<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Szwed
Pochodzenie Z głuszy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SZWED.
Nad podziw była starowina. Wiek ją zgarbił i nieznacznie do ziemi ciągnął.

Czuła to i mawiała ze spokojną rezygnacyą:
— Pora, dziateczki, pora... Doglądałam ziemi dobrze, teraz ona mi za starunki da ciche przechowanie.
Bialutka była — cała srebrna — a twarz zmarszczki pokryły jak jabłko suszone, a ręce miała całe przejrzyste, że patrząc na nie o błogosławieństwo trzeba było prosić, a oczy przyblakłe, miewały zamyślenia nieziemskie, a usta bezzębne tylko dobre słowa mądrych doświadczeń, spokojnych rad, świętego pobłażania.
Kiedy ją wspomnę — ja stary — tę prababkę dobrych ludzi, myślę, że za nią i modlić się nie trzeba, chyba o żywot jej podobny i o śmierć taką na kresie spełnionego zadania prosić.
Ośmdziesiąt lat miała, gdym ją poznał — ośmdziesiąt lat spełnionych obowiązków
Owdowiała młodo. Zostawił jej mąż fortunę zaszarganą i przytem pięcioro drobnych dzieci.
Widziałem jej miniaturę z owych czasów, sama ją pokazywała, opowiadając z prostotą:
— Wyobraź sobie, moje dziecko, chcieli mnie łaskawi w opiekę małżeńską. Alem rzekła: — dobrodzieje — raz człowiek się rodzi, raz umiera, raz męża bierze. Zaopiekuje się mną Pan Jezus!
To mówiąc podnosiła oczy wielkie, jasne, które nie umiały karać, ani potępiać — i dodawała z tryumfem:
— No — i patrz! Pan Jezus zawsze był niedaleko mojej biedy!
I spoglądała po synach już siwych, po wnukach dorosłych, po prawnuczętach, które lubiły się bawić na dywanie u jej nóg, jak kotki swawolne, i zamyślała się, uśmiechając się do wspomnień.
Kiedym ją poznał — już odpoczywała. Jeden syn był doktorem, drugi zdolnym prawnikiem, obadwa na dalekim wschodzie. Najmłodszy wedle obyczaju został przy ziemi, którą ręce i głowa tej kobiety oczyściły z długów, uprawiały i rządziły przez pół stulecia.
Jej to dziełem były budynki i dostatki, urodzaje, porządek; sady ona pozakładała, sprzęt każdy nabyła, przechowała stare zabytki i pamiątki.
Syn był wzorowym obywatelem, i drogą matki szedł dalej, tylko — w innych czasach wzrosły, zachował jej cnotę i pracę — nie utrzymał jej pogody. Nie rządziła więc już — tylko królowała.
Zdania swego nie narzucała nigdy, a przecie uchowała rozum jasny, a z wiekiem nabrała jasnowidzenia poniekąd. Słowo jej było mądre, rada niezawodna; miewała myśli prorocze, i przeczucia, które nigdy nie chybiały.
Nie lubiła się rozporządzać ani pytać. Rozkoszą jej starości były dzieci. Dla nich też szyła wyprawki, smażyła specyały, kupowała książeczki.
Dziatwy sporo było w domu: swawolnej, żywej, upartej, nieposłusznej. Przy niej one dobre były, i zawsze otoczona niemi spacerowała, czytała, robiła robótki. Nawet gdy odmawiała modlitwy swe długie, lub drzemała o zmroku, u kolan jej tuliły się główki czarne i jasne, po których dłonie jej przechodziły pieszczące.
Zdawało się jej może wtedy, że znów młodą jest, i że rodzony to jej drobiazg. Bo przecie i te — jak tamte, ona uczyła pacierza, bajeczek, i te doglądała w chorobach, i te uciekały pod jej skrzydła, ilekroć co zrobiły i spodziewały się kary. Wtedy ogarniała je jak kokosz troskliwa, i zasłaniała swą powagą, i już nikt nie śmiał dzieciaka tknąć, bo wtedy zwykła mawiać:
— Nie będzie mu nigdy dobrze na świecie. Na pracę pójdzie, na życie. Dajcie-że mu ten dom mieć dobrym w pamięci, aby o mnie nigdy nie zapomniał. A i ja prędko już od was pójdę — niechże i po mnie ma dobrą pamiątkę!
Dzieciak uniknął kary, a przecie jeśli winny był, wychodził od niej spłakany i zawstydzony, i długo nie broił.
То był jej sekret — jej potęga, talizman tych rąk, co umiały tylko błogosławić i pieścić...
Z pośród całej rodziny, jeśli możliwe ostopniowanie, najbardziej kochała dwoje sierót, po zmarłej córce.
Dwa małe łóżeczka stanęły w pokoju, i tych nie pozwoliła już sobie zabrać nikomu.
