkę. Przy karaule spodziewał się widocznie pomocy. Ja jednak rzekłem:
— Nie pójdziemy tam! Nie mamy tam czego szukać. Chodźmy prosto do chanu!
Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, zniknęli ci ludzie miedzy drzewami. Wnet usłyszeliśmy głośny okrzyk:
— Nazad! Idą za nami do domu!
Czy miał być to znak dla owych dwudziestu i czterech ludzi? Słowa te musieli zawołać zdala, nie mając czasu na osobiste doniesienie i zmuszeni być w chanie przed nami. Byłbym chętnie posłał tam kilku jeźdźców, ale bałem się ich pozbywać uważałem to zresztą za zbyt niebezpieczne dla nich samych.
Niebawem las się skończył i droga wiodła tylko przez zarośla. Potem ujrzeliśmy pola, odgraniczone rzędami krzaków. Te zasłaniały nam widok w dali i dlatego prawdopodobnie nie mogliśmy zobaczyć ludzi, śpieszących z karaułu do chanu.
— Gdzie leży dom Persa? — spytałem prowadzącego nas starca.
— Jeszcze pięć minut drogi — odrzekł.
Rzeczywiście po tym czasie doszliśmy do tego miejsca tak nieszczęsnego dla całej okolicy. Droga, którą przybyliśmy tutaj, była gościńcem, wiodącym do Prisrendi. Tędy przyjechał z północy Ranko z pięciu towarzyszami. Tuż przy gościńcu leżał Kara Nirwan-chan, cel naszych długich poszukiwań.
Główny budynek stał po lewej stronie drogi, a poboczne po prawej. Poboczne tworzyły wielki dziedziniec z szeroką kamienną bramą. Była teraz zamknięta, a przed nią i przed wejściem do domu czekało kilkudziesięciu ludzi obojga płci. Nie wpuszczono ich widocznie. Przyjęli nas cicho i spokojnie. Z twarzy ich nie przebijały się ani groźba, ani przychylność. U wszystkich widać było naprężone oczekiwanie.
Zwróciliśmy się do domu mieszkalnego. Tu jednak nie otworzono nam mimo pukania. Halef poszedł na drugą stronę domu i przekonał się, że i tam drzwi zaryglowano od środka.
— Każ nam otworzyć! — zawołałem do Szuta.
— Nie zapraszałem was do siebie — odrzekł. — Nie pozwalam wam wejść do mego domu.
Na to wziąłem rusznicę. Po kilku uderzeniach okutą kolbą rozleciały się drzwi w drzazgi. Szut zaklął. Tłum zaczął się cisnąć do domu. Wobec tego poprosiłem Rankę, żeby tu został i nie wpuścił do środka nikogo nieuprawnionego. Następnie udaliśmy się do wnętrza.
W pustej sieni nie spostrzegliśmy nikogo. Nie było tu przesuwalnych plecionek, lecz silne mury ceglane. Na prawo i lewo leżało po dwie niezamkniętych izb, także próżnych. Urządzenie wskazywało, że przednie izby przeznaczone były dla gości. Po lewej stronie mieszkała zapewne rodzina Szuta, a po prawej służba. Otworzywszy tylne drzwi, przekonałem się, że wychodziły na daleki ugor. Blizko nich prowadziły z sieni wązkie schody na górę. Wszedłem sam na poddasze, podzielone na trzy części: jedna wprost naprzeciw schodów zawierała rozmaite rupiecie. Z dachu zwieszały się gęste rzędy suszonej kukurydzy i cebuli! Dwa inne przedziały stanowiły izby, cięte od środka cienką ścianą z desek. Zapukałem do drzwi, lecz nie dostałem odpowiedzi. Znowu więc kolbą roztrzaskałem deskę: ujrzałem pustą izbę. Po drugiej stronie nie odpowiedziano także na moje pukanie. Przez dziurę z sęka zauważyłem kobietę, siedzącą na skrzyni.
— Otwórz, bo drzwi wywalę! — zagroziłem.
Gdy i to nie poskutkowało, wybiłem jedną deskę, wepchałem rękę przez drzwi i odsunąłem rygiel. Na to wydało kilka głosów okropny wrzask. Kobieta, którą zobaczyłem, miała ze trzydzieści pięć lat. Z nią zastałem dwie stare baby; wszystkie trzy były bardzo dobrze ubrane. Nie ulegało wątpliwości, że miałem przed sobą Szutową. Podniosła się z miejsca, aby się ukryć w kącie. Zatrzymawszy obie stare koło siebie, zawołała do mnie zuchwale:
— A tobie co! Jak śmiesz wdzierać się do nas w ten sposób?
— Bo nie można było inaczej — odrzekłem. — Nie widziałem jeszcze chanu, któryby zamykano przed gośćmi w biały dzień.
— Ty nie jesteś gościem.
— A ty skąd wiesz?
— Słyszałam, co się stało. Doniesiono mi o tem, a zresztą widziałam was, gdyście nadchodzili.
Wskazała na okrągły otwór w murze, przez który można było nas dostrzec.
— Za kogóż ty mnie uważasz? — pytałem dalej.
— Jesteś największym i najgorszym wrogiem mojego męża.
— Twojego męża? Kto on jest?
— Gospodarz.
— A więc ty jesteś gospodynią! Dlaczegóż sądzisz, że jestem waszym wrogiem?
— Ponieważ pojmałeś mojego męża i wogóle ścigasz go już od długiego czasu.
— Wiesz już to wszystko? W takim razie przygotowałaś się zapewne na moje przybycie. Powiedzno, czy nie znasz ty oberżysty Dezelima z Ismilan?
— Jestem nawet jego krewną — krzyknęła wściekle. — To był mój brat, a ty go zamordowałeś! Oby cię Allah potępił!
Usiadłem na rogu skrzyni i zacząłem się przypatrywać wszystkim trzem. Szutowa była jeszcze przystojną kobietą. Miała charakter namiętny i niewątpliwie mniej lub więcej była powiernicą męża. Tamte dwie stare kobiety odznaczały się, jak zwykle w owych stronach, tylko brzydotą. Gdy zapytałem o nie, odpowiedziała gospodyni:
— To moja matka i jej siostra. Lubią ciebie ogromnie, bo jesteś mordercą mego brata!
— Zrzekam się ich miłości, a nienawiść jest mi obojętna. Ja nie przyczyniłem się do śmierci Dezelima. On ukradł mi konia, a jako lichy jeździec spadł z niego i kark przy tem skręcił. Czyż zamordowałem go?
— Tak, ponieważ go ścigałeś. W przeciwnym razie nie byłby musiał skoczyć przez wodę i spaść z konia!
— Słuchaj, ty rozwijasz tu szczególny pogląd. Jeśli mi złodziej ukradnie drogiego konia, to chyba nie będziesz miała nic przeciwko temu, żebym spróbował dostać go napowrót. Że mi przy tem życzysz, żeby na mnie Allah potępienie zesłał, to brzydko brzmi w ustach pięknej kobiety i jest przy tem wielką nierozwagą z twej strony. Ze względu na obecny stan rzeczy powinnaś się wystrzegać obrażania mnie. Mam władzę ukarać cię za to.
— A my mamy władzę zemścić się potem! — zagroziła energicznie.
— Tak? Jesteś zapewne powiadomiona o waszych siłach. Widocznie darzył cię mąż niemałem zaufaniem.
Powiedziałem to dość drwiąco, by ją skusić do jakiej nieostrożności. Wybuchnęła też istotnie:
— Tak, posiadam jego pełne zaufanie. Mówi mi wszystko, dlatego wiem bardzo dobrze, że jesteś zgubiony!
— Myślałem sobie, że przed Szutową nie taił niczego...
— Szutową? — przerwała mi. — Nie jestem nią!
— E, nie wypieraj się! Kara Nirwan przyznał się, że jest Szutem.
— To nieprawda! — krzyknęła z przestrachem.
— Ja nie kłamię. Potwierdził to wobec najstarszych ze wsi, gdy mu zarzuciłem, że jest za tchórzliwy na to, aby się przyznać.
— O Allah! On zawsze taki! Podejrzenie o tchórzostwo usuwa odważnie. Woli zgubić nas i siebie!
— Temi słowy przyłączasz się do jego przyznania. Właściwie nie mam nic do czynienia z wami, kobietami, ale ty jesteś jego powiernicą i współwinną, więc musisz podzielić los jego, jeśli nie zasłużysz na naszą łagodność.
— Panie, ja nie mam nic wspólnego z tą sprawą!
— Nawet bardzo wiele! Byłaś przez tyle lat towarzyszką zbrodniarza, powinnaś też ponieść karę. Szut będzie skazany na śmierć.
— O, Allah! I ja także?
— Całkiem pewnie!
Wszystkie trzy krzyknęły z trwogi.
— Wyjcie teraz! — mówiłem dalej. — Trzeba było przedtem biadać nad sobą! A może sądziłyście istotnie, że Allah nie wydobędzie waszych łotrostw na światło dzienne? Zapewniam was, że wszyscy wasi sojusznicy są zgubieni i że niejeden z nich życiem za to zapłaci.
Obie stare załamywały ręce. Szutowa patrzyła czas jakiś przed siebie, a potem spytała:
— Wspomniałeś przedtem o łagodności. Jak to rozumiesz?
— Myślałem, że osądzą cię pobłażliwiej, jeśli się odpowiednio zachowasz.
— A na czem ma polegać to zachowanie się?
— Jeśli otwarcie wszystko wyznasz.
— To już mąż zrobił. Jego spytajcie, jeśli chcecie się więcej dowiedzieć.
— Całkiem słusznie. Nie mam też zamiaru przeprowadzać z wami przesłuchania i zmuszać was do zeznań. Śledztwo odbędzie się w Prisrendi, a ja stanę tylko jako świadek. Ale od tego, co ja powiem, dużo będzie zależało. Możesz tego dokazać, że nie pożałuję dobrego słowa w twojej obronie.
— Więc powiedz, co mam uczynić?
— Będę wobec ciebie otwarty. I ja i moi towarzysze pochodzimy z obcych krajów. Odjedziemy tam i nie wrócimy już tutaj nigdy. Dlatego nam wszystko jedno, czy tu kto poniósł przez was jaką szkodę i czy was za to spotka jaka kara. Mniej obojętnem jest nam natomiast wszystko, co było przeciw nam wymierzone. Ponieważ jednak uszliśmy szczęśliwie z życiem, przeto jesteśmy skłonni do pobłażliwości, jeśli odzyskamy to, cośmy stracili. Ty możesz przyczynić się do tego.
— Tobie, o ile wiem, nie stała się żadna krzywda.
— Widać, żeś naprawdę we wszystko wtajemniczona. Tak, bezpośredniej szkody nie poniosłem. Ale ograbiliście Anglika i kupca Galingré’go. Spodziewam się, że jest jeszcze wszystko, coście im zabrali.
Patrzyła, nie odpowiadając, jakby w zadumie. Twarz jej poruszała się żywo: przebywała jakąś walkę wewnętrzną. Nie dowierzałem jednak, żeby postanowiła coś korzystnego dla mnie, a nie miałem czasu napierać na nią słowami i dlatego powtórzyłem tylko poprzednie pytanie dobitniej.
Podniosła powoli wzrok, przypatrzyła się mnie bardzo zagadkowo i odrzekła:
— Sądzę, panie, że jeszcze jest wszystko.
— A gdzie?
— W jazłyku[1] mego męża.
— Przestań! — zawołała matka z przestrachem. — Chcesz go naprawdę zdradzić? Chcesz oddać wszystko, co stało się waszą własnością?
— Cicho bądź! Wiem, co czynię — odparła córka. — Ten człowiek ma słuszność. Zrobiliśmy źle i musimy pokutować, a im prędzej naprawimy złe, tem mniej ucierpimy.
To było istotnie bardzo szybkie nawrócenie! Czy jednak rzetelne? Bynajmniej! Zwłaszcza, że nie podobał mi się wcale wyraz twarzy kobiety, gdy to mówiła. Skinęła obu starym uspokajająco i mrugnęła przytem oczyma.
— Gdzie jest jazłyk? — zapytałem.
— W dziedzińcu po tamtej stronie. Poznasz po napisie nad drzwiami.
— Rzeczy znajdują się tam oczywiście nie tylko w przechowaniu, lecz i w ukryciu?
— Pewnie, że takiego łupu nie chowa się do skrzynki.
— Opisz mi schowek!
— Zobaczysz zandyk[2] na ścianie. Zdejm go, znajdziesz za nim dziurę w murze, w niej zaś przedmioty, zabrane Anglikowi i kupcowi.
— Gdybyś chciała wywieść mnie w pole, pogorszyłabyś tylko swoje położenie. Wiem zresztą, że przyszło tu dwudziestu czterech mężczyzn, którzy mają uczynić nas nieszkodliwymi.
Zbladła, a matka i ciotka krzyknęły z trwogi. Gospodyni rzuciła im gniewne spojrzenie i rzekła:
— Panie, okłamano cię!
— Nie. Tego mi nikt nie powiedział, nie mógł mnie więc okłamać. Ja sam to zauważyłem.
— To się mylisz!
— Wiem napewno, że są tu.
— A jednak to nieprawda. Przyznaję, że rzeczywiście miało tylu ludzi wyruszyć przeciwko wam, ale nie tu, lecz przy karaule.
— Czy zostali tam jeszcze?
— Tak. Sądzili, że tam najpierw pójdziecie, a potem dopiero do chanu.
— Czy są na koniach?
— Nie. Na co mogłyby im się przydać konie w walce z wami?
— Dobrze. A gdzie wasi parobcy?
— Z nimi właśnie. Mamy dwunastu parobków, bo tylu ich potrzebujemy do koni, stojących u nas ciągle na sprzedaż.
— A reszta owych dwudziestu czterech?
— To ludzie tutejsi.
— Podwładni męża twego, jako Szuta?
— Tak.
Dawała te odpowiedzi prędko, bez namysłu, a tonem i z wyrazem największej szczerości. Nie chciałem jednak i nie powinienem był jej ufać. Uznałem za bezskuteczne dalej na nią napierać, musiałem raczej i to przyjąć, że dotychczas nie mówiła prawdy. Dlatego podniosłem się ze skrzyni i rzekłem:
— Widzę po twej szczerości, że mogę cię polecić sędziom do łagodniejszego postępowania. Ja zejdę teraz na dół, a wy się stąd nie ruszajcie. Jeśli nie zastanę wszystkiego tak, jak przedstawiłaś, to nie liczcie na pobłażliwość wcale.
— O panie, jestem pewna, że znajdziesz wszystko tak, iż zupełnie darujesz mi karę.
Brzmiało to tak uczciwie i dobrodusznie! Ta kobieta umiała znakomicie się maskować; kto wie, czy sprytem nie przewyższała mnie.
Na dole stali jeszcze wszyscy w sieni. Szut spojrzał na mnie z zakłopotaniem, ale nic nie mógł z mej twarzy wyczytać. Oznajmiłem, że udamy się na dziedziniec po drugiej stronie. Skipetarowie siedzieli na koniach przed domem. Nikt nie zachował się wobec nich nieprzyjaźnie. Gdy zbliżyliśmy się do bramy dziedzińca i zapukaliśmy, nie otworzono nam znowu. Zażądałem pośrednictwa Szuta, ale on wzbraniał się to uczynić, jak przedtem. Wtem wpadło mi na myśl hasło, usłyszane od przewoźnika w Ostromdży. Zapukałem znowu i zawołałem:
— Atczynic, bir syrdasz — otworzyć, to zaufany
— Bir azdan — zaraz! — odpowiedziano za bramą, poczem odsunięto rygiel wewnętrzny i brama się otworzyła, a w niej ukazał się parobek, który na nasz widok osłupiał z przerażenia.
— Budala — głupcze! — mruknął doń Szut.
Wcisnęliśmy się do środka, a za nami wielka część tłumu. Kazałem ludziom zatrzymać się na dworze, ale daremnie. Pchali się na całą szerokość bramy. To mogło dla nas być niebezpiecznem, skinąłem więc na Skipetarów, oni zaś wparli konie w tłum i oddzielili znajdujących się już na dziedzińcu od tych, którzy stali na dworze.
Z zewnątrz zabrzmiały głośne okrzyki niezadowolenia, my jednak zamknęliśmy drzwi, poczem ludziom, którzy się już wcisnęli, nakazałem pozostać na miejscu. Skipetarzy musieli pilnować bramy, gdyż zachodziła obawa, że ludzie spróbują otworzyć. My poszliśmy dalej. Dziedziniec miał kształt kwadratu. Wzdłuż całego boku, stanowiącego front, biegł obszerny, nizki, budynek, oraz taki sam budynek wzdłuż drugiego boku, a trzeci i czwarty bok tworzyły wysokie mury. Od trzeciego, wprost naprzeciw nas, ciągnęło się sześć budynków, równolegle do siebie ustawionych, jak zęby grzebienia. Wyglądały one na stajnie, a zwrócone były frontowemi ścianami do nas, boczne ściany natomiast przypierały do muru. Na jednym z tych budynków wyczytałem słowo „jazłyk“, a nad niem tureckie Dal. Co ta litera mogła oznaczać, tego nie wiedziałem. W jazłyku miała się znajdować wspomniana kasa.
Najpierw wysłałem Halefa, Omara i Oskę celem przeszukania wnętrza domów, a sam zostałem z „ojcami wsi“ przy Szucie. Jego nie należało ani na chwilę spuszczać z oka.
W pół godziny wrócili towarzysze, a Halef oznajmił:
— Zihdi, wszystko bezpieczne, wewnątrz niema nikogo.
— Co jest w tych domach?
— To nie są domy. Te długie budynki — tu wskazał na pierwszą i drugą ścianę czworoboku — to spichlerze z wejściami tylko, od dziedzińca, a tamtych sześć nizkich to stajnie, a w nich dużo koni.
— I tam niema nikogo? Ani jednego parobka?
— Ani jednego.
— Czy wszystkie stajnie jednakowo zbudowane?
— Nie. Ta, na której napisane słowo „jazłyk“, ma z przodu izdebkę, gdzie stoi stół i kilka krzeseł. Na stole znalazłem jakieś papiery.
— To dobrze, przypatrzymy się najpierw tej izdebce. Pers pójdzie ze mną, a lord i monsieur Galingré będą nam towarzyszyli.
— A ja nie? — zapytał Halef.
— Nie. Ty musisz zostać i objąć w mojem zastępstwie komendę. Przedewszystkiem uważaj, żeby nie otwarto bramy i nie opuszczaj tego miejsca pod żadnym warunkiem. Stoicie tu plecyma do spichrza i macie doskonałe oparcie. Gdyby wam co pod moją nieobecność groziło, użyjecie broni, a ja zjawię się natychmiast.
Galingré, Lindsay i ja wprowadziliśmy Szuta do wspomnianej stajni przez drzwi, umieszczone w środku ściany frontowej. Tu ujrzałem dwa rzędy koni. W tylnej ścianie zauważyłem także drzwi, a z przodu trzecie do kantoru. Powały wcale nie było, tylko dach słomiany. Tu w stajni nie mógłby się więc ukryć nieprzyjaciel, z powodu braku miejsca. Szut był bez broni, a ręce miał skrępowane, Byliśmy więc o siebie spokojni.
Mimo to, już z przyzwyczajenia do ostrożności, udałem się do tylnych drzwi, zaryglowanych od środka, a otworzywszy je, wyjrzałem na dwór. Oprócz tego muru, był tam jeszcze jeden, zewnętrzny, a między oboma ciągnęło się wązkie miejsce, na które wyrzucano nawóz. Nie zobaczywszy tam nikogo, uspokoiłem się zupełnie, zwłaszcza że mogłem drzwi zamknąć od środka. Zrobiwszy to, wróciłem do towarzyszy.
Weszliśmy do kantoru, do którego dostawało się światło tylko przez jeden mały otwór okienny. Naprzeciw wejścia spostrzegłem na ścianie szafkę, wysoką na dwa łokcie, a szeroką na jeden. Ponieważ i tutaj znajdowaliśmy się sami, przeto obawy były zbyteczne. Mimo to żółta twarz Szuta pobladła jeszcze o jeden stopień, a spojrzenie krążyło niespokojnie dokoła. Niezawodnie bardzo był rozdrażniony.
Odsunąłem go ku ścianie, ale nieszczęściem tak, że mógł na drzwi spozierać, gdy tymczasem my odwróciliśmy się od nich.
— Tak będziesz stał i odpowiadał na moje pytania — rzekłem z naciskiem. — Gdzie przechowujesz zwykle zrabowane pieniądze?
Zaśmiał się szyderczo i zapytał:
— Chciałbyś wiedzieć?
— Oczywiście.
— Ale się nie dowiesz!
— A może już wiem.
— To chyba sam szejtan ci zdradził!
— Jeśli to był dyabeł, to w każdym razie wcale nie straszny. Był bardzo podobny do twojej żony.
— Co? — wybuchnął. — Czyżby ona ci to wyjawiła?
— Tak, a przynajmniej przedstawił mi się dyabeł w postaci twej żony, kiedy spotkałem go na poddaszu. Powiedział, że zrabowane rzeczy są tu za szafką.
— A to głupia, prze...
Zamilkł, oczy mu zajaśniały. Patrząc po za mnie, wrzasnął:
— Precz z nożami! Nie zabijać tych psów! Chcę ich mieć żywcem.
Równocześnie kopnął mnie w brzuch, aż się zachwiałem. Zanim zdołałem się odwrócić, pochwycono mnie z tyłu. Objęło mnie cztery czy sześć ramion.
Na szczęście wisiał na moich plecach sztuciec, wskutek czego napastnicy nie mogli tak silnie przycisnąć mi prawej ręki do ciała, jak lewą.
Teraz nadeszła chwila stanowczego działania. Co za szczęście, że Szut nie pozwolił tym łotrom użyć broni! Lord krzyknął, Galingré również. Ich także ujęto.
Zwinąłem się, aby twarzą zwrócić się do napastników, co mi się też udało. W małej izdebce stało dwunastu, albo czternastu ludzi, a w stajni jeszcze więcej. Oszczędzanie ich mogło tylko nam samym zgubę przynieść. Chciałem zrzucić z siebie tych trzech, może nawet byłbym tego dokazał, gdybym był miał więcej wolnego miejsca.
Kilku drabów wypchnęło Szuta w ścisku na dwór, aby go tam uwolnić z więzów. Sięgnąłem za pas prawą ręką i wydobyłem rewolwer. Ręki podnieść nie mogłem, zwróciłem więc broń ku dolnym częściom ciał nieprzyjaciół. Po trzech wystrzałach byłem wolny. Nie potrafię teraz szczegółowo opisać, co potem zrobiłem. Wiem tylko, że trzy następne strzały oswobodziły lorda i Galingré’go i że starałem się nie zabijać nikogo.
Począwszy się wolnym, ryknął lord jak lew, kiedy się rzuca na zdobycz. Pochwycił ciężki młot, który przypadkiem leżał na stole i porwał się z nim na wrogów, jakby zapomniał, że ma broń przy sobie. Galingré odebrał jednemu z rannych nóż i poszedł za przykładem Anglika. Ja schowałem rewolwer i wziąłem sztuciec do ręki. Strzelać nie chciałem, a że kolba, jako zbyt słaba mogła się złamać w bójce, przeto waliłem lufą na wszystkie strony.
Odbyło się to wszystko tak szybko, że od pojawienia się tych ludzi nie minęło więcej jak minuta. Byli pewni, że nas zaskoczą i uczynią nieszkodliwymi w jednej chwili. Osłupieli wobec tego, że sprawa poszła całkiem inaczej. Wyglądało to tak, jakby nie mieli rąk, ani broni do walki. Jeden wypychał drugiego, odwróciwszy się do nas plecami. Opanowało ich wprost niezwykłe przerażenie.
— Dur, dur, kałyn, atyn, zokyn — stać, stójcie, strzelajcie, kłujcie! — brzmiał ze dworu gniewny głos Szuta.
Przedtem nie pozwolił użyć broni, a teraz przychodził rozkaz jego zapóźno. Oni uciekali przed nami, naszem więc zadaniem było nie dać im się zatrzymać, ani oglądnąć.
Anglik wykrzykiwał za każdym uderzeniem młota: Walić! Bić! Well!
— Haide, zausz, dyszary — precz, dalej na dwór! — wrzeszczały draby, trącając jeden drugiego. — Kurtułynic, geldirler, geldirler — ratujcie się; nadchodzą, nadchodzą!
Zakrawało to wprost na śmieszność. Nieustraszeni ludzie Szuta, chociaż razem z nim było ich dziewiętnastu, zdzierali przed nami trzema. Wrzeszczeli, co sił starczyło, aż się konie popłoszyły i zaczęły rżeć i wierzgać. Były to chwile zupełnego zamieszania.
Ja jednak myślałem tylko o jednym, t. j. o Szucie. Czyż miałem dopuścić do tego, żeby mi umknął ponownie? Mur był tak wysoki, że nie mógł przezeń przeskoczyć. Musiałby uciekać pomiędzy stajnie na dziedziniec, aby wyjść bramą. To była, jak mi się zdawało, jedyna droga, a tam oprócz surowej straży Skipetarów stał także Halef, a on prędzejby zastrzelił Szuta, niż przepuścił przez bramę.
Lecz i ludzie z Rugowej tam oczekiwali. Gdyby się ujęli za Persem, to byłaby nas nie minęła ciężka przeprawa.
Te myśli latały mi po głowie, kiedy lufą popychałem skutecznie pomocników Szuta. Jestem pewien, że czuli to dotkliwie jeszcze po miesiącach. Wtem wierzgnął koń z lewej strony. Podrzucone wysoko kopyto nie uderzyło mnie wprawdzie całym rozmachem, przesunęło mi się jednak po plecach tak silnie, że upadłem na ziemię.
Zerwałem się, by pośpieszyć dalej, kiedy za mną zabrzmiał wyraźny głos Halefa:
— Zihdi, co jest, co się dzieje? Słyszałem strzały twego rewolweru i krzyki. Powiedz, co to było!
Uciekający zniknęli byli właśnie za tylnemi drzwiami, a ja, Lindsay i Galingré skoczyliśmy za nimi. Halef nie widział ich już, tylko mnie.
— Napadnięto na nas — odrzekłem co prędzej. — Szut znowu wolny. Wpędzę go tobie w ręce. Wybierz tu sobie najlepszego konia i stratuj Szuta, skoro go tylko zauważysz. Prędko, prędko! Nie mogę się zatrzymywać, bo zacznie się walka, a to byłoby dla nas niebezpieczne.
Poleciałem przez tylne drzwi na wązkie miejsce pomiędzy murami. Domyślałem się słusznie: gnani przez nas opryszkowie przygotowali się już do obrony.
— Na nich, sir! — — zawołałem po angielsku do lorda. — Nie pozwólmy im stanąć!
Lindsay krzyknął i z podniesionemi rękami rzucił się w sam środek nieprzyjaciół. Potem ja się wmieszałem, a Galingré zachowywał się wprost jak bohater. Prześladowani znowu zaczęli uciekać, my pędziliśmy za nimi najpierw wzdłuż stajni oznaczonej liczbą 5, a potem 6. Szuta i pierwszych nie było widać.
Gdy minęliśmy róg szóstej stajni i dobiegliśmy do ściany czworoboku, przy której stał drugi śpichlerz, ujrzałem tuż przy jego froncie otwartą furtę. Była niedalej od nas jak o dwadzieścia kroków, a uciekający pędzili ku niej.
Czyżby Szut wydostał się już tędy? Jeżeli tak, to co było robić? W kilku skokach znalazłem się wśród ludzi Persa, roztrąciłem ich, pobiegłem do furty, a przez nią na pole. Stało się to, co przypuszczałem. Umykali na lewo przez pole, a w prawo Szut na karym koniu. Mimo gniewu i rozdrażnienia, które mię teraz opanowało, zatrzymał się wzrok mój z podziwem na tem zwierzęciu. Szerokie, silne ścięgna, wysokie smukłe odnóża, cienki korpus, długa poziomo trzymana szyja i bardzo mała głowa... do pioruna, to Anglik pełnej krwi. Skąd taki koń wziął się w Rugowej?
Zdumiałem się na widok elegancyi i szybkości, z jaką leciał. Na chwilę zapomniałem o jeźdźcu, o jeźdźcu, ach! On nie powinien był umknąć. Przyłożyłem sztuciec do twarzy, aby ostro wymierzyć. Czy dosięgnę go jeszcze? — pomyślałem sobie. Dla kuli ze sztućca był już za daleko.
W tem błysnęło mi coś przed oczyma. To jeden z mijających mnie zrobił ruch, by mnie pchnąć nożem. Miałem ledwie czas, by w bok uskoczyć, on zaś zamiast Szuta dostał kulą w prawą łopatkę.
— Nazad na dziedziniec! — zawołałem do Anglika.
Na to on i Galingré poskoczyli za mną, nie zważając na wrogów, przez furtę, a potem pomiędzy śpichlerzem a szóstą stajnią na dziedziniec. Tam czekał już Halef na koniu nieosiodłanym.
— Szut ucieka na karym koniu ku wsi — rzekłem prawie bez tchu. — Pędź za nimi, żeby nie wpadł do konaku i nie zabrał nam Riha. Staraj się dowiedzieć, w jakim kierunku wyjechał z Rugowej! Będzie się pewnie starał dotrzeć do Skutari do Hamda el Amazat, by zdobyć pieniądze pani Galingré, gdyż tu nie może się już więcej pokazać.
— Allah jest wielki, a my głupi! — odpowiedział mały. — Dokąd mam ścigać tego opryszka?
— Dopóki się nie dowiesz, jaką udał się drogą. Potem zawrócisz, a reszta to już moja rzecz. Tylko czyń wszystko rozważnie.
Skręcił koniem i popędził ku bramie, krzycząc z daleka:
— Otwórzcie!
Ranko poznał po moich skinieniach, że ja także tego żądam, odsunął rygiel i otworzył bramę. W tej chwili wypadł Halef, ale nie między ludzi, tam zgromadzonych, jak mi się zdawało, gdyż przed bramą nie było nikogo.
Skoczyłem za nim. Wybiegłszy za bramę, ujrzałem wszystkich, jak gonili ku wsi. Zobaczyli Szuta, gdy wypadł z za muru, dowiedzieli się, że jest wolny i pośpieszyli za nim. Ja sam nie mogłem go już dostrzec, gdyż zakrywały go zarośla, przedzielające poszczególne pola. Ale Halef zniknął już także za krzami.
— Effendi, — zapytał Osko — czy Szut zbiegł? — Tak, ale go jeszcze schwytamy. Wejdźcie do środka. Pozostać tu dłużej nie możemy. To, co mamy jeszcze zrobić, musi szybko nastąpić.
„Ojcowie wsi“ nie pobiegli z innymi. Opowiedziałem im o całem zdarzeniu, lecz to nie wywarło na nich wcale wrażenia. Widocznie ucieszyli się, że Szut zdołał nam umknąć. Nawet ów czcigodny starzec westchnął z ulgą i zapytał:
— Panie, co teraz poczniesz?
— Złapię Szuta — odrzekłem.
— I mimo to stoisz tu tak spokojnie? Kto chce drugiego złapać, powinien się spieszyć!
— Spieszę już, tylko nie na twój sposób.
— W takim razie nie dostaniesz go, bo on znacznie się już oddalił.
— Nie obawiaj się! Doścignę go jeszcze.
— A potem znów go tutaj sprowadzisz?
— Nie mam już na to czasu.
— Przecież musisz przeciwko niemu wystąpić jako oskarżyciel lub świadek!
— Znajdą się inni. Mogę to wogóle wam pozostawić. Wiecie, że Pers jest Szutem, gdyż przyznał się do tego w waszej obecności. Do was teraz należy ukarać go, gdy powróci. A jeśli wy tego nie zrobicie, to podejmie się tego Stojko.
— Ja to zrobię z pewnością — rzekł wymieniony. — Skoro się tylko pokaże, nie ujdzie mi.
— Ja nie będę czekał tak długo — zauważył jego bratanek. — Effendi chce go pochwycić, a my będziemy mu towarzyszyli.
— O tem jeszcze pomówimy — odrzekłem. — Teraz chodźcie ze mną do jazłyku.
Tam kazałem szafkę zdjąć z żelaznych haków, na których wisiała. Za nią było rzeczywiście wgłębienie w murze, cokolwiek mniejsze od szafki, a w niem wszystko, co zabrano Anglikowi i Galingré’mu. Owoce dawniejszych grabieży schowano już na innem miejscu. Zadowolniłem się tym wynikiem. Lord chrząkał z radości, ujrzawszy nawet kapelusz, a Galingré cieszył się pieniędzmi, które już trzymał w ręku.
Następnie przeszliśmy się po stajniach, w których stały konie wszelakich gatunków, maści i ceny. Najlepsze trzymane były w stajni, która przypierała do kantoru. Jeszcze gdy z Szutem tam wszedłem, ujrzałem wspaniałego gniadosza. Halef miał widocznie podobny smak, gdyż mimo pośpiechu, z jakim się to stać musiało, wybrał sobie właśnie jego. Równie cennego konia wyszukałem dla Galingré’go i dla Anglika. Należało się zaopatrzyć w jak najlepsze konie.
Stojko wyprowadził także na dziedziniec kilka wspaniałych sztuk. Kiaja starał się oczywiście nie dopuścić do tego, lecz Skipetar huknął na niego:
— Milcz! Czyż te wszystkie konie mogą mi wynagrodzić śmierć syna? Wiem, że wy podzielicie się własnością Szuta, jeśli nie wróci. Powinni więc dostać coś także ci, którzy przez niego szkodę ponieśli. Zresztą jesteście gotowi przyjąć go, gdyby powrócił, tak jakby się nic nie stało. Znana was, ale dołożę starań, żeby mu się tak dobrze nie powiodło.
Reszta przeciwników zniknęła tak samo jak Szut. Nie było nawet tych, których zraniłem w kantorze. Teraz domyśliłem się, że litera Dal znaczyła 4.
Szafka miała pozostać zamknięta aż do przybycia urzędnika z Prisrendi. Posłaniec tam jeszcze nie odszedł. Kazałem kiaji wyprawić go jak najrychlej i postarać się wogóle, żeby zarząd Kara-Nirwan-chanu przeszedł w pewne ręce. Potem dosiadłszy koni, pojechaliśmy do Rugowej, obojętni na to, czy „ojcowie wsi“ pójdą za nami, czy nie.
W konaku czekał na nas już Halef z wiadomością, że przybył jeszcze w samą porę, aby przeszkodzić zabraniu Riha przez Szuta. Był już daleko przedemną — opowiadał hadżi — nadto nie mogłem parowem konia dobrze puścić, gdyż nie miałem odpowiednich cugli z trenzlą, tylko uździenicę. Nie wiedziałem więc, gdzie jest Pers, ale przybywszy tu, zajechałem na dziedziniec. I oto stał tam, a parobcy wyprowadzali mu ze stajni karego.
— Dlaczego to chcieli zrobić?
— Szut zapewnił ich, że okazała się jego niewinność i że polecono mu zabrać konia. Ludzie w Rugowej mają dlań taki nieuleczalny szacunek, że się mu boją sprzeciwiać.
— Czy był uzbrojony? O ile sobie przypominam, nie miał czasu zaopatrzyć się w broń, gdy uciekał.
— Nie zauważyłem nic takiego. Oczywiście oparłem się jego zarządzeniu i kazałem Riha zawrócić do stajni.
— A potem?
— Potem on zemknął czemprędzej.
— Dokąd?
— Przez most, ale nie drogą ujeżdżoną wzdłuż rzeki, lecz na przełaj przez pole ku lasowi na zachodzie. Cwałował ciągle, a ja za nim, dopóki mi w lesie nie zniknął.
Musiałem oświadczyć hadżemu z wyrzutem, a ku jego wielkiemu przygnębieniu, że razem z Oską i Omarem omieszkali zaglądnąć za stajnię. Zebraliśmy się teraz w izbie, gdzie ja zacząłem:
— Czas nagli. Trzeba koniecznie Szuta schwytać na nowo. On musiał tu wszystko na razie porzucić, aby tylko życie ocalić. W tej chwili jest ubogi, niema pieniędzy; aby je zdobyć, pojedzie naprzeciwko Hamda el Amazat, prowadzącego rodzinę Galingré’go. Jeśli mu się uda przywłaszczyć sobie to, co wiozą z sobą, będzie znowu bogaty, powróci tu i wszystkiemu zaprzeczy, bo mnie i towarzyszy nie będzie, a innych świadków zdoła już jakoś usunąć sobie z drogi. Wobec tutejszych stosunków nie uważam za niemożliwe, że potrafi wzbudzić u ludzi przekonanie o swej niewinności.