Nawet fortunką ich sama zarządzała, mówiąc zawsze synowi:
— Ty wuj jesteś. Mogą ludzie rzec, żeś opuścił cokolwiek. Ja już przywykłam dobrze sierocego pilnować.
Pilnowała też długie lata. Sieroty nigdy nie poczuły niedoli ani braku serca.
Lata biegły. Pisklęta porosły i wyfrunęły w świat. Dziewczynka kształciła się w klasztorze — chłopak kolegował ze mną na uniwersytecie.
Przecież to ja ją poznałem, i pobłogosławiły mnie te dłonie święte, i patrzałem na to arcydzieło ducha, tak piękne, jak się dwóch w życiu nie spotyka nigdy.
Było to tak. Wnuka tego — Julka — zostawiłem na uniwersytecie; byłem już profesorem, gdy on skończył nauki i do domu powrócił.
Pisywaliśmy do siebie niekiedy. Uważałem z listów, że hula i próżniaczy, ale ja sam mało co byłem lepszy, więc porozumiewaliśmy się doskonale.
Oddałem się archeologii, i pewnego razu na wakacye otrzymałem list z zaproszeniem na wieś.
Wynalazł jakiś kurhan, prawił mi o nim cuda, a prosił tak szczerze i poczciwie, żem bez namysłu ruszył w te strony.
Zastałem w ich domu całą zebraną rodzinę. Wakacye zgromadziły ich wszystkich do staruszki. Przyjechali ze Wschodu, córka z Warszawy, i roiło się w starym dworze od dziatwy różnego wieku.
Julek mnie tam przywiózł ze swego majątku, i bywałem codzień, nie mogąc się do syta napatrzeć tej prababce; oczarowany przez nią, zachwycony.
Po tygodniu jużem się zżył z niemi i poznał. Dobrzy są łatwi do przejrzenia, bo nie mają nic do ukrywania. Rychło wtajemniczony byłem w ich stosunki, troski, pociechy, i mimowoli i ja też swoje powierzałem staruszce, jak oni wszyscy.
Tylko Julek stał na uboczu. Spostrzegłem, że wita babkę z pośpiechem, unika sam na sam z nią, że ona, całując go, miewa w oczach łzy i smutek i usta jej drżą niewyrażonemi słowy.
Ten jeden się nie tulił do niej, nie pieścił, nie przychodził z wyznaniami. Ona milczała, i nikt go nie zaczepiał, tylko chyba siostra niekiedy, cichutko, bardzo przytem nieśmiało.
Zwykle wtedy ofuknął się na nią i wcześniej odjeżdżał. Raz wreszcie nawet przy mnie wybuchnął:
— Kiedyż oni przestaną nareszcie jak malca mnie musztrować? Odetchnę, gdy się pozbędę tej kurateli.
Babkaby chciała, żebym tylko za pługiem chodził. Broń Boże jakiej rozrywki i towarzystwa poza rodziną. Trędowatym jestem wśród nich, dlatego, że przedstawiam nowe prądy, dążenia, żem odrósł od ich pleśni, zacofania, konserwatyzmu.
Mam długi i żenię się bogato — tego to mi babka nie może darować, jak kryminału. Gdy zaś postanowiłem sprzedać te moje nędzne piaski i wynieść się do dóbr mojej żony — rzucono na mnie interdykt. Cóż robić! Ani myślę im uledz. Siostrę wyposażę — i zmykam stąd za dziesiątą granicę.
Rozdrażniony był chłopak, więcem go nie reflektował. Co znaczyć mogły moje słowa — gdy już staruszka nawet straciła wpływ.
Zrozumiałem tylko, jak ona cierpiała.
Nazajutrz witając ją w jej pokoju, spojrzałem mimowoli na dwa małe łóżeczka, które tam stały.
Spostrzegła mój wzrok i rzekła zcicha:
— Tak stoją i są jak gniazdka na jesieni. Kurz je już zaszedł, pajęczyny oplątały. Ptaszek odleciał i nowe gniazdko słać sobie zamierza. I dlaczego? Alboż mu w tem źle było?!
Opuściła głowę na piersi i umilkła, a jam poczuł odrazu do dawnego kolegi nienawiść.
Po chwili podniosła głowę i znów się odezwała, patrząc na mnie z pytaniem i prośbą zarazem.
Nieprawdaż, moje dziecko (tak każdego zwała), że długi są jak liszki w sadzie. Trzeba je obierać i tępić bezustannie. Przecie jednak dla liszek nie opuszczamy sadu, ani też nie podpalamy drzew rodzajnych. Zdaje się ludziom, że coś nowego wymyślą — a umierając przejrzą, że stare były ich pomysły jak stare grzechy i cnoty, jak stara ziemia i ludzka natura.