— Na miłość Boga! — zawołał Galingré. — Moja żona, córka i zięć znajdują się w największem niebezpieczeństwie. Panie, nie zatrzymuj się! Musimy zaraz wyruszyć, zaraz!
— Cierpliwości! — upomniałem. — Przedewszystkiem należy się dowiedzieć, dokąd prowadzi droga, którą się udał.
— To ja mogę powiedzieć — odrzekł Ranko. — Znam jego zamiar. Krewni tego pana przybywają ze Skutari, a droga stamtąd idzie przez Skalę, Gori, Pachę, Spassę, a w końcu Rugowę. Z Pachy zwraca się na północ do Spassy, a potem znowu na południowy wschód do Rugowej. Opisuje więc ogromny kąt, a Szut wie o tem. Nie pojedzie wcale do Spassy, lecz wprost na zachód do Pachy. Droga tam nie utorowana i bardzo licha, ale tamtędy unika się owego kąta i zamiast siedmiu godzin jedzie się do Pachy połowę tego czasu. Postanowił więc z pewnością wyprzedzić nas znacznie.
— Czyżby się spodziewał, że będziemy go ścigali. Bardzo możliwe. Wobec tego obierzemy tę samą drogę. Jest nadzieja, że znajdziemy tu kogoś, kto się podejmie zadania przewodnika.
— Nie potrzebujemy go wcale. Ja sam znam dobrze drogę. Przedewszystkiem idzie o schwytanie Szuta. Pojedziemy wszyscy z tobą, a potem wrócimy policzyć się z węglarzem i jego towarzyszami.
— To ci odradzam, bo czekają na was z utęsknieniem w jaskini. Skoro się spóźnicie, gotowi mordercy, na których chcesz pomścić śmierć brata stryjecznego, ujść ze swego zamknięcia.
— Nie rozumiem ciebie!
Musiałem jeszcze raz opowiedzieć, co przeżyliśmy, i zwrócić na to uwagę Skipetarów, że tłómacz i obydwaj kamieniarze nie zasługują na tyle zaufania, żeby można im na dłużej powierzyć pilnowanie jaskini. Przyznano mi słuszność.
— To prawda, panie. — rzekł Stojko. — Szut nie jest mordercą mojego syna, lecz węglarze. Szuta zostawiam tobie, a resztę biorę na siebie. Chociaż jestem jeszcze osłabiony, wyruszę czemprędzej. Znam drogę, a zresztą jako Skipetarzy zdamy się na nasze oczy i konie.
— A nie zapominaj, że majątek węglarza, czyli dochód z jego morderstw i grabieży, znajduje się pod kominem u jego szwagra handlarza węglami!
— Pojadę tam i zabiorę. A komu to oddać?
— Krewnym poszkodowanych. Skoro jednak nie zdołasz ich znaleźć, to rozdziel między ubogich swojego szczepu. Wszelako nigdy nie zwracaj się z tem do sądu, bo nie dostaliby nic ani uprawnieni, ani ubodzy.
— Stanie się podług twej rady. Ci, którzy dostaną pieniądze, dowiedzą się o waszych imionach, bo wam będą to zawdzięczali. Ale czas odjeżdżać!
Na to zabrał głos Ranko:
— Ja trwam przy postanowieniu, że nie pojadę do jaskini. Wuj i moich pięciu towarzyszy pomszczą śmierć brata stryjecznego Lubinki, ale Szut trzymał dwa tygodnie pod kluczem wuja i chciał go zabić. To także wymaga zemsty. Mnie nie wystarcza, że effendi go ściga; ja muszę być przy tem i dlatego przyłączę się do niego. Nie próbujcie mnie odwieść od tego. Zresztą mogę wam służyć za przewodnika, bo znam te strony.
— Nie będę się sprzeciwiał — rzekł wuj. — Ty masz słuszność, a wiem, że nie porzucasz nigdy raz powziętego zamiaru. Ale wam dobrych koni potrzeba. Dam tobie kasztanka, sobie wezmę innego, jest ich tu dosyć. Ta sprawa zatem załatwiona. Ja wyruszam. Ale co zrobisz z Szutem, gdy go pojmacie? — zwrócił się do mnie.
— Teraz jeszcze nie mogę przewidzieć. To zależy od warunków, w jakich go spotkam. Jeśli mi się uda pochwycić go bez krwi rozlewu, oddam go Rance, a on go tutaj sprowadzi. Co potem, to już rzecz wasza.
Chodziło jeszcze o konie. Ja miałem niezrównanego Riha, Osko i Omar jechali na srokaczach Aladżych, Ranko otrzymał kasztanka, a dla Halefa, Galingré’go i Anglika sprowadzono trzy najlepsze konie z chanu Kara Nirwana. Resztę wraz z tym, na którym jeździł dotychczas Halef, dostali Skipetarzy z wyjątkiem jednego, przeznaczonego pod juki, na strawę dla nas i koni, gdyż nie mieliśmy czasu popasać po drodze. Zakupiliśmy te zapasy od gospodarza. Żałował on bardzo, że tak rychło opuszczaliśmy jego dom, a wdzięczny był za to, że uwolniliśmy go od tak potężnego konkurenta.
Pożegnanie ze Stojką i jego ludźmi odbyło się nader serdecznie. Jeszcze z za mostu słał nam wyrazy życzeń i błogosławieństwa, gdy już skręcał w tym kierunku, skąd my przybyliśmy tutaj.
Niezawodnie dostał się szczęśliwie do węglarza. Co potem stało się ze Szarką i jego zgrają, tego już nie wiem... i nie chcę wiedzieć. Krew za krew, życie za życie!
Wkrótce potem wyruszyliśmy w drogę. Słońce odbyło już większą część swojego łuk u popołudniowego, gdy opuszczaliśmy Rugowę. Jej mieszkańcy odprowadzali nas wzrokiem, my jednak za nimi nie oglądaliśmy się, gdyż nie zostawialiśmy tam wcale naszych serc. Pędząc przez ugory, spojrzałem tylko raz jeszcze ku skalnemu wzgórzu, na którem stał karauł. Już go nie było. Może teraz wieczorami opowiadają sobie o nim, o szybie i o cudzoziemcach, którzy spowodowali zniknięcie tej czcigodnej wieżycy.
Siedmiu nas jechało na koniach, którym podobnych nie dałoby się tak łatwo dobrać nawet w tej okolicy, jak szeroka i daleka ona jest. To też nie wątpiłem, że zdołamy Szuta dopędzić. Z Rugowej do lasu trzebaby iść pieszo ze trzy kwadranse, a my dotarliśmy doń w dziesięć minut.
Właściwe pasmo górskie leżało już za nami, a na południowym zachodzie wznosiły się grzbiety gór Fandi. Mieliśmy przebyć tylko jeszcze ich północne odnogi, a mianowicie płaskowyż, który się ciągnie między Rugową a Pachą aż do Driny i jej dopływu Jośki i tworzy tam miejscami do tysiąca stóp wysokie, prostopadłe brzegi tych rzek obydwu.
Już za pierwszemi drzewami w lesie zaczął się teren wznosić. Może przez trzy kwadranse jechaliśmy pod górę. Potem na górze skończył się las, ustępując miejsca równinie, porosłej trawą i krzaczastemi roślinami. Tu trop Szuta biegł całkiem wyraźnie, jak ciemna linia. Puściliśmy się wobec tego szybkim cwałem, a ta jazda sprawiała widocznie koniom przyjemność.
Przez las musieliśmy jechać jeden za drugim, tu natomiast pozwalał teren na zupełną swobodę pod tym względem. Halefa gniadosz był wspaniałem zwierzęciem i bez wysiłku dotrzymywał kroku Rihowi. Mógł więc hadżi jechać u mego boku. Odwróciłem się i skinąłem na Galingré’go, żeby się zbliżył. Wzięliśmy go między siebie.
— Czy masz mi co powiedzieć, effendi? — zapytał po turecku ze względu na Halefa, nie umiejącego po francusku.
— Tak, chciałbym się dowiedzieć, jak się Hamdowi en Nassr udało wkraść do twego interesu.
— Polecono mi go gorąco ze Stambułu, a on sam okazał się bardzo pożytecznym i wiernym.
— Oczywiście z wyrachowania. Czy sprzedałeś rzeczywiście swój interes?
— Tak, a za to nabyłem nowy w Uskub. Ale jeszcze nie zapłaciłem. Moja żona będzie miała zapewne przy sobie pieniądze i weksle.
— Co za nieostrożność ze strony kobiety wlec taki majątek ze Skutari do Uskub!
— Nie zapominaj, że dzieje się to wbrew mojej woli, a za sprawą Hamda en Nassr!
— To słuszne. Czy wolno zapytać, z którego pochodzisz miasta we Francyi?
— Z Marsylii. Ożywione stosunki mego domu z Lewantą skłoniły mnie później do przesiedlenia się do Turcyi. Mieliśmy filię w Algierze, dokąd brat musiał udać się osobiście, by zapobiec grożącym stratom. On był szefem domu marsylijskiego. Do wyrównania różnic potrzebował koniecznie pomocy syna, dlatego zawezwał go do siebie. W pewien czas otrzymałem straszną wieść o zamordowaniu brata w Blidah.
— Przez kogo?
— Podejrzewano o to pewnego ormiańskiego handlarza, którego usiłowano pochwycić, jednak daremnie. Bratanek Paweł wyruszył sam, aby wyszukać tego człowieka, ale już nigdy nie wrócił.
— Co się stało z przedsiębiorstwem w Marsylii?
— Przeszło na męża jego córki.
— A ty nie słyszałeś już nigdy więcej o Pawle, ani o mordercy twojego brata?
— Nie. Pisaliśmy listy za listami, zięć brata sam jeździł do Algieru, ale wszelkie trudy były bezowocne.
— Cobyś zrobił, gdybyś spotkał mordercę, a on poprosił cię o posadę w twoim kantorze?
— Dostałby posadę, ale w piekle. Ale czemu pytasz mnie tak osobliwie?
— Bo chcę ci coś pokazać.
Wydobyłem z portfelu owe trzy kawałki gazety, znalezione przy trupie na Saharze i podałem Galingré’mu.
— Gazety, bardzo dawne? — rzekł. — Skąd je masz?
— To są — urywki z „Vigie Algérienne“, „L’ Independant“ i „Mahouna“. Pierwsze z tych czasopism wychodzi w Algierze, drugie w Konstantynie, a trzecie w Guelmie. Przeczytaj tylko artykuły, które zakreśliłem.
Zawierały one równobrzmiące niemal opisy zamordowania francuskiego kupca Galingré’go w Blidah. Przeczytawszy to, pobladł Galingré.
— Effendi — zawołał, opuszczając na siodło ręce razem z gazetą — jak się to dostało do twoich rąk?
— Powiedz najpierw, czy twój bratanek Paweł był żonaty.
— Ożenił się na krótko przedtem, a młoda żona umarła ze zmartwienia po jego zniknięciu.
— Jak się nazywała z domu? Czy imię i nazwisko zaczynało się od liter E. P.?
— Tak, panie, tak! Nazywała się Emilia Pouillet. Skąd znasz jej inicyały?
— Nie mogła chyba być tak starą, jak wynika z daty, wyrytej na wewnętrznej stronie pierścionka.
Zdjąłem z małego palca pierścień, znaleziony ongiś na ręce zmarłego i podałem go Francuzowi. Zobaczywszy na nim datę 15 juillet 1830, rzekł szybko, jak gdyby nie mógł tchu złapać:
— Pierścionek ślubny Pawła, zaginionego Pawła! To nie ulega wątpliwości.
— Ale jak się to zgadza z datą 1830 r.?
— To ślubny pierścionek jego teściowej, Emilii Palangeur z domu. Ponieważ początkowe litery rodowego nazwiska matki były te same, przeto nosiła córka jej pierścionek, oczywiście z pietyzmu, a nie z oszczędności. Ale, effendi, powiedz, w jaki sposób doszedłeś do tego pierścionka.
— W bardzo prosty. Znalazłem go na Saharze wśród okropnych okoliczności. Twój brat zginął z ręki ormiańskiego kupca, a bratanek Paweł wpadł na trop mordercy i ruszył za nim przez pustynię. Tam się zetknęli, ale bratanka zabito i ograbiono. Wkrótce potem byłem na tem miejscu i przypadkowo ujrzałem zwłoki. Zdjąłem pierścionek trupowi z palca, oraz zabrałem gazety, które nieopodal leżały. Morderca nie zauważył pierścienia, a papiery wyrzucił jako bezwartościowe.
— Mój Boże, mój Boże! Nareszcie wyjaśnia mi się ta sprawa, ale jak! Czy nie ścigałeś zabójcy?
— Owszem, spotkałem się z nim nawet na szocie, gdzie przejeżdżaliśmy po okropnej solnej skorupie jeziora. Tam zastrzelił on także naszego przewodnika, ojca Omara, którego tu widzisz między nami. On chce się zemścić na tym łotrze. Potem go znowu mieliśmy prawie w naszych rękach, ale udało mu się umknąć, co się już teraz z pewnością nie powtórzy.
— Teraz? Jak? Czy on jest tutaj?
— Oczywiście! To Hamd en Nassr, a właściwie Hamd el Amazat.
— O nieba! Czyż to być może? Hamd el Amazat mordercą mego brata i bratanka?
— Tak. Halef widział to wszystko. Niech ci opowie.
Hadżi czekał tylko na to wezwanie. Ja podjechałem ku Rance, a ich zostawiłem samych. Wkrótce usłyszałem wyraźnie patetyczny głos Halefa.
Tymczasem skończyła się równina i znowu dostaliśmy się pomiędzy zalesione wzgórza, gdzie musieliśmy jechać powolniej. Oglądnąwszy się, ujrzałem Halefa, Omara i Galingré’go pogrążonych w rozmowie nad temi przykremi zdarzeniami. Trzymałem się na przodzie zdala od nich, nie czułem wcale ochoty do w zięcia udziału w układanych przez nich planach zemsty.
Zmierzchało się już, kiedy las zaczął się znowu zniżać, a gdyśmy wjechali na stromą dolinę Jośki, zabłysły przed nami światła Pachy, noc bowiem ciemna roztoczyła już była swe panowanie.
Pierwszy dom nie zasługiwał właściwie nawet na nazwę chałupy. Z dziury, która naśladowała okno, padał blask ognia. Podjechałem blizko i zawołałem do wnętrza. Na to wyjrzało z otworu coś okrągłego i grubego. Wziąłbym to był za kupkę kłaków, lub siana, gdyby z tej plątaniny nie zabrzmiał był głos ludzki:
— Kto tam?
Domniemana wiązka kłaków i siana stanowiła nadobną fryzurę mówiącego.
— Jestem obcy — odrzekłem — chciałbym cię o coś zapytać. Jeżeli masz ochotę zarobić pięć piastrów, to wyjdź tutaj!
— Pię... pięć piastrów! — krzyknął z zachwytu nad tą nadzwyczajną sumą. — Zaraz wyjdę, zaraz! Zaczekaj! Nie ucieknij mi!
Następnie ukazał się w drzwiach mały, cienki kretyn z olbrzymią głową i nogami powyginanemi w szable.
— Nie jesteś sam? — zapytał. — Spodziewam się, że mi nic nie zrobicie! Jestem biedny, bardzo biedny człowiek, pasterz bydła wiejskiego.
— Nie obawiaj się. Jeśli nam dasz dobrą odpowiedź, dostaniesz nawet dziesięć piastrów.
— Dzie... dzie... dziesięć piastrów! — zawołał zdumiony. — O nieba! Dziesięć piastrów płaci mi gospodarz za cały rok, a przytem nie żałuje batów.
— Za co?
— Za to, że owce mu pasę.
— To zły i niezbyt hojny człowiek.
— Nie, wcale nie. On daleko chętniej chwyta za bat, niż za sakiewkę, a żywi mię tem, czego już inni nie chcą.
Zapytałem o gospodarza, przypuszczając, że Szut mógł do niego zajechać. Pasterz nie był już młody, ale wydał mi się słabym na umyśle, a przynajmniej dziecinnym. Dzięki temu można się było więcej odeń dowiedzieć, niż od kogo innego.
— Pasiesz owce całej wsi? — pytałem dalej.
— Tak jest. Każdy gospodarz po kolei daje dzienny wikt mnie i siostrze, która tam siedzi przy ogniu.
— Więc zawsze jesteście we wsi i nigdy nie wychodzicie?
— O, ja wychodzę, czasem nawet daleko, jeśli muszę popędzić sprzedane owce. Niedawno byłem w Rugowej; najdalszą miejscowością, którą znam, jest Gori.
Mieliśmy właśnie jechać do Gori, więc mnie to zajęło.
— W Rugowej? U kogo?
— W chanie Kara Nirwana.
— Czy znasz gospodarza tego chanu?
— O, jego tu wszyscy znają! Widziałem go nawet dzisiaj, ja i moja siostra, która tam siedzi przy ogniu.
— Ach, więc był tutaj w Pasze?
— Tak, chciał jeszcze dalej pojechać. Gospodarz musiał mu broń dać, bo nie miał żadnej przy sobie.
— A skąd wiesz o tem?
— Przecież widziałem go.
— Ale nie słyszałeś tego, co mówił z gospodarzem?
— Oho! Wszystko słyszałem, wszystko! Podsłuchałem właśnie dlatego, że mi gospodarz zabronił. Ja jestem mądry, bardzo mądry, a moja siostra także, która tam siedzi przy ogniu.
— Czy mogę ją zobaczyć?
— Nie.
— A to czemu?
— Bo ona się boi obcych. Ucieka przed nimi.
— Przedemną nie potrzebuje uciekać. Jeżeli ją zobaczę, zapłacę ci piętnaście piastrów.
— Pię... tnaście pi... astrów! — powtórzył. — Zaraz ją zawołam i...
— Nie, nie wołać! Wejdę sam do środka.
Ten dziwny osobnik miał może wiadomości, dla mnie niezbędne. Aby mu nie dać czasu do namysłu, zeskoczyłem czempędzej z konia i wepchnąłem go przez drzwi.
Do jakiejże wszedłem nory! Chata, zbudowana z gliny i słomy, miała połowę dachu również ze słomy, a drugą połowę z... nieba, które zaglądało swobodnie do wnętrza. Strzecha, na pół przegniła, zwisała w wilgotnych strzępach. Dwa kamienie tworzyły palenisko, na którem płonął ogień. Nad nim stał na trzecim kamieniu wielki gliniany garnek, z odbitą górną częścią. Gotowała się w nim woda, a z niej sterczały dwie nogi zwierzęce. Obok stała dziewczyna i mięszała potrawę trzonkiem złamanego biczyska. Dwa posłania ze zgniłej słomy stanowiły jedyne sprzęty.
A cóż dopiero mieszkańcy! Pastuch był rzeczywiście kretynem. Chude jego ciało tkwiło w spodniach o jednej tylko całej nogawicy. Brzuch podwiązywał sobie szmatą. Korpus był obnażony, jeśli nie należało uważać za ubranie pokrywającej go grubej skorupy brudu. Na zbyt dużej głowie mieścił się dziwnie malutki nosek jak fasolka, olbrzymie usta i parę ocząt, nieokreślonego wyrazu. Koronę, zdobiącą jej wierzch, tworzył dziki chaos włosów, urągający wszelkim opisom.
Siostrzyczka ani urodą, ani jakością, ani obfitością ubrania wcale się nie różniła od niego. Jedynie nieudała próba ujęcia włosów w warkocz odbijała u niej od zaniedbania pod tym względem u brata.
Na mój widok krzyknęła głośno, odrzuciła biczysko, pobiegła na pościel i tak się głęboko wsunęła w słomę, że tylko czarne jak węgiel nogi wystawały na zewnątrz.
Serce mnie zabolało. To także byli ludzie!
— Nie uciekajże, Janko! — rzekł brat. — Ten pan daje nam piętnaście piastrów.
— To nieprawda! — powiedziała z pod słomy.
— Ale z pewnością.
— Niech ci je dadzą, ale zaraz!
— Tak, panie, daj! — zażądał pasterz.
— Jeśli Janka wylezie, zapłacę nawet dwadzieścia.
— Dwa... dwadzieścia! Janko, wyłaź!
— Niech pierwej da. Ja nie wierzę. Do dwudziestu nikt nie potrafi doliczyć; on także nie! Sięgnąłem do kieszeni i wręczyłem mu wymienioną sumę. Podskoczył z radości, krzyknął z zachwytu, porwał siostrę i przyciągnął ją aż do mnie. Tu dał jej do rąk pieniądze. Przypatrzyła się im, ujęła mię skwapliwie za rękę, pocałowała i poszukała biczyska, aby dalej obracać niem w garnku.
— Co gotujecie?
Gdyby nie wolna połowa dachu, to pobyt w tej izbie byłby niemożliwy, zwłaszcza że z zawartości garnka rozchodził się okropny smród.
— Aw[3] — odrzekł, mlaskając językiem jak gurmand.
— Aw? Jakie zwierzę?
— Kipr[4], kipr, którego wczoraj złapałem.
— I wy go zjecie?
— Pewnie! Kipr to największa nazika.[5] Przypatrz mu się! Jeżeli zechcesz, to odstąpimy ci chętnie kawałek, ponieważ dałeś nam strasznie dużo pieniędzy. Ja dam ci chętnie, a moja siostra także, która tam stoi przy ogniu.
Wziąłem „dziczyznę“ za nogę i wyciągnąłem z garnka. Brrr! Te poczciwce zdjęły wprawdzie ze zwierzęcia skórę kolczastą, ale nie rozcięły go i nie wypatroszyły. Jeż gotował się razem z całą treścią żywota!
Wyszedłem do konia jucznego, przyniosłem chleb i mięso i dałem pasterzowi.
— To ma być nasze? — krzyknął zdziwiony.
Teraz wyrazom radości i uciechy nie było końca. Janka zakopała w kącie tych dwadzieścia piastrów, a brat powiedział:
— My składamy wszystkie zarobione pieniądze. Gdy się wzbogacimy, kupimy sobie owcę i kozę. Będzie wełna i mleko. A teraz możesz dalej mówić o gospodarzu Kara Nirwan-chanu. Panie, powiem ci wszystko. Ty jesteś tak dobry, jak nikt jeszcze, dla mnie i dla mojej siostry, która tam stoi przy ogniu.
— Więc widziałeś tego człowieka?
— Tak, siedział na czarnym koniu, kupionym od baszy z Kyprili dlatego, że go przedtem okulawił. Wjechał mi w sam środek trzody i stratował na śmierć dwie owce. Dlatego zostawiłem przy trzodzie siostrę, która tam stoi przy ogniu, a sam pogoniłem do gospodarza, aby go o tem zawiadomić. Gdy tam przybyłem, stał ów człowiek z Rugowej przed domem. Uderzył mnie z konia w głowę i powiedział, żebym się zaraz zabrał i nie słuchał, o czem się tu będzie mówiło. Gospodarz mój stał przy nim. Ponieważ on mnie uderzył i dwie owce zmarnował, poszedłem umyślnie pod okno izby, żeby usłyszeć to, przed czem mię odpędzano.
— O czem mówili?
— Kara-Nirwan pytał, czy nie przejeżdżał kto tędy z wozami.
— A czy tak było?
— Nie. Potem powiedział, że nadjadą jeźdźcy, a jeden z nich na arabskim ogierze, że się o niego zapytają. Żądał od gospodarza, żeby im oświadczył, iż Kara Nirwan udał się do Dibri, a nie gościńcem do Gori.
— A czy on pojechał do Gori?
— Napewno. Sam widziałem, bo uważałem dobrze.
— Jak daleko do Gori?
— Na dobrym koniu trzeba jechać dwanaście godzin, ale Kara Nirwan nie stanie aż w samem Gori, tylko w Newera-chan.
Newera znaczy po serbsku „zdrajca“.
— Czemu się ten chan tak nazywa?
— Bo leży na skale tej samej nazwy.
— A dlaczegóż ona tak się nazywa?
— Nie wiem.
— Czego tam chce ów człowiek z Rugowej?
— Będzie czekał na ludzi z wozami.
— Jakie miejscowości leżą na drodze do Newera-chanu?
— Dwie wsi, a potem następuje chan. Stąd trzebaby tam jechać aż do świtu, bo jest z ośm godzin drogi konno.
— Czy stoi w odosobnieniu?
— Tak. Ja tam byłem.
— Po której stronie drogi?
— Po prawej.
— Czy znasz gospodarza?
— Tak, on bywa tutaj czasami. Nazywa się Dragojło. Nikt go nie cierpi; powiadają o nim, że zebrał sobie majątek z kradzieży.
— Czy słyszałeś jeszcze co więcej?
— Nie mogłem, bo gospodarz wszedł do izby po strzelbę, pistolet i nóż. Człowiek z Rugowej miał swoją broń przy sobie. Potem odjechał czemprędzej.
— Jak dawno temu?
— Panie, tego ci powiedzieć nie potrafię, bo nie mam kojun zaaty[6] jak padyszach. Ale przypuszczam, że upłynęły ze dwie godziny.
— Powiedz mi jeszcze tylko, czy łatwo znaleźć gościniec do Gori.
— Tak. Biegnie po tamtej stronie Joski od Spassy, przez którą musicie przejechać, a potem dalej na lewo. Przeprowadzę was aż poza wieś.
— Pięknie, zrób to! Ale to noc. Czy nie stracimy z oka gościńca?
— To możliwe wtedy, gdy go się nie zna, ale aż do pierwszej wsi trudno zabłądzić, a gdy zbudzicie czobana,[7] to za pięć piastrów zaprowadzi was chętnie aż do miasta, skąd już nie zabłądzicie.
— A więc wiem wszystko. Jestem z ciebie zadowolony. Ile się tu płaci za owcę?
— Za jednoroczną dwadzieścia piastrów.
— A za kozę?
— O, daleko drożej. Dojna kosztuje co najmniej trzydzieści piastrów.
— Czy zdołałbyś wyżywić takie zwierzęta?
— Tak. Tu jest ziemia padyszacha, na której wolno paść wszystkim.
— No to będziesz miał więcej, niż jedną owcę i kozę. Przypatrz się tym srebrnikom! To razem dwieście piastrów. Możesz sobie za to kupić przynajmniej cztery kozy i cztery owce, jeżeli nie dopuścisz, żeby ci źli ludzie pieniądze zabrali.
— Pozwolić zabrać? Niechajby kto spróbował! Poszedłbym do papaca,[8] onby mi dopomógł. Ale ty żartujesz. Bylibyśmy bogaczami, ja i moja siostra, która tam stoi przy ogniu.
— Więc wy tu macie papaca?
— Tak bardzo dobrego, który mi czasem jeść daje. Ja jestem chrześcijanin.
Powiedział to z prawdziwą dumą. Wydarłem z notatki kartkę, napisałem na niej kilka wierszy i oddałem mu to z następującą uwagą:
— Jeżeliby kto utrzymywał, że nieuczciwie zdobyłeś tych dwieście dwadzieścia piastrów, gdyby ci chciano zabrać pieniądze, to pokażesz papacowi tę kartkę. Zawiera ona potwierdzenie z moim podpisem, że odemnie dostałeś pieniądze.
Przed napisaniem wręczyłem mu pieniądze. Stał przedemną z wyciągniętemi sztywnie rękoma i patrzył z niedowierzaniem. Położyłem kartkę na pieniądzach, odwróciłem się, wyszedłem i wsiadłem na konia. Na to wybiegł on także i krzyknął uradowany:
— To ma być moje naprawdę?
— Pewnie, że tak!
— Moje i mojej siostry, która tam stoi przy ogniu?
— Naturalnie, ale nie wrzeszcz tak! Obiecałeś przeprowadzić nas aż do gościńca, a my nie mamy już czasu czekać.
— Zaraz, zaraz, już idę, idę!
Trzymał jeszcze w ręku pieniądze, potem zaniósł je, mówiąc słowami Halefa, do „najmilszej z córek,“ która, tam stała przy ogniu. Wróciwszy, chciał w wielu słowach wyrazić swoją radość, ale mu zabroniłem. Wobec tego poszedł szybko przed nami. Małym datkiem uszczęśliwiliśmy aż dwoje ludzi.
Minąwszy kilka małych zabudowań, przejechaliśmy przez most na kozłach drewnianych nad Joską. Za mostem była wieś właściwa. Spotkaliśmy kilka ciemnych postaci, które stanęły, zdumione naszym widokiem, ale nikt nas nie zagadnął. Tak przybyliśmy na koniec wsi, gdzie dostawszy się na gościniec, rozstaliśmy się z naszym opiekunem. Z daleka jeszcze zawołał za nami na cały głos, czemu już przeszkodzić nie mogłem:
— Bin defa szykr weriric, ben we kyc kardaszim, odada ateszta durmak olan — dziękujemy wam tysiąckrotnie, ja i moja siostra, która tam stoi przy ogniu!
Otaczała nas ciemna noc. Nie znałem jeszcze tamtych koni, ale na Riha mogłem się spokojnie zdać, bo gdybym nawet cugle wypuścił, to nie zboczyłby z drogi na pewno. To też pogalopowałem na czoło orszaku, zawiesiłem cugle na kuli i puściłem czarnego wolno.
Jechało się pod górę, potem w dół, a ciągle pośród drzew i zarośli. Gdyby Szut zaczaił się tutaj na nas, mógł łatwo kilku z nas znieść z siodła strzałami. Myślałem nad tem, wytężałem oczy i uszy, ale szczęściem okazało się to dotąd niepotrzebnem.
Po więcej niż dwu godzinach przybyliśmy do pierwszej wsi. Ranko twierdził wprawdzie, że zna te strony, ale zdaniem mojem dlatego tylko, żeby móc razem jechać. W dodatku było całkiem ciemno, a księżyc miał zejść dopiero później. Gdybyśmy byli zbłądzili, mógł był Szut osiągnąć cel swój, zanimbyśmy znaleźli drogę właściwą. Zapytałem więc jednego z ludzi spotkanych, czy moglibyśmy, za dobrem wynagrodzeniem oczywiście, dostać przewodnika. Do owczarza nie chciałem się zwracać. Zapytany sam ofiarował nam usługi. Za dziesięć piastrów gotów był zaprowadzić nas aż do Newera-chanu, prosił tylko, byśmy zaczekali, aż sobie konia sprowadzi. Stawił się po kilku minutach.
Oczywiście musieliśmy być ostrożni, bo nie znaliśmy go wcale. Mógł z polecenia Szuta stać na drodze na czatach, by nas poprowadzić potem fałszywie. Wzięliśmy go między siebie, ja zaś obiecałem mu dwadzieścia piastrów, jeśli będzie uczciwy, a kulę w łeb, gdyby się starał nas oszukać.
Jadąc znowu przez las i zarośla, dotarliśmy w trzy godziny do drugiej wsi. Za nią ciągnęło się pole, a potem znowu las. Od czasu do czasu dolatywał do nas po lewej stronie szum wody. Był to dopływ połączonych już Drin, ale nie pomnę już, jak się nazywał.
W tem zeszedł księżyc, dając dość dużo światła, Znajdowaliśmy się w dzikiej okolicy górskiej. Wszędzie skalne ściany i zęby, groźne olbrzymy drzew, wilgotne powietrze i przytłumiony szmer liści na wierzchołkach, których cienie padały nam na drogę w najfantastyczniejszych postaciach.
A jaka to była droga! I tędy miały wozy przejeżdżać! Konie potykały się co chwila o wielkie kamienie, lub wstępowały w głębokie dziury. Tak posuwaliśmy się naprzód, aż pozimniało i zerwał się wiatr poranny. Ze słów przewodnika wynikało, że znajdowaliśmy się w górach Kerubi, w okolicy bardzo złej sławy. Za godzinę i mieliśmy dotrzeć do Newera-chanu.
Na pytanie, czemu te strony nazywają się Newera, „zdrajca“, otrzymałem odpowiedź, że kamienną równinę przerzynają bardzo często długie i głębokie szczeliny. Jeździec nie może puszczać tam konia cwałem, bo nie zdołałby się zatrzymać, gdyby się nagle znalazł nad taką okropną rozpadliną. Wielu zginęło już w ten sposób. Oprócz tego opowiadają, że są w tamtych stronach ludzie, którzy strącają drugich do takich czeluści. To nie była wcale wiadomość uspokajająca.
W pół godziny zaczęło szarzeć. Przyszło mi na myśl, że przewodnik przeszkadzałby nam w Newera-chanie, dlatego obiecałem mu trzydzieści piastrów zamiast dwudziestu, jeśli zaraz zawróci. Zgodził się i odjechał, skoro tylko otrzymał pieniądze. Niezbyt przyjemnie mu było zapewne w naszem towarzystwie. Nie rozmawialiśmy prawie zupełnie i darzyliśmy go wyraźną nieufnością.
Wtem las się skończył nagle. Przed nami ciągnęła się równina z twardego kamienia, pokrytego tu i ówdzie mchem ślizkim. Rzadko gdzie widać było jakieś drzewo lub krzaki. W dali leżał czarny punkt, a przez dalekowidz zobaczyłem, że to kompleks budynków. To był z pewnością chan, któregośmy szukali.
Droga nasza wyglądała, jak ciemna linia, wijąca się wśród zieleni mchów skalnych. W jakiś czas dojechaliśmy do miejsca, w którem od drogi oddzielał się jakiś trop w lewo; zsiadłem z konia i zbadałem go. Tędy przejeżdżał wóz w towarzystwie kilku jeźdźców. Mchy przygniecione kołami i kopytami przylegały jeszcze mocno do ziemi, bo nie miały jeszcze czasu się podnieść. Wóz przejechał niewątpliwie przed kilku minutami. Nie było go jednak widać, gdyż kierunek właśnie, w którym podążył, zasłaniał nam wązki pas zarośli.
Zdjęła mnie trwoga, ale nie dałem tego poznać po sobie. Wskoczyłem na siodło i popędziłem do chanu, a za mną towarzysze, nie mogąc sobie wytłumaczyć mojego zachowania. Dojechawszy do chanu, ujrzeliśmy, że się składał z kilku zabudowań o niezachęcającej powierzchowności. Przed domem mieszkalnym stały dwa ciężkie, wyładowane i płachtami przykryte, wozy, zaprzężone wołami. Przedtem usunięto trzeci, który razem przyjechał.
— Halef wejdzie ze mną — rzekłem. — Reszta zatrzyma się tutaj. Popatrzcie, czy gurty dobrze ściągnięte. Będziemy może mieli jazdę bardzo gwałtowną.
— Czyżby to były wozy, którymi jedzie moja żona? — spytał Galingré z obawą.
Nie odpowiedziałem mu nic, lecz wszedłem z Halefem do środka. Ponieważ drzwi nie były zasunięte, przeto należało przypuścić, że mieszkańcy już powstawali. W izbie zastałem dwóch tęgich chłopów przy wódce przy jednym stole, przy drugim zaś nad miską zupy całą rodzinę, składającą się z bardzo długiego i tęgiego mężczyzny, z dwu chłopców, żony i prawdopodobnie służącej. Mężczyzna stał wyprostowany, gdy wstąpiłem do izby. Zdawało się, że zerwał się ze strachu, gdy nas na dworze zobaczył. Zwróciłem się doń w tonie szorstkim:
— Czy ten dom nazywą się Newera-chan?
— Tak — odpowiedział.
— Do kogo należą te dwa wozy?
— Do ludzi ze Skutari.
— Jak się nazywają?
— Nie zapamiętałem sobie. To obce imię.
— Czy Hamd en Nassr jest z nimi?
Widziałem, że chciał zaprzeczyć, ale rzuciłem mu takie spojrzenie, że się przestraszył.
— Tak — powiedział z wahaniem.
— Gdzie on teraz?
— Niema go.
— Dokąd się udał?
— Do Pachy, a potem dalej.
— Czy sam?
— Nie, pojechali z nim obcy.
— Ilu ich było?
— Jeden mężczyzna, jedna starsza, a jedna młoda kobieta i woźnica.
— Jak dawno wyruszyli?
— Niema jeszcze kwadransu. Tam siedzą woźnice drugich dwu wozów, które mają ruszyć za nimi.
Wskazał na dwu pijących.
— Czy miałeś jeszcze innych gości?
— Nie.
— A z Rugowej nikogo?
— Nie.
— Człowiecze, kłamiesz! Kara Nirwan był tutaj i odjechał razem z Hamdem en Nassr za wozem. Przybył dopiero w nocy.
Przeraził się. Był w porozumieniu z Szutem. Odrzekł wysoce zakłopotany:
— Nie znam Kara Nirwana. Przed dwoma godzinami przybył tu istotnie jeździec, ale nie z Rugowej, lecz z Alessio. Śpieszył się bardzo, a że ci obcy jechali tą samą drogą, więc przyłączył się do nich.
— Słusznie! Śpieszył się bardzo, a wyruszył z wozem, zaprzężonym wołami! Prędko będzie się naprzód posuwał. Ale ten wóz nie pojechał do Pachy. My zdążamy stamtąd i bylibyśmy musieli go tam zobaczyć. Znam ciebie. Wiem także, co się tu ma stać. Wrócimy i pomówimy z tobą w dalszym ciągu. Miejże się na baczności! Postaramy się już o to, żeby ci ludzie nie zginęli w jakiej szczelinie skał Newera.
Zwróciwszy się do woźniców, dodałem:
— Należymy do rodziny, której rzeczy wieziecie. Nie ruszycie z tego chanu, dopóki nie zjawimy się tu znowu. Zostawiamy tam konia jucznego, a wy zabierzcie go do stajni i dajcie mu jeść i pić!
Obydwaj podnieśli się milcząco, aby rozkaz wykonać. Ja wyszedłem z Halefem i dosiedliśmy koni.
— Wracamy. Tam się coś szatańskiego kroi. Chcą rodzinę Galingré’go wtrącić do rozpadliny — oświadczyłem.
Galingré krzyknął z przerażenia, ale ja ledwie to dosłyszałem, bo puściłem się był odrazu cwałem. Reszta pędziła za mną, co koń wyskoczy.
Ranko przysunął się do mnie z kasztanem i zapytał:
— Czy Szut jest przy tem?
— Tak.
— Dzięki Allahowi! To go mamy!
Więcej nie powiedzieliśmy już ani słowa. Dostawszy się do miejsca, w którem badałem ślady kół, skierowaliśmy się tamtędy. Zdawało się, że konie wiedzą, iż wymagamy od nich największej chyżości. Srokacze Aladżych leciały jak ptaki, czyniąc zaszczyt swej sławie, a reszta koni pełniła też swą powinność. Ale po Rihu kasztan był koniem najlepszym. Poznałem to dopiero teraz.
— Zihdi — zawołał za mną Omar — czy zobaczę teraz Hamda el Amazat.
— Tak. On tam jest!
— Niechaj się więc piekło otworzy, gdyż poślę mu teraz żer.
Przebiegliśmy przez wspomniany szereg zarośli, a przed nami roztoczył się daleki widok. Gdzieś na widnokręgu przed nami ukazał się biały punkt, nie większy od małej muszli. To był niewątpliwie wóz, na nim błyszczała biała płachta.
— Prędzej, prędzej! — zawołałem. — Musimy dobiec o ile możności blizko, zanim nas spostrzegą!
Nie zachęcałem dotąd Riha do pośpiechu ani ostrogami, ani szpicrutą. Teraz wymówiłem doń zwykłe „kawahm“, a ruszył naraz tak, jak gdyby dotychczas szedł tylko kłusem. Wprost leciał.
— Maszallah! Co za koń! — krzyknął Ranko.
On jeden dotrzymał mi kroku, ale musiał już bicza używać. Ja siedziałem w siodle spokojnie, jakby na krześle. Rih biegł tak równo, że mogłem pisać.
Biały punkt się powiększał. Przez dalekowidz zobaczyłem, że wóz posuwał się naprzód, a towarzyszyli mu trzej jeźdźcy. Podziękowałem Bogu za to, że nie przybywaliśmy za późno. Gdyby był chciał Szut dokonać swego zamiaru, byłby się musiał z wozem zatrzymać. Z tego, że wóz był jeszcze w ruchu, wywnioskowałem, iż podróżnym nic się dotąd nie stało. Trzema jeźdźcami byli: Pers, Hamd el Amazat i zięć Galingré’go. Obie kobiety siedziały w wozie.
Niebawem mogłem już gołem okiem rozpoznać angielskiego karosza Szuta. Wtem odwrócił się Pers i spostrzegł nas, kiedyśmy od nich oddaleni byli jeszcze o kwadrans drogi. Wstrzymał konia, a Hamd el Amazat zrobił to samo. Przez kilka sekund patrzyli ku nam, poczem ruszyli cwałem, ale nie razem i nie w tym samym kierunku. Chcieli nas podzielić. Szut puścił się wprost naprzód, a Hamd el Amazat w lewo.
Zachodziła obawa, że z wściekłości na nasz widok zastrzelą zięcia i kobiety. Na szczęście tego nie zrobili.
Oglądnąwszy się, ujrzałem resztę naszych towarzyszy daleko za sobą, ale głos mój mógł jeszcze do nich dolecieć. W skazując w lewo, zawołałem:
— Bierzcie tamtego, to Hamd el Amazat! Szuta my dwaj weźmiemy.
— Prędzej, prędzej, Ranko! — wezwałem Skipetara.
On dał kasztanowi ostrogę i uderzył go biczem. Ta podnieta, a jeszcze więcej ambicya, skłoniły konia do wytężenia wszystkich sił: wybiegł przed mego ogiera. Ale ten znowu, zaledwie go spostrzegł, rzucił się naprzód bez popędzania i prześcignął w kilku skokach kasztana. Rih nie znosił konia przed sobą.
Tak dotarliśmy do wozu. Stał przy nim zięć, nie wiedząc, co to wszystko znaczy. Nie mógł sobie wytłómaczyć, dlaczego towarzysze opuścili go tak nagle.
— To byli mordercy! — zawołałem, przelatując obok niego.
Nie zauważyłem, jakie te słowa zrobiły na nim wrażenie, gdyż zaledwie je wymówiłem, byliśmy już przed nim daleko. Odwróciwszy się znowu, spostrzegłem, że mnie towarzysze zrozumieli, bo starali się dopaść Hamda el Amazat. Srokacze biegły na czele wszystkich koni.
Tylko Galingré zachował pierwotny kierunek swej drogi, czego nie należało mu brać za złe. Jemu chodziło przedewszystkiem o rodzinę. Zresztą nie potrzebowaliśmy go wcale.
Aż dotychczas nie zmniejszała się odległość między nami a Szutem, chociaż Ranko ciągle podpędzał kasztanka.
— Effendi, nie dostaniemy go! — zawołał do mnie. — Jego anglik ma nad naszymi końmi przewagę.
— Oho! Uważaj! Nie znasz mego czarnego.
Podniosłem się na strzemionach. Nie uczyniłem nic więcej, bo do użycia „tajemnicy“ nie było jeszcze powodu. Ale i ten ruch wystarczył. Rih zrozumiał, że chciałem mu ulżyć ciężaru. Tem zachowaniem mojem obraziłem jego poczucie godności, to też w jednej chwili podwoił wprost szybkość.
Wyglądało to tak, jak gdyby tylko ziemia za nami znikała. W czasie takiej jazdy tylko dobry jeździec mógł nie dostać zawrotu głowy. Ogier nie sadził w długich odstępach; nie czuło się nawet, żeby ruszał nogami. Ciało jego leciało w linii prostej, wahającej się ledwie dostrzegalnie do góry i na dół. A jednak on nie zastosował był jeszcze swych zdolności w całej pełni.
Ranko pozostał daleko za mną, natomiast Szuta miałem przed sobą z każdą chwilą bliżej: z początku na kilometr, potem tylko na pół, wnet potem o dwieście, nakoniec o sto metrów. Ścigany oglądnął się i krzyknął z przestrachu. Uderzeniami kolby podniecał konia do większego pośpiechu, a poczciwe zwierzę czyniło, co mogło. Z wyciągniętą poziomo szyją biegł anglik naprzód w widocznych podskokach, ale piana zaczęła mu już ciec z pyska, a skóra błyszczeć od potu. To był zły znak dla Szuta: jego kary nie dorównywał mojemu. U Riha nie zauważyłem ani śladu piany lub potu, a nawet po jeszcze jednym kwadransie takiej gonitwy nie spodziewałem się tych objawów. Ale oczywiście, pamiętałem więcej o jego zdrowiu, niźli o swojem własnem.
Jąłem się namyślać, co począć. Strzelać? To można było najprędzej i najpewniej uskutecznić. Rusznica niosła nawet na większą odległość niż ta, w której Szut teraz się znajdował, a wobec równego chodu konia mogłem mierzyć tak pewnie, że z łatwością zmiótłbym był Persa z siodła. Ale nie chciałem go zabijać. Jeślibym był strzelił do konia, byłby jeździec wyleciał z siodła i dostał się już napewno w moje ręce. Ale żal mi było pięknego, poczciwego zwierzęcia. Pozostawał jeszcze jeden dobry środek ujęcia Szuta bez szkody dla niego lub konia. Tym środkiem było lasso, które też zaraz odwiązałem.
W chwili, w której tem byłem zajęty, usłyszałem przeraźliwy okrzyk Szuta. On poderwał właśnie konia, który skoczył daleko, przesadzając jednę ze szczelin, opisanych mi przez przewodnika. W kilka sekund potem przeleciał i Rih ponad nią. Szerokość jej wynosiła najwyżej cztery łokcie.
Wtem oglądnął się Szut znowu za mną. Tak zwrócony wymierzył do mnie ze strzelby. Czyżby umiał strzelać poza siebie z siodła, jak Beduini? W tej chwili odwiodłem i ja kurki rusznicy i oba strzały huknęły zaraz po sobie. Nie wycelowałem w Persa, chcąc tylko jego konia przestraszyć. To mi się udało znakomicie, gdyż anglik rzucił się na razie w bok, a potem popędził naprzód w nieregularnych podskokach. Ponieważ Szut w tej właśnie chwili pociągnął był za cyngiel, dlatego oczywiście chybił.
Zarzuciłem strzelbę na plecy i owinąłem lasso o łokieć i przedramię. Musiałem się śpieszyć, gdyż przed nami wynurzył się wązki pas lasu. Gdyby Szut zdołał tam dotrzeć, byłby ocalony.
Z trudem tylko utrzymał się on na siodle, gdy koń w bok skoczył. Teraz starał się usiąść pewniej. Trzeba było nareszcie użyć „tajemnicy“. Położyłem koniowi rękę między uszami i zawołałem: „Rih“! Przez chwilę koń jakby zawisł w powietrzu, potem zarżał donośnie i pomknął jak wichr. Wprost nie da się opisać, do jakiej chyżości potrafi taki koń doprowadzić, gdy usłyszy to czarowne słowo. Ktoby nie znał mojego konia tak dobrze jak ja, musiałby oczy zamknąć, aby nie zlecieć z siodła.
Szut był przedemną o sześćdziesiąt metrów, potem zrobiło się z tego pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści, wreszcie dwadzieścia. Usłyszał tuż za sobą tętent mego konia, odwrócił się i krzyknął przerażony:
— Allah zeni dżehenneme hykm etsin ei kypek — niech cię Allah w piekle pogrąży, psie!
Wydobył pistolet i wypalił do mnie, ale nie trafił. Potem zaczął konia walić rękojeścią po głowie tak, że biedne zwierzę, wytężywszy wszystkie siły, pędziło jak szalone. Ale napróżno, gdyż odległość między nami wynosiła stopniowo już tylko piętnaście, potem dziesięć, a nareszcie sześć metrów.
— Uważaj, Szucie, teraz cię dostanę — zawołałem. — Nikt: człowiek, ani czart cię nie ocali!
Odpowiedział mi prawdziwym rykiem. Sądząc, że uczynił to z wściekłości, okręciłem lassem dokoła głowy.W tem ujrzałem, że chciał konia w bok szarpnąć, ale zwierzę już się było rozpędziło, a nadto jakby oszalało od uderzeń pistoletem. Nastąpił drugi okrzyk taki, jaki się słyszy tylko w największem niebezpieczeństwie, w najwyższej trwodze. To już chyba nie była wściekłość, lecz przerażenie śmiertelne.
Pchnąłem konia cokolwiek naprzód, aby obok Szuta, który biegł teraz wprost przedemną, móc spojrzeć przed siebie. Boże wielki! Długi, bardzo długi i szeroki ciemny pas przecinał w poprzek kierunek naszej drogi, nie dalej jak o trzydzieści kroków. To była okropnie szeroka szczelina z przeciwległą krawędzią, o jakie dwa łokcie wyższą.
Może byłbym zdołał konia odwrócić, ale wobec niewysłowionej chyżości, z jaką leciał, było to bardzo wątpliwe. Nie pozostawało nic innego, jak pędzić dalej naprzód.
Spuściłem rękę z lassem, poderwałem głowę karego, położyłem mu znowu dłoń między uszyma i krzyknąłem, ryknąłem niemal:
— Rih, Rihti, Rihti, et tajib, natt, natt, natt — Rihu, Riszku, Riszku, skacz, skacz, skacz!
Byłem pewien, że koń zrozumie te wyrazy, a przynajmniej słowo natt, ponieważ był do tego w swej ojczyźnie wytresowany. Otworzył pysk, wydał krząkliwy głos jakby na znak, że go ogarnia zapał do wysiłku, zgrzytnął o stal wędzidła i przemknął w dalekich, sprężystych łukach, koło Szuta ku rozpadlinie.
Ani Szut, ani ja nie mieliśmy czasu zważać wzajem na siebie. Każdy pamiętać musiał tylko o sobie i koniu. Ale w przelocie ryknął mi Pers przekleństwo. Wtem znalazłem się nad szczeliną. Trzymając ostro lejce, pochyliłem się mocno ku przodowi.
— Rih, hallak, ali, ali — Rih, teraz, w górę, w górę!
Oczy zwróciłem, w osłupiałem przerażeniu na przeciwległą krawędź szczeliny. Nie widziałem, jak szeroka, bo utkwiłem wzrok na tym punkcie, na który chciałem się dostać. Był on o jaki metr wyżej położony od tego, na którym się znajdowałem po tej stronie.
Poczciwe, niezrównane, zwierzę odbiło się i rzuciło w górę wysoko. Przez mgnienie oka wisiałem nad przerażającą głębią. Puściłem cugle i podałem się wstecz, chociaż to się może wydać niebezpiecznem i bezrozumnem. Musiałem tak zrobić, aby ulżyć ciężaru przedniej części końskiego ciała i nie spaść. Gdybym był nie zachował tej ostrożności, byłbym życie stracił, gdyż mimo doskonałych zalet karego, skok nie udał się dostatecznie. Rih zaczepił o kamień tylko przedniemi kopytami.
— ’ali, ’ali! — krzyknąłem i przechyliłem się znowu naprzód, uderzając konia lassem w brzuch pomiędzy nogi. W ten sposób przeniosłem ciężar z tylnej części ciała konia, a Rih, którego jeszcze nigdy nie biłem, otrzymawszy cios w najdotkliwsze miejsce, poderwał tylne nogi aż pod brzuch, skurczył się tak, że aż gurt pękł na nim i oparł się o grunt także tylnemi kopytami.
Jeszcze jeden potężny podskok i ja spadłem razem z siodłem, a koń pobiegł trochę dalej i stanął.
Wszystko to trwało jedną, a może dwie sekundy. Powstawszy w oka mgnieniu, spojrzałem za siebie. Koń Szuta gotował się właśnie do skoku; ale nie dosięgnął nawet tego brzegu. Dał się słyszeć wrzask, od którego krew krzepnie w żyłach, a równocześnie koń i jeździec runęli w przepaść.
Zlodowaciałem. Przystąpiłem do szczeliny. O nieba! Miała przynajmniej pięć metrów szerokości! Na tyle ją oceniłem, ale, jak wiadomo, trudno jest odmierzyć okiem szerokość wody lub głębokiej czeluści; łatwo się przy tem pomylić. A głębia była tak wielka, że dna wcale dostrzec nie mogłem; ciemna otchłań zionęła z dołu.
To był sąd sprawiedliwy! Szut umarł taką śmiercią, jaką drugim gotował. Zginąć musiał on i koń. Było niepodobieństwem, żeby obaj tam przy życiu pozostali. Mimoto nadsłuchiwałem czas pewien i wołałem, ale odpowiedzi nie dostałem.
Poszedłem do Riha, który zawrócił był i stanął obok siodła. Objąłem go rękoma za szyję i przycisnąłem małą jego głowę do siebie. On potarł pyskiem o moje ramię, polizał w rękę i w policzek. Robił wrażenie, jak gdyby wiedział, że ocaliliśmy sobie życie nawzajem.
Oglądnąwszy się za towarzyszami, ujrzałem Rankę, nadbiegającego na kasztanku. On nie zauważył szczeliny, zacząłem więc dawać mu znaki i wołać, żeby jechał powoli.
Na prawo od miejsca, w którem rozstałem się z towarzyszami, spostrzegłem ich ścigających Hamda el Amazat. On nie trzymając się jednego kierunku, posługiwał się taktyką, mającą na celu wyrównanie różnic w chyżości koni, tamci zaś pozwalali się zwodzić i jechali za nim zygzakiem. Tylko jeden z nich okazał się mądrzejszym od reszty, a był nim chytry hadżi. On pojął taktykę wroga i usiłował ją sparaliżować.
Hamd el Amazat pojechał na wschód, gdzie starał się dotrzeć do lasu, poznał jednak wkrótce, że koń jego nie sprosta koniom przeciwników i dlatego umykał zygzakiem. Na samym przedzie pędził Omar, chcąc pierwszy dopaść mordercę ojca. Ale Halef nie myślał się dać oszukać. Gnał ciągle prosto we wschodnim kierunku, a potem zatrzymał konia, aby zaczekać na Hamda el Amazat.
Ów to zauważył. Widząc, że tędy nie zdoła się przebić, zwrócił się ku południowi w tym samym kierunku, w którym przedtem Szut jechał. Korzystał przy tem bardzo chytrze i zręcznie z niewielu zarośli, rozsianych po równinie. To jedno mógł wyzyskać wobec swych prześladowców. Ale w ten sposób musiał wpaść na niebezpieczną szczelinę, której dotychczas nie spostrzegł. Przecierpiał niemałą trwogę, za co go wcale nie żałowałem. Ale on sądził, że ścigają go tylko za postępowanie z Galingré’m i jego rodziną. Jaki go los właściwie czekał, tego oczywiście nie przeczuwał.
Wóz stał jeszcze tam, gdzie się zatrzymał po naszem przybyciu, a Galingré i zięć byli przy nim. Ranko dotarł do rozpadliny, zaglądnął w dół i zawołał:
— On zabity, roztrzaskany, effendi! Allah, jak ty zdołałeś się tam przedostać!
— O tem później! Zostań, gdzie jesteś, aby Hamd el Amazat tędy nie przeskoczył przez szczelinę. Ja pojadę naprzeciw niego.
— Nie potrafisz tego zrobić, bo gurt twój przerwany.
— Mam drugi zapasowy w torbie przy siodle. Za dwie minuty będzie ta przeszkoda usunięta.
— Ale tędy nie dostaniesz się do Hamda el Amazat!
— Może znajdę węższe miejsce, a jeżeli nie, to kulą go dosięgnę.
Taki gurt rezerwowy, rzecz bardzo praktyczna, zrobiony jest z krótkiego kawałka, którego oba końce opatrzone są sprzączkami mocno chwytającemi. Przypina go się do obu końców przerwanego gurtu, a to trzyma tak samo, jak cały gurt.
Włożyłem w krótkim czasie koniowi siodło na nowo i dosiadłem, aby pojechać wzdłuż szczeliny na wschód, gdy tymczasem Ranko zatrzymał się po drugiej stronie z tym zamiarem, żeby nie puścić tędy Hamda el Amazat. Na wschodzie połyskiwał pancerz Halefa, od północy pędzili za nim inni, a ja znajdowałem się w stronie południowej w celu przyjęcia go. Był więc osaczony. Zresztą i szczelina zagradzała mu drogę na południe.
Zobaczyłem właśnie, że stanął i wymierzył ze strzelby do Omara, który jednak rzucił się z koniem w bok i uszedł w ten sposób kuli, następnie ruszył za Hamdem el Amazat z wzniesioną strzelbą, by go z konia powalić. Chciał go schwytać żywcem i tylko ogłuszyć. Hamd nie uciekał, lecz zatrzymał się, a gdy nadbiegł przeciwnik, wydobył szybko pistolet i wypalił. Koń Omara stanął dęba i przewrócił się, a Hamd el Amazat jechał dalej ku szczelinie.
Ujrzawszy ją, stropił się bardzo i skierował się na południe tam, gdzie ja zająłem stanowisko. Pośpieszyłem na jego spotkanie do miejsca, gdzie szczelina miała tylko trzy metry szerokości. Tu było łatwo przeskoczyć zwłaszcza, że z tej strony brzeg był wyższy. Cofnąłem konia o pewną odległość wstecz, aby osiągnąć silniejszy rozpęd.
Hamd el Amazat nadjechał właśnie i zauważył, że nie mam broni, oraz że dzieli nas szczelina. Oczywiście, że nie byłby się odważył przez nią przeskoczyć.
— Chodźno tu! — zadrwił. — Tobie się poddam!
— Zaraz! — odrzekłem.
Zawołałem na Riha, a on ruszył ku szczelinie i przesadził ją wielkim zgrabnym łukiem. Hamd el Amazat krzyknął ze strachu i popędził prosto na Rankę, a ja za nim. Teraz przydało się lasso. Złożyłem pętlę, rzuciłem i zdarłem swego konia. Za jednem szarpnięciem wyleciał Hamd el Amazat z siodła, a w następnej chwili byłem już przy nim.
Rzut mi się udał. Pętla opasała schwytanemu ręce tak mocno, że nie zdołał niemi poruszyć. Ukląkłem nad nim i owinąłem go jeszcze kilkakrotnie rzemieniem.
Upadek z siodła ogłuszył go tak, że wytrzeszczył na mnie oczy, nie mówiąc ani słowa. Wnet nadbiegł także Omar.
— Jakto? — odezwałem się doń z radością. — Widziałem, jak upadłeś i sądziłem, że cię trafił!
— Drab źle strzelił — odrzekł. — Kula rozerwała mi uzdę i dlatego koń się przewrócił. Nareszcie, nareszcie mamy go! A teraz...
— Cicho! — prosiłem. — Pozwól mnie najpierw z nim się rozmówić.
— Dobrze, ale on do mnie należy!
Nie odpowiedziałem mu na to, gdyż właśnie zbliżył się Ranko, a za nim reszta towarzyszy. Halef przybył ostatni, gdyż był najdalej.
Najpierw potoczyła się oczywiście rozmowa o Szucie i o moim skoku przez szczelinę. Towarzysze odszukali to miejsce i nie mogli się nadziwić, że mi się skok udał. Rih zbierał laury, pieszczono go, a on rżał przy tem radośnie.
O Szucie wspomniano krótko, bo nie było się już nim co zajmować. Co do Hamda el Amazat prosiłem, żeby mu nie wyjawiać na razie, kim jesteśmy. Mieliśmy go osądzić dopiero po powrocie do Newera-chanu. Odzyskał był już przytomność, przywiązano go więc do jego konia, a Osko i Halef wzięli go między siebie, aby go zaprowadzić do chanu. Omar się też ofiarował, ale oświadczyłem mu otwarcie, że mu nie ufam. Zachodziła obawa, że towarzysząc więźniowi, nasyci swą żądzę zemsty bez oglądania się za naszem przyzwoleniem.
Wszyscy trzej pojechali na wskos do chanu, a my zwróciliśmy się tam, gdzie stał wóz. Stamtąd Galingré i jego rodzina nie mogli widzieć całego pościgu. Kobiety i zięć nie przeczuwali, z jakiem indywiduum mieli do czynienia. Z całem zaufaniem słuchali wszelkich jego wskazówek, nie wątpiąc ani na chwilę, że pochodziły od Galingré’go. Przypuszczali, że Galingré znajduje się już w Uskub i że na Hamda el Amazat zdał nieograniczone pełnomocnictwo. Gdy więc zaczął tak nagle umykać, nie wiedzieli, co o tem sądzić. Dopiero, gdy Galingré zjawił się ku ich radosnemu przerażeniu, przekonali się, w jakiem byli niebezpieczeństwie, ponieważ on im to uprzytomnił, choć nie tak obszernie, jak to stało się potem.
Przedstawiono nas paniom, które wysiadły na nasze przyjęcie. Ponieważ zanosiło się na dłuższe opowiadanie, przeto poprosiłem, żeby to odłożyli na później. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy gospodarz Newera-chanu pozostawał w porozumieniu z Szutem.
— Pewnie! — rzekł zięć. — Wszyscy trzej rozmawiali z sobą tajemnie, a potem radził nam gospodarz usilnie, żebyśmy zaraz ruszyli nie czekając, aż tamte dwa wozy nadjadą.
— Czy mieliście powód do tego, żeby nie czekać na tamte wozy?
— Żona się źle czuła, bo zaszkodziła jej podróż, a polepszenia nie można się było spodziewać po jednodniowym odpoczynku w brudnym chanie. Z resztą ten, którego nazywacie Szutem, powiedział, że w najbliższej wsi ma siostrę zamężną, która nasze panie przyjmie bardzo życzliwie. Przedstawił nam to wszystko w świetle tak korzystnem, że zgodziliśmy się w końcu na jego radę i pozwoliliśmy się zawieźć do jego siostry. Tamte wozy z ruchomościami mogły zdążać za nami powoli, gdyż mieliśmy się tam zatrzymać dzień cały.
— Ach tak! Chciał was pozabijać, a potem zabrać jeszcze wasze pakunki. Ależ jak mogliście postąpić tak; nierozważnie i jechać za nim jeszcze wówczas, kiedy z drogi tak zboczył?
— Nie uderzyło nas to bynajmniej, ponieważ zapewnił, że tędy o wiele prędzej dojedziemy, że jechać przez tę równinę daleko wygodniej będzie, niż po lichej drodze.
— Byłby was doprowadził do pierwszej szczeliny, gdzie wóz musiałby się był zatrzymać. Tam byliby was zastrzelili, ograbili, a potem rzucili do głębokiej czeluści.
— Mój Boże, któżby był coś podobnego przypuścił! zawołała starsza. — Ufaliśmy Amazatowi bez zastrzeżeń, a Szuta zachowanie się wobec nas dowodziło, że mamy do czynienia z najlepszym i najusłużniejszym człowiekiem. Wielka to łaska Boża, że przybyliście nam w ostatniej chwili na pomoc!
— Tak, zawdzięczamy tym ludziom wiele, bardzo wiele! — potwierdził mąż. — Ocalili nas wszystkich od śmierci, a mnie wyswobodzili z ohydnej niewoli. Odzyskaliśmy znaczną część mego majątku, a to co wy wieziecie, czyli całe nasze mienie, możemy znowu za naszą własność uważać. Słowa nie są jeszcze podziękowaniem, a ponieważ życie opłacić się nie da, przeto pozostaniemy na zawsze ich dłużnikami.
Tak powiedział on na razie. Ale potem, gdy obróciliśmy wóz i ruszyli za wolno postępującymi wołami, przyłączył się do mnie, odciągnął mnie od reszty jeźdźców i niedosłyszalnie dla nikogo zaczął mówić:
— Panie, teraz dopiero zobaczyłem, jakie niebezpieczeństwo groziło mnie i mojej rodzinie. Pan uczynił dla mnie wiele, bardzo wiele. Najpierw przyniósł mi pan z dawna upragnioną wiadomość o mym bratanku, następnie uwolnił mnie pan z kopalni i oddał mi pan zabrane pieniądze. Jest to suma, o której wysokości pan nie wie, bo odstąpił pan, kiedy przeliczałem, by się przekonać, czy jest jeszcze wszystko. Potem ocalił pan tych troje ludzi od okrutnej śmierci, a o majątku, którego dzięki temu nie straciłem, także nie mogę zamilczeć. Żona ma przy sobie wszystko, co się dało jeszcze zlikwidować. Popełniła przez to wielką nieostrożność, a nawet błąd kupiecki. Ale Hamd el Amazat rzekomo z polecenia mego kazał jej to uczynić. To wszystko zawdzięczamy jedynie panu. Czyż mam ten przygniatający ciężar zobowiązań nosić na barkach przez całe życie? Sądzę, że pan tego nie zechce i pozwoli mi pan, jak się spodziewam, przyczynić się do jego szczęścia. Czy ma pan rodzinę?
— Rodziców i rodzeństwo.
— Czy są bogaci?
— Nie, bardzo nawet ubodzy. Pracuję dla nich w nadziei, że stosunki ich poprawią się z czasem.
— Więc potrzebuje pan oczywiście pieniędzy!
— Zapewne, ale zarabiam je sobie przez swój zawód. Opisuję moje podróże, otrzymuję za to znośne wynagrodzenia i pomagam rodzinie.
— W takim razie proszę pana usilnie przyjąć mój udział w tej synowskiej opiece nad pańską rodziną.
— Dziękuję! Widzę, że chciałby mi pan z całego serca pomóc. Jednak ja nie śmiem sobie odbierać przyjemności, jaką daje przeświadczenie, że o własnych jedynie siłach spełniam swoje obowiązki. Nie uprawiam ocalania ludzi za pieniądze. Najważniejsze zaś jest to, że pan mnie nic nie zawdzięcza. Nazwij pan to szczęściem, przypadkiem, zrządzeniem losu, czy też wolą Bożą, żeśmy się z panem spotkali — mojej zasługi w tem niema. Widzieliśmy pana w niebezpieczeństwie, a mogąc pana wybawić z niego, uczyniliśmy to. Radość i zadowolenie z tego, żeśmy się stali narzędziem wyższej woli, jest dla nas sowitą nagrodą, jeżeli tu wogóle można mówić o nagrodzie.
— Ależ monsieur, ja jestem bogaty, bardzo bogaty, bogatszy, niż się panu zdaje!
— Cieszy mię to, gdyż chętnie patrzę na to, jeśli bliźni coś posiadają. Jako zamożni potrafią dużo zdziałać dobrego. Nie ja jestem ich wierzycielem, lecz Bóg. Jemu nie zdoła pan nigdy zwrócić kapitału, ale niech Mu pan procent wypłaca, wyświadczając dobrodziejstwa Jego mniej zasobnym dzieciom i mając dla nich zawsze otwarte serce i rękę.
— Otóż to właśnie chcę czynić! — rzekł głęboko wzruszony. — Ale pan przecież także jest mniej zasobny, niż ja.
— Są różne dobra i rozmaite rodzaje bogactwa. Ja nie mam złota, ani srebra, lecz jestem co najmniej tak bogaty, jak pan i kto wie, czy zamieniłbym się z panem.
— Panie, to są dumne słowa, które zmuszają mnie do milczenia, przynajmniej co do pańskiej osoby. Ale jeżeli to, co pan wzbrania się przyjąć, dam pańskim towarzyszom, to nie popsuje mi pan tej uciechy. Nie, tego panu zrobić nie wolno!
— Oni są zupełnie panami swej woli. Nie mam prawa im rozkazywać i mogą postąpić w tym wypadku, jak im się podoba.
— To mię cieszy. Nie odradzi im więc pan, jeśliby gotowi byli pozwolić mi podziękować sobie.
— Nie. Wiem, że odmowa rani wdzięczne serce i obarcza je wielkim ciężarem. Czyń pan wedle swego upodobania! Jestem pewien, że znajdzie pan odpowiedni sposób, gdyż wśród właściwości charakteru u moich towarzyszy ambicya nie jest na miejscu ostatniem.
— Proszę zatem serdecznie pouczyć mię, jak mógłbym najstosowniej wobec każdego z nich uiścić się z mojego długu. Anglik...
— Nie wchodzi wcale w rachubę — wtrąciłem. — To lord i milioner. Szczery uścisk dłoni więcej dlań będzie znaczył, niż najcenniejszy dar. Zresztą on nie jest pańskim wierzycielem, gdyż jego także ocalono.
— A więc niech będzie Osko.
— Jego córka jest synową bardzo bogatego kupca w Stambule. On tam powraca i opływać będzie w dostatki. Wiem zresztą i to, że na odjezdnem w Edreneh otrzymał od zięcia swego znaczne środki na naszą podróż. Widzi pan zatem, że on nie potrzebuje pieniędzy. To Czarnogórzec i mógłby dar pieniężny uważać za jałmużnę, a to dotknęłoby go bardzo.
— A jak tam z Halefem?
— To biedak. Jego młoda żona jest wnuczką szejka arabskiego, który nigdy nie był Rotszyldem.
— Więc pan sądzi, że ucieszyłbym go jakąś kwotą?
— Tak. Jeżeli nie da mu pan wprost, lecz w dowod czci dla „najwspanialszej z żon i cór“, on wróci z dumą do ojczyzny i będzie tam o panu pamiętał.
— A Omar?
— Ten jest jeszcze biedniejszy. Był, podobnie jak jego ojciec, przewodnikiem przez solną pokrywę szotu Dżerid. Jest to zawód strasznie karkołomny, jak się sam o tem przekonałem. Ojca jego zastrzelił Hamd el Amazat, gdy ten nas przez szot przeprowadzał, a Omar porzucił ojczyznę bez żadnych materyalnych środków, aby szukać mordercy i pomścić jego czyn krwawy. Wyruszył, pomyśl pan sobie, z południowego Tunisu przez Saharę, Egipt i tak dalej do Konstantynopola, a stamtąd jechał z nami aż tutaj bez grosza w kieszeni. To chyba arcydzieło, o jakie trudno! Skoro wywrze zemstą i będzie musiał powracać, stanie bezsilny sam jeden na obczyźnie, nie wiedząc, jak się dostać do swej dalekiej ojczyzny. Mogę mu wprawdzie dać tyle, że głód zaspokoi po drodze, ale... hm!
Przedstawiłem położenie Omara umyślnie w nieco gorszem świetle, niż było w rzeczywistości. Ten bogaty Francuz nie zubożałby z pewnością, gdyby dla biednego Araba sięgnął trochę głębiej do mieszka. Powiedział też zaraz:
— Z przyjemnością wielką zajmą się jego losem. Ale czy Osce nie należy nic ofiarować?
— Pieniędzy nie. Pamiątkę małą przyjąłby.
— Więc uważa pan, że bez obrazy można ofiarować niezbyt kosztowny przedmiot?
— Oczywiście.
— Wobec tego mam nadzieję, że nie rozgniewa się pan, gdy poproszę usilnie, żeby pan sobie przypomniał mnie czasem za pomocą tej malutkiej pieczątki. Nosiłem ją dotychczas tylko jako wisiorek przy łańcuszku i nie kazałem jeszcze wyryć na mej mego nazwiska, może więc pan umieścić tam swoje. Szut zabrał mi oczywiście także zegarek, odzyskałem go tylko dzięki panu. Jeżeli nędzny brelok odczepię od łańcuszka dla pana, spodziewam się, że nie urażą pana tym podarunkiem.
Mówiąc to, odwiązał od łańcuszka małą pieczątkę i podał mi ją. Nazwał to nieznacznym upominkiem, ale tak bynajmniej nie było. Wisiorek tworzył ostrosłup ścięty z ładnego cielistego topazu, ujęty zgrabnie w złoto i zakończony główką z szafiru; wartość jego wynosiła co najmniej kilkaset koron. Wypadało oczywiście przyjąć. Ucieszył się też tem Galingré szczerze i serdecznie.
Tymczasem przyłączyli się do nas tamci towarzysze. Lord rozmawiał żywo z paniami. Rad był z tego, że umiały po francusku, bo mógł nareszcie język w ruch wprawić, co mu się z powodu niedostatecznej znajomości języka Turków i Arnautów niezupełnie dotąd udawało.
Przedstawiał im niedogodności drogi stąd do Rugowej i połączył z tem zapewnienie, że dalszy gościniec do Uskub będzie jeszcze gorszy. Wspomniał o trudach i niewywczasach, jakie je czekają w powolnej jeździe wołami, a na końcu poprosił, żeby zawróciły do Skutari, a następnie pojechały z nim do Antiwari, gdzie z pewnością czeka jeszcze francuski parowiec. Starał się paniom wytłumaczyć, że wygodniej przewiezie je morzem do Salonik, skąd już koleją łatwo dostać się do Uskub.
Zapytany o radę, musiałem mu niestety odmówić słuszności, co mi widocznie wziął za złe. Kochany lord miał dość pieniędzy i czasu na to, żeby zabrać znalezioną wśród Skipetarów rodzinę parowcem do Salonik i jeszcze dalej. Był to pod tym względem prawdziwy Englishman, który uważa całą ziemię za swoją własność i pokazuje chętnie na każdym kroku swoją wytworność.
Tak dojechaliśmy wkońcu do Newera-chanu. Panie wysiadły i udaliśmy się do izby. Tam odegrał już Halef swoim zwyczajem pana i władcę, co na pierwszy rzut oka zauważyłem. Za stołem siedział oberżysta z domownikami, których zastałem teraz więcej, niż pierwej. Obok nich zajęło miejsce kilku brudasów, którzy wyglądali na parobków. Przy przednim stole usadowili się obaj poganiacze wołów. Z twarzy wszystkich wyczytałem, że dolegał im nałożony przez Halefa przymus: byli jego jeńcami.
Jak sobie nadał tyle powagi, o to już nie pytałem, bo znałem jego sposoby. Hadżi przechadzał się majestatycznymi krokami, Osko zaś pilnował woźniców. Przed sobą miał pistolety z odwiedzionymi kurkami i w nich to tkwiła ta potęga, którą obydwaj zapanowali nad otoczeniem.
Tuż pod ścianą leżał Hamd el Amazat na glinianej podłodze. Był skrępowany, ale patrzał na nas zuchwałym wyzywającym wzrokiem.
Woźnice musieli ustąpić miejsca kobietom. Wszyscy pousiadali, gdzie kto mógł, tylko ja i Halef zostaliśmy na nogach.
— Czy Amazat ciebie poznał? — zapytałem.
— Chyba nie, a przynajmniej nie zauważyłem tego po nim, a może nie dał tego po sobie poznać.
— Ty mu nic nie powiedziałeś? Ani słowa. Za to tem więcej mówiłem z gospodarzem, który dopóty nie chciał słuchać, dopóki mu pistoletu pod nos nie przysunąłem.
— Na co?
— Musiałem przecież uwięzić całe towarzystwo.
— Tego ci nie poleciłem.
— Nie potrzeba też było polecać. Ja i bez polecenia wiem, co należy uczynić. Gdybym był zostawił gospodarza i parobków na wolności, byłoby im może przyszło na myśl z bronią w ręku uwolnić Hamda el Amazat.
Obawa Halefa nie była pozbawiona słuszności.
— Czy zawiadomiłeś gospodarza, że Szut nie żyje.
— Nie. Widząc Hamda związanego, może sobie wyobrazić, jak rzeczy stoją.
Nie przypuszczałem u hadżego tego skąpstwa słów, gdyż chętnie przy każdej sposobności opowiadał o swych bohaterstwach.
Ponieważ wszyscy na mnie patrzyli, kazałem Halefowi zdjąć lasso z jeńca i skrępować mu tylko ręce na plecach, aby mógł usiąść. Zamiast podziękować mi za ulgę, huknął Hamd el Amazat:
— Dlaczego mnie jeszcze wiążesz? Żądam uwolnienia!
— Zaczekaj trochę — odrzekłem — i odzywaj się innym tonem, bo inaczej bat wpoi w ciebie szacunek dla nas. Ze złodziejami, oszustami i mordercami nie postępuje się tak, jak z ludźmi uczciwymi.
— Ja nie jestem złodziejem!
— Nie? A jednak przyprowadziłeś swego pryncypała do Szuta, aby mu zabrał wszystko!
— Ja nie znam Szuta!
— Nie łżyj! Tem daleko nie zajdziesz. Nie zaprzeczysz, że jesteś w Kara-Nirwan-chanie jak w domu.
— Byłem tam tylko raz, gdy odprowadzałem Galingré’go.
— A potem wróciłeś do Skutari i pozmyślałeś jego rodzinie rozkazy, o których on nic nie wie! Zresztą zmówiłeś się w chanie Kara Nirwana z innymi podwładnymi Szuta.
— To nieprawda!
— Czy ty masz brata?
— Nie.
— Więc nie znasz człowieka nazwiskiem Barud el Amazat?
— Nie.
— A jego syna Ali Manacha ben Barud el Amazat?
— Także nie.
— A jednak pisałeś do tego Baruda!
— Udowodnij to!
— Czy rzeczywiście nic ci nie wiadomo o kartce treści następującej: In pripeh beste la karanirwana-chan ali sa panajir menelikde?
Coś jak trwoga przemknęło mu po twarzy. Odrzekł już nie tak zuchwale:
— Poruszasz sprawy, zupełnie mi nieznane. Nie poczuwam się do żadnej winy i dowiodę tego niezbicie. Domagam się jeszcze raz, aby mnie wypuszczono na wolność.
— Czemuż więc umykałeś, skoroście nas ujrzeli?
— Bo tamten umknął.
— Ach tak! A więc znałeś go?
— Naturalnie. Z Galingrém byłem u niego. To był oberżysta z Rugowej.
— A mimoto potakiwałeś, gdy przedstawiał się tu za kogoś innego, aby tych ludzi zawieźć do rozpadliny?
Milczał.
— Byłeś na tyle zuchwały, że wezwałeś mnie, żebym cię pojmał. Nie wyszło ci to szyderstwo na dobre. Jeżdżę lepiej, niż sądziłeś i przekonam cię wkrótce, że poznałeś mnie już dawniej jako dobrego jeźdźca.
— Ja ciebie nie znam.
Było widoczne, że mówił prawdę. Niewątpliwie przeżył bardzo wiele od czasu owego okropnego wypadku na szocie Dżerid, skoro sobie nas już nie przypominał. Osoby, spotykane w takich okolicznościach, zachowuje się zwykle w pamięci przez całe życie.
— Znasz nie tylko mnie, ale jeszcze kilku innych z nas — rzekłem. — Musiałeś odtąd tyle zbrodni popełnić, że ci szczegóły z pamięci wypadły. Najpierw jednak powiem ci, że to dobrze dla ciebie, iż nie masz brata, ani bratanka, gdyż Barud el Amazat i syn jego nie żyją.
Poruszył się, jak gdyby chciał powstać, ja jednak ciągnąłem dalej:
— Ali Manacha zastrzelono w Edreneh, o czem nie wiesz prawdopodobnie.
— To mnie nic nie obchodzi.
— A przypatrzno się człowiekowi, który tam siedzi przy stole. Nazywa się Osko i strącił twego brata Baruda z Czartowej Skały za to, że porwał mu córkę Senicę. Czy o tym czynie brata także nic nie słyszałeś?
Zacisnął zęby i milczał przez chwilę, a twarz pokryła mu się ciemnym rumieńcem. Po chwili wrzasnął do mnie z wściekłością:
— Po co opowiadasz mi o rzeczach, na których mnie wcale nie zależy i osobach, dla mnie zupełnie obcych. Jeśli chcesz ze mną mówić, to wymień mi powody, dla których postępujecie ze mną, jak ze złodziejem i mordercą!
— Dobrze. Zajmiemy się tobą. Obchodzimy się z tobą tak, jak na to zasługujesz. Jesteś mordercą!
— Milcz!
— Pomijam to, że Galingré’go miano zamordować w kopalni w Rugowej i to, że chcieliście tu zabić jego rodzinę. Wyliczę tylko morderstwa, które ty popełniłeś istotnie.
— Zwaryowałeś chyba, bo tylko obłąkanie mogło ci takie głupstwa podsunąć!
— Miej się na baczności! Niech ci się wyrwie jeszcze jedna taka obelga, a dostaniesz baty! Czy słyszałeś może od swego pryncypała monsieur Galingré’ego, że miał brata, któremu odebrano życie w Blidah?
— Tak, opowiadał mi o tem.
— A że syn zamordowanego zniknął w sposób zupełnie zagadkowy?
— O tem także mówił.
— Czy nie znałeś tego brata i jego syna?
Zbladł na to pytanie. Widać to było dobrze, gdyż nie nosił teraz brody, którą miał wówczas na Saharze.
— Jak mogłem znać któregoś z nich — odrzekł — skoro nigdy nie byłem w Blidah! Nie znam ani Algieru, ani okolic tamtejszych, ani pustyni. Jestem Ormianin i dojechałem z ojczyzny tylko do Stambułu i tutaj.
— Jesteś Ormianin? To szczególne! To właśnie Ormianin podobno zamordował Galingré’go!
— Nic mnie to nie obchodzi. Są setki tysięcy Ormian.
— Tak, to słuszne, ale wielu wypiera się swojego pochodzenia. Ja n. p. znam pewnego Ormianina, który przedstawiał się jako krewny Uelada Hamaleka.
Gryzł wargę i wiercił we mnie wzrokiem, jak gdyby mnie nim chciał przebić. Zaczął się domyślać, że lepiej znam jego przeszłość, niż sądził. Starał się widocznie przypomnieć sobie, gdzie mnie mógł spotkać, ale sobie tego nie wyjaśnił, bo krzyknął gniewnie:
— Mów przecież o rzeczach i ludziach, których ja znam. Pierwszy raz słyszę o rodzie Uelad Hamalek. Nie mogłem także mieć brata Baruda el Amazat, gdyż nazywam się Hamd en Nassr.
— Nie Hamd el Amazat?
— Nie.
— Tak! Więc nazywasz się Hamd en Nassr. Właśnie przyszedł mi na myśl niejaki Abu en Nassr. Czy znałeś tego człowieka?
Na to otworzył zapytany usta i wypatrzył się na mnie szeroko rozwartemi oczyma.
— No, odpowiadaj!
Nie odpowiedział. Białka poczerwieniały mu w oczach, a żyły na czole nabrzmiały. Połykał ciągle ślinę, ja zaś mówiłem dalej:
— Ten Abu en Nassr dlatego nosi nazwę „ojca zwycięstwa,“ ponieważ wyświadczył wekilowi oazy Kbilli przysługę, wymagającą pewnego męstwa. Przypomnij sobie!
Zesztywniały mu rysy twarzy i wybełkotał kilka słów niezrozumiałych dla nikogo.
— Ten Abu en Nassr był mordercą Galingré’go, a potem zamordował syna jego w pustyni. Następnie zamordował przewodnika Sadeka na szocie Dżerid. Natknąłem się na zwłoki młodego Galingré’go i...
Tu mi przerwał. Krzyknął przeraźliwie i zerwał się z postawy siedzącej na równe nogi, pomimo że miał ręce związane.
— Uskut, el kelb el dżirban — zamilknij, ty psie parszywy! — ryknął arabszczyzną owych okolic, w których spotkaliśmy się podówczas. — Teraz już wiem, kto jesteś! Teraz ciebie poznaję! Jesteś tym śmierdzącym Niemcem, który mnie ścigał aż do Kbilli! Oby twoi ojcowie i praojcowie byli potępieni, a na twoje dzieci i wnuki niechaj spadnie wszelkie zło ciała i duszy! Każda godzina niech ci przyniesie nowe nieszczęście i...
— A tobie ta chwila baty! — przerwał mu Halef, przyskakując doń i waląc z całej siły harapem. — Czy mnie także nie poznajesz, ty suki synu i wnuku zgniłej hyeny? Jestem ten sam mały hadżi Halef Omar, który temu effendiemu wówczas towarzyszył.
Hamd el Amazat ani nie drgnął. Przyjmował uderzenia, nie ruszywszy nawet nogą z miejsca. Wpatrzył się w hadżego jak odrętwiały, zdawało się, że nie czuł wcale bólu.
— A mnie też nie poznajesz? — spytał Omar, przystępując powoli i odsuwając Halefa. — Jam jest Omar, syn Sadeka, którego zamordowałeś na jeziorze Dżerid tak, że leży pod solą w płynnym piasku, gdzie nikt przybyć nie może, by się pomodlić do Allaha i do proroka. Ścigałem cię, począwszy od Kbilli. Allah nie dopuścił do tego, żebym cię znalazł. Dał ci czas na skruchę i na pokutę, ale ponieważ potem żyłeś jeszcze gorzej, oddał cię nareszcie w moje ręce. Przygotuj się! Nadeszła godzina zemsty! Już mi nie ujdziesz, a pod twojemi stopami otworzy się dżehenna, aby przyjąć twą duszę, potępioną i przeklętą na wieki!
Jakaż to różnica pomiędzy tymi dwoma ludźmi! Omar stał spokojnie, dumnie wyprostowany, a w twarzy jego nie było ani śladu namiętności, nienawiści lub zemsty, tylko zimna i ponura stanowczość. Hamd el Amazat drżał nie z trwogi, lecz ze złości, rysy twarzy wykrzywiły mu się, a pierś podnosiła się, chwytając oddech.
— Ja mlahjiki, ja szijatin — syczał — laisz ana jazihr — o aniołowie, o dyabli, czemuż jestem związany! Gdybym miał wolne ręce, zadławiłbym was wszystkich, wszystkich!
— Niech się stanie twoja wola — odrzekł Omar. — Sam wydałeś wyrok na siebie. Zaduszę cię bez miłosierdzia. Effendi, czy masz mu co jeszcze powiedzieć?
To pytanie zwrócone było do mnie.
— Nie — odrzekłem. — Nie zaprzeczył niczego, ja skończyłem z nim.
— Więc domagam się, żebyś go mnie zostawił!
— Są jeszcze inni, którzy mogą się o niego upomnieć.
— Ale ja mam prawo największe i najdawniejsze. Kto się zgłasza z zamiarem wydarcia mi go?
Rozglądnął się dokoła, lecz nikt się nie odezwał. Co było czynić? Wiedziałem, że nie zdałyby się na nic ani prośba, ani rozkaz, ani groźba. Spytałem jednak:
— Czy chcesz go jak tchórz zamordować? Chcesz...
— Nie, nie! — przerwał mi. — Osko nie zamordował brata tego człowieka, lecz uczciwie i dumnie z nim walczył. Ja taksamo postąpię, bo nie jestem katem. Rozwiążcie go, a ja broń złożę! On chce mnie zdławić, niech przyjdzie! Jeśli mu się uda mnie zabić, niechaj wolno odejdzie, gdzie mu się spodoba.
A więc pojedynek, straszny wprawdzie, lecz pojedynek! Moje zapatrywanie na pojedynek, który zresztą potępiam, było tu obojętne. Skoro najwyżsi przedstawiciele cywilizacyi godzą na swoje życie, gdy wyrzekną jakie nieoględne słowo i uważają nawet za brak honoru tego nie zrobić, czyż wolno mi było potępić tego niewykształconego Araba, żądającego zadośćuczynienia od mordercy swego ojca? Nie odpowiedziałem nic i odstąpiłem.
— Tak, tylko zdejmijcie mi więzy! — krzyknął Hamd el Amazat. — Zadławię tego łotra, żeby dusza jego, nie opuściwszy ciała, mogła pójść do piekła!
Omar odrzucił broń i stanął na środku izby. Wszyscy siedzący przy stołach cofnęli się do kątów. Panie Galingré’go ukryły się, by nic nie widzieć. Ja zająłem stanowisko pod drzwiami, aby Hamdowi el Amazat zagrodzić wyjście, gdyby chciał uniknąć walki zapomocą ucieczki. Ale to mu widocznie ani przez myśl nie przeszło. Sapał wprost z żądzy wyrwania się i rzucenia na wroga.
Halef rozkrępował mu ręce i obaj przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie, mierząc się wzajem oczyma.
Nikt nie rzekł ani słowa. Hamd el Amazat był wyższy i bardziej żylasty, Omar zaś przewyższał go zręcznością, a spokój jego kazał przypuszczać, że zwycięży. Poranić się nie mogli, ponieważ mieli walczyć tylko rękami.
— No, to chodź! — krzyknął Hamd el Amazat, wyciągając groźnie wolne już teraz pięści, zamiast jak się spodziewałem, rzucić się na Omara.
Zdawało się, że zastanowił go spokój Araba. I rzeczywiście było to niespodzianką, że syn Sadeka nie okazał ani śladu choćby najlżejszego rozdrażnienia. Przybrał minę i postawę człowieka pewnego, że zostanie zwycięzcą.
— Chodź ty do mnie, jeżeli masz odwagę! — odrzekł. — Ale spojrzyj najpierw przez okno! Tam słońce świeci nad lasem. Przypatrz mu się raz jeszcze, bo go nie zobaczysz już nigdy, lecz pogrążysz się w ciemnościach nocy i zgrozy. Podaję ci moją szyję, możesz ją zdusić. Nie przeszkodzę w uchwyceniu jej rękoma.
To było osobliwe. Jakiż mógł on mieć w tem zamiar? Zbliżył się do przeciwnika o dwa kroki, podniósł brodę tak, że łatwiej było wziąć go za szyję i założył ręce na plecy. Hamd el Amazat nie wypuścił z rąk tej znakomitej sposobności. Przyskoczył do Omara i zacisnął mu obie ręce dokoła szyi, jak szpony.
Zaledwie się to stało, wyrzucił Omar obydwie ręce przed siebie i przyłożył dłonie do głowy wroga w ten sposób, że po cztery palce każdej ręki spoczęły mu na uszach, a kciuki z przodu na oczach.
— Psie, mam ciebie! — zgrzytnął Hamd el Amazat z szatańską radością.— Już po tobie!
Ścisnął tak silnie szyję Omara, że twarz jego pokryła się barwą granatową. Ale równocześnie spostrzegłem już, jaki był zamiar Araba. Nie odpowiedział na razie. Po chwili dopiero wykonał mały ruch kciukami, nacisnął nimi, a Hamd el Amazat ryknął jak zraniona pantera i oderwał ręce od szyji przeciwnika, który wydusił mu... oczy.
Zraniony sięgnął rękoma do oczu i ryczał dalej. Był zgubiony, gdyż Omar mógł go teraz wygodnie zadławić. Scena, która teraz musiała nastąpić, była nazbyt okropna. Odwróciłem się i wyszedłem za drzwi. Cała moja dusza buntowała się przeciwko temu, co się stało. To oślepianie, a potem duszenie wroga wydało mi się zbyt dyabolicznem, ale czy należało się litować nad takim człowiekiem jak Hamd el Amazat, który gorzej postępował od dyabła? Czyż niema cywilizowanego narodu, u którego bokserzy starają się wybijać sobie oczy nawzajem, a lordowie, gentlemani i ladies zbiegają się i płacą po pięćdziesiąt, sto i więcej dolarów lub gwinei, aby się przypatrzeć temu wspaniałemu widowisku, a o wynik walki zakładają się o setki tysięcy?
W izbie ucichło, ryk ustał. Czyżby Hamd el Amazat już nie żył? W tem drzwi się otwarły i wyszedł Omar.
— Czy już koniec? — zapytałem ze zgrozą.
Miał nóż i pistolety za pasem. Walka więc widocznie już się była skończyła.
— Tak — odrzekł. — Zemsta dokonana, a dusza ojca mojego spojrzy na mnie teraz z zadowoleniem. Mogę już brodę obciąć i pójść do meczetu na modły, gdyż ślub, dany na szocie, już spełniony.
— To zabierzcie stamtąd zwłoki! Nie chcę ich widzieć.
— Nie potrzeba ich zabierać. Same pójdą, dokąd im się spodoba.
— Co? On nie zginął? Żyje jeszcze?
— Tak, zihdi. Pomyślałem o tobie i o tem, że się brzydzisz zabijaniem człowieka. Oślepiłem tylko Hamda el Amazat. Kiedy zaś stanął przedemną taki bezsilny, nie mogłem się na to zdobyć, żeby go życia pozbawić. Niechaj zwolna wlecze swoje nędzne życie do grobu. Postradał światło swych oczu i nie zdoła nikomu zaszkodzić. Teraz ma jeszcze czas przypominać sobie własne uczynki i żałować za nie. Czy dobrze postąpiłem?
Co miałem odpowiedzieć? Przyszło mi na myśl, że wysoko postawieni chrześcijańscy prawnicy, domagali się, ażeby zbrodniarzy oślepiać, gdyż w ten sposób czyni się ich nieszkodliwymi dla społeczeństwa. Skinąłem głową w milczeniu i wróciłem do izby.
W drzwiach spotkałem się z gospodarzem, który z parobkiem wyprowadzał Hamda el Amazat, aby go przy studni wodą ochłodzić.
— Już po wszystkiem, panie! — zawołał do mnie Halef.— Zgodziliśmy się, żeby darować życie temu kilkakrotnemu mordercy. Życie będzie dlań gorszem od śmierci. Ale co zrobimy z mieszkańcami tego chanu? Oni byli w zmowie z Szutem.
— Wypuśćcie ich! Oni nas nic nie obchodzą. Zgroza mnie przejmuje przed tym krajem, opuszczajmy go co prędzej! Niechcę go widzieć już nigdy.
— Masz słuszność, panie. I ja nie czuję ochoty zabawić dłużej w tem miejscu. Konie stoją na dworze. Odjeżdżajmy!
Nie poszło to oczywiście tak prędko. Galingré nie potrzebował już dalej z nami jechać, zabierał się do powrotu, a Ranko postanowił wozy odprowadzić do Rugowej. Należało jeszcze wiele rzeczy omówić. Oprócz tego nikt nie chciał pierwszy wyrzec słów pożegnania.
Tymczasem ja wyszedłem do studni. Wydało mi się brakiem ludzkości pozostawiać Hamda el Amazat niezgrabnym rękom oberżysty. Zaledwie jednak głos mój posłyszał, zaczął tak kląć i przezywać, że zawróciłem natychmiast. Przeszedłem się przez chwilę w ciszy porannej. Nie zaświegotał żaden ptaszek, żaden szmer się nie odezwał. To miejsce usposabiało do zastanowienia się nad sobą. Ale im głębiej wzrok do duszy się wciska, tem się bardziej poznaje, że człowiek jest tylko kruchem naczyniem, napełnionem, słabością, błędami i... pychą.
Po moim powrocie nastąpiło pożegnanie z rodziną Galingré’go i z Ranką. Daliśmy mu konia jucznego, gdyż nie był nam już potrzebny. Gdy wozy ruszyły z miejsca, staliśmy, patrząc za nimi, dopóki nie zniknęły na wschodzie, poczem dosiedliśmy koni. Nie pokazał się ani gospodarz, ani nikt z domowników. Cieszyli się, że goście opuszczali ich i obawiali się pożegnania, któreby nie brzmiało przyjaźnie.
Tak wyjechaliśmy pocichu z miejsca, które widziało ostatnie zdarzenia naszej długiej, długiej podróży. Po kwandransie skończyła się naga równina i objął nas znowu bór w swe zielone ramiona. Halef i Omar byli bardzo przyjemnie uradowani. Hadżi spozierał wciąż na mnie z boku, jakby mi chciał coś wesołego powiedzieć. Osko wbrew swemu zwyczajowi miał swój srebrnemi bortami obramowany kaftan z przodu szeroko otwarty. Powód tego wnet odkryłem. Poczciwy Czarnogórzec uwziął się, żeby mi pokazać gruby złoty łańcuch, wiszący na kamizelce. Dostał więc od Galingré’go zegarek.
Skoro spostrzegł, że zwróciłem swą uwagę na łańcuch, dał wyraz swej niezmiernej radości z powodu tak drogocennego upominku. To otworzyło wkońcu także usta hadżemu.
— Tak, zihdi — rzekł. — Francuz widocznie jest bardzo bogaty, gdyż obdarzył nas papierami z herbami i liczbami.
Miał na myśli banknoty.
— Jakie to papiery? — zapytałem. — Chyba rachunki, które będziecie musieli popłacić za niego z własnej kieszeni.
— Cóż ty o nim sądzisz! On kazałby nam płacić za siebie długi! Taki człowiek jak on nie winien nic wogóle nikomu. Otrzymaliśmy kartki pieniężne, jakich się na Zachodzie używa zamiast złota i srebra. Ja dostałem kilka takich kartek dla Hanneh, najpiękniejszej i najmilszej z żon i córek.
— Chcesz zabrać je dla niej?
— Naturalnie!
— To byłoby nieroztropne. W kraju Szammarów i Haddedihnów nie mógłbyś ich wymienić na złoto i srebro. Musisz to zrobić tutaj w Skutari.
— A nie oszukają mnie tu? Nie znam wartości tych kartek.
— Mogę ci to zaraz powiedzieć i pójdę z tobą do wekslarza. Pokaż je!
Pokrząkując powoli wyciągnął sakiewkę, otworzył ją i podał mi „kartki pieniężne“. Były to angielskie banknoty. Galingré zostawił mu rzeczywiście dar hojny.
— No — spytał Halef — jest ze sto piastrów?
— O wiele, wiele więcej, mój kochany! Ty nie zdołasz odgadnąć tej sumy. Te banknoty posiadają wartość zwyż dwunastu tysięcy piastrów. Dostałbyś za to, gdybyś chciał, we francuskich pieniądzach trzy tysiące franków. Radzę ci jednak sprzedać to za talary Maryi Teresy, których kurs ważny jest tam, gdzie mieszka Hanneh, najpiękniejszy z kwiatów na ziemi.
Uszczęśliwiony hadżi spojrzał na mnie bez słowa na ustach. Taki dar przechodził jego ciasny finansowy widnokrąg. Omar wydobył także czemprędzej swoją sakiewkę. Pokazało się, że otrzymał jeszcze więcej. Jako Francuz płacił Galingré wprawdzie pieniędzmi angielskimi, ale wedle ich wartości francuskiej. Omar dostał pięć tysięcy franków, sumę olbrzymią dla tych, mało wymagających, ludzi. Ale Galingré wychodził ze słusznego zapatrywania, że bez nas nie żyłby ani on, ani jego rodzina, a cóż przedstawiało ośm tysięcy franków dla człowieka tak majętnego.
— Co za bogactwo! — zawołał Halef. — Hanneh, umiłowana mej duszy, jest od tej chwili najdostojniejszą kobietą ze wszystkich żon i cór Ateibehów i Haddedihnów. Może się pytać, ile kosztują trzody wszystkich plemion u Szammarów i odziewać się jedwabiem z Hindistanu, a piękne swe włosy zdobić perłami i drogimi kamieniami. Jej postać pławić się będzie w wonnościach Persyi, a stąpać będzie na nóżkach, ubranych w pantofle królewien. Ja zaś będę palił najlepszy tytoń z Latakii, a moja mazura[9] wykonana będzie z różanego drzewa, zaś bicc min kahrubah tak wielka, że jej w usta nie wetkną!
To przesadne znowu pojęcie o rozmiarach majątku mogło go łatwo pchnąć do rozrzutności. Wyjaśniłem mu więc za pomocą rozmaitych obliczeń, że własność jego nie jest bynajmniej tak wielką, jak sobie wyobraził.
Radość Omara była o wiele cichszą. Uśmiechał się tylko z zadowoleniem i mówił:
— Galingré dał mi to, za czem tęsknię oddawna. Mogę już postarać się o ojczyznę. Pójdę z Halefem do Haddedihnów, kupię sobie wielbłąda, kilka wołów i trzodę owiec. Wówczas znajdę pewnie miłą córą plemienia, która zechce zostać moją żoną. Hamdullillah! Dzięki Allahowi! Wiem, że mogę żyć.
Lord nie zrozumiał wszystkiego, może tylko najważniejsze wyrazy. Ale mimo to mruknął:
— Nonsens! Galingré! Kupiec! Jestem lord z Oldengland, mnie także stać na podarunki. Nie musi to być zaraz! Co wy na to, master, że ci dwaj udają się do pastwisk Haddedihnów? Jak się tam dostaną? Jaką obiorą drogę? Czy nie byłoby lepiej, żeby statkiem popłynęli do Jaffy, a stamtąd pojechali na poprzek przez Palestynę do Bosry w Dżebel Hauran?
— To byłoby oczywiście najodpowiedniejsze. Ale gdzie natrafią na okręt do Jaffy? A pomyślcie o pieniądzach, jakie musieliby zapłacić?
— Pshaw! Czy nie czeka na mnie Francuz tam w porcie? On nas zawiezie, a ja płacę za wszystko. Możemy wziąć na pokład wszystkie konie, a potem je tym dwom darować. Pojedziemy razem aż do Jerozolimy.
— My? Kogoż jeszcze dołączacie do tego towarzystwa?
— Naturalnie, że was i siebie!
— Oho! Ja muszę śpieszyć do domu!
— Głupstwo! Nagniewałem się dość, że w podróży naszej z Damaszku do morza musieliśmy zostawić Jerozolimę na boku. Nastręcza się sposobność naprawienia tego teraz, a wam kilka tygodni chyba obojętne. No, ręka! Jak powiedziałem, płacę wszystko.
Podał rękę i trzymał ją wyciągniętą.
— Trzeba się wpierw nad tem namyślić, sir — odrzekłem.
— To namyślajcie się prędko, bo gotów jestem znaleźć się w Jaffie, zanim wam dobra myśl przyjdzie. Well!
Taki to był już człowiek! Rada jego bardzo mi się podobała, zachęcałem siebie sam, żeby się na nią zgodzić.
Tymczasem dojechaliśmy do Gori, przybyliśmy w niespełna dwie godziny do Skali, spuściliśmy się potem z góry do Skutari, jako do końcowej stacyi w drodze przez kraj Skipetarów.
Lindsay przedstawił swój plan Halefowi i Omarowi, a oni przyjęli go z zachwytem, poczem obydwaj tak gwałtownie na mnie natarli, że w końcu przystałem na ich prośby, czego, otwarcie mówiąc, nie uczyniłem wcale niechętnie. Stało się to, co zawsze dzieje się ze mną: byłem dłużej zdala od ojczyzny, niż miałem zamiar pierwotnie.
Wstąpiliśmy do oberżysty Anastasio Popanico, który miał wogóle tylko dwa pokoje gościnne, na szczęście niezajęte. Tu mogliśmy gruntownie odpocząć i pozbyć się uczucia, że jesteśmy ludźmi na pół dzikimi.
Lord wysłał natychmiast pośpiesznego posłańca do Antiwari, aby donieść kapitanowi o nowym planie podróży, ja zaś nie miałem nic pilniejszego do roboty, jak pójść do fryzyera i zaopatrzyć się w nowe ubranie i bieliznę. Rozumie się, że wszyscy musieliśmy się sumiennie wykąpać.
Potem graliśmy rolę wielkich panów i przejechaliśmy się po jeziorze skutarskiem, z którego widok na miasto jest prześliczny. Przybywszy do domu, zastaliśmy urzędnika policyjnego, czekającego na nas z trzema czerwono ubranymi kawasami. Widocznie gospodarz nas zgłosił. Ujrzawszy moje paszporty, cofnął się urzędnik wśród najniższych ukłonów, do czego przyczynił się głównie sowity bakszysz Anglika.
Skutari, pomimo położenia nad Adryatykiem, ma zupełnie wschodni charakter. Leży częścią na żyznej równinie, częścią zaś na grupie wzgórz, otaczających równinę. Na najwyższym punkcie stoi na pół zwalone zamczysko. Miasto składa się właściwie z kilku wsi, połączonych z sobą i zbudowanych przeważnie z domów drewnianych.
Osko zabawił przez cały dzień, poczem pożegnał się, aby się udać do Allii, a stamtąd przez Plawniczę do Rjeki, gdzie dawniej mieszkał. Morzem byłby się tam dostał o wiele prędzej, ale nie chciał swego srokacza, z którego był bardzo dumny, powierzać zwodniczym falom.
Rozstanie było ciężkie zarówno dla niego, jak dla nas. Obiecał po powrocie do Edreneh i do Stambułu pozdrowić od nas swych krewnych i nakłonić ich, żeby kiedyś do mnie napisali. Towarzyszyliśmy mu część drogi.
Wyprawiony przez lorda posłaniec wrócił dopiero nazajutrz, gdyż na drogę z jednego miasta do drugiego potrzeba dwunastu godzin. Przyniósł wiadomość, że kapitan jest na rivie w Antiwari i że gotów zabrać nas każdej chwili. Ponieważ nic nie zatrzymywało nas w Skutari, wyruszyliśmy nazajutrz wczesnym rankiem.
Czuliśmy wielkie zadowolenie z posiadania dobrych koni, ponieważ droga była bardzo licha. Wodę do picia dla nas i dla koni znaleźliśmy tylko w jednem miejscu, gdzie dostaliśmy się około południa. Leżało wysoko na grzbiecie górskim, ciągnącym się pomiędzy temi dwoma miastami do morza.
Z tamtej strony zbocze było tak strome, że chcąc oszczędzić koniom trudu, musieliśmy z nich pozsiadać. Z dołu zamigotała ku nam płaszczyzna morza, które miało nas ponieść na swym gotowym do usług, ale często także bardzo opornym grzbiecie. Dopiero na godzinę drogi przed miastem wyrównał się teren tak, że mogliśmy dosiąść koni nanowo.
Do miasta Antiwari, będącego zarazem fortecą, położoną na nizkim wyskoku gór, nie wstąpiliśmy wcale, udając się wprost na rivę. Na wybrzeżu stały cztery budynki i dom kontumacyjny, ajencya Lloydu austryackiego, komora celna i gospoda. Zajechaliśmy do niej około piątej po południu.
Noc spędziliśmy w zajeździe, a nazajutrz rano udaliśmy się na pokład statku. Niebawem straciliśmy z oczu wybrzeża kraju Skipetarów.
Jak znaleźliśmy się w Jaffie i el Kudsiszszarif[10], o tem może przy innej sposobności. Na razie wystarczy wspomnieć, że lord obdarzył także Halefa i Omara sowicie. Przy pożegnaniu poprosiłem mego „przyjaciela i obrońcę“, żeby do mnie napisał. Miał list posłać do Mossul, skąd mógł już mnie dojść. W tym celu wziął sobie papier i kopertę, na której ja napisałem swój adres w tureckim i francuskim języku.
W dwa miesiące po mojem przybyciu do kraju nadszedł też list. Halef sądził, że, skoro adres napisany był po turecku, treść jego powinna być także w tym samym języku. Turecczyzna jego była dziwną mięszaniną tego języka z arabskim, a niewprawna ręka nasmarowała niejeden trudny do odcyfrowania zakrętas. Ale list był zarówno krótki jak serdeczny i sprawił mi wielką przyjemność. Oto treść jego w tłómaczeniu:

Mój kochany Zihdi!
Łaska i pozdrowienie Boga! Ja i Omar przybyliśmy. Radość i szczęście wszędzie! Pieniądze! Pancerz! Sława, cześć i rozkosz! Kara Ben Nemzemu niech będzie błogosławieństwo, miłość pamięć i modlitwa! Hanneh najmilsza, córka Amszy, córki Ateibeha Maleka, zdrowa, piękna, zachwycająca. Mój syn, Kara Ben hadżi Halef, to bohater. Jednym tchem połyka czterdzieści suszonych daktyli. Boże niebieski! Omar ben Sadek żeni się z Sahamą, córką hadżego Szukara esz Szamain Ben Mudal Hakuram Ibn Saduk Wazilegh esz Szammar, dziewczyną bogatą i piękną. Niechaj Allah obdarzy cię pogodą! Ogier Rih pozdrawia uniżenie i uprzejmie. Omar ben Sadek ma dobry namiot i miłą teściową. Ożeń się także wkrótce! Niech cię Allah ma w swojej opiece! Bądź zawsze zadowolony i nie sarkaj! Kocham ciebie! Zapomnij o pieczęci, bo nie mam jej, ani laku! Bądź zawsze cnotliwy, a unikaj grzechu i zbrodni! Przyjedź na wiosnę! Bądź zawsze umiarkowany, skromny, uprzedzający i unikaj opilstwa!
Pełen uszanowania, czci, pokory i uwielbienia twój rzetelny i wierny przyjaciel, obrońca i ojciec rodziny

Hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas
Ibn hadżi Dawud al Gossarah.




  1. Kantor.
  2. Kasa, szafka na pieniądze.
  3. Dziczyzna.
  4. Jeż.
  5. Przysmak.
  6. Zegarek.
  7. Pasterz.
  8. Pop.
  9. Fajka.
  10. Jerozolima.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.