Mówiła coraz to ciszej: zrazu do mnie, w końcu do swych trosk niewyraźnych, szmerem, tchem były ostatnie słowa.
Stanowczo znienawidziłem teraz Julka, bo czułem, że gdy spełni swe zamiary — staruszka zgaśnie, jak zdmuchnięty kaganek strażniczy.
Żeby go nie widzieć, zająłem się kurhanem. Stał tuż za ogrodem, a na szczycie miał wielką jodłę.
Wkoło niego leżały pola uprawne, które w tej chwili, w czerwcu, były jak marzenie ciche i cudne.
Wziąłem się do dzieła, wiedząc z góry, że będzie to grób szwedzki. Wartości naukowej nie przedstawiał on prawie żadnej; rozkopywałem poprzednio już wiele jemu podobnych.
Ale nęciły mnie te pola, ciepło, pogoda, rozmowy z pracującymi wieśniakami, więc spędzałem przy robocie tej całe dnie z rozkoszą.
Odkopaliśmy kamienie, potem resztki ogniska, i nareszcie pewnego popołudnia dotarliśmy do plamy tłustej, zwiastującej blizkość ciała. Skoczyłem więc do dworu oznajmując, że Szwed czeka na właścicieli, by im za długą ich gościnność podziękować.
Młodzież rzuciła się naprzód do kurhanu, a my ze starszymi uprosiliśmy staruszkę na ten spacer.
Dzień był śliczny, więc się wybrała chętnie, jak zawsze eskortowana przez wszystkie dzieci.
Na kurhan wnieśliśmy ją na rękach i usadowili wygodnie w cieniu jodły.
Dzień już zstępował z południa, nad polem w ukośnych promieniach słońca unosiły się słupy muszek i tumany zbożowego kwiatu.
Staruszka spojrzała na las wzrokiem, jakim się patrzy na bardzo ukochanych, i rzekła do syna:
— Da ci Bóg dobre żniwa i plenne kłosy. Przepiórka, jakby jej odpowiadając, rzuciła swe letnie hasło i wszyscy wyjrzeli na pole.
— Dawnom już tu nie była! — mówiła dalej. — Jodła dużo urosła. Ano już dzisiaj zginie, bo niepotrzebna; Szwed się uwolni z pokuty.
— Jakto? — zapytano ciekawie.
— Bo Szwed tu leży za karę, że ziemię swą rzucił i na łupieżce boje poszedł.
Gdy padł, oddano mu wprawdzie honory wojskowe, grały mu trąby i bili dobosze, i paliły muszkiety. Wspomniał o nim król z pochwałą, a żołnierze trzy dni ten kopiec sypali. Cóż z tego, kiedy on w cudzej ziemi leży, a z kulą w sercu, taką kulą, jaką częstują rabusiów i psy włóczęgi.
Nie postawiono mu krzyża ani pomnika, nie zabrano też ze sobą. Został zrazu jak intruz i wróg, potem jako obojętny, wreszcie jako ciekawość.
Dlatego też wolno go odkopać, naruszyć tę mogiłę, i tylko jodła go pożałuje.
Dobrze, iż go dziś odkopujemy. Niech teraz spojrzy na to pole, które stratował — jak ono kwitnie i szumi.
Oczy jej pociemniały od zawziętości, której nigdy nie miewała, a głos jej dziwnie był ostry.
— Dwa wieki przeleżał, a duch się błąka i błąka. Chciał do Szwecyi wrócić — a nie mógł, bo tam go nie przyjęli. Żywy czy umarły — przeklęty ten, co wynosi precz od swoich swe siły, młodość, pracę.
Nasienie chwastów najlżejsze bywa, najdalej leci — dobre ziarno ciężkie jest i blizko łodygi swej pada!
Słuchali wszyscy w milczeniu, nawet dziatwa nie pojmując dobrze, wlepiała w twarz babki rozszerzone źrenice, przerażona surowym tonem.
Patrzeli jednak wszyscy śmiało na nią i potwierdzili dorośli słowa jej głośnym pomrukiem.
Julek zwrócił się do mnie i rzekł:
— Skoczę ci do pomocy.
— Chodź! — odparłem niechętnie.
Zeszedł do dołu, usunąłem chłopów, i zaczęliśmy ostrożnie obadwaj usuwać resztki ziemi.
Natrafiliśmy na resztki trumny, a raczej na masę brunatną, z pod której nagle błysnęła nam w oczy czaszka i wypukłe żebra.
Kobiety usunęły się ze wstrętem.
— Julku! — ozwał się któryś bratanek — ten Szwed śmieje ci się w twarz.
— Każdy umarły śmieje się z żywego! — wtrąciła staruszka.
Czaszka miała wszystkie zęby, tylko ją przewiercił korzeń jodły, jakby przygwoździł do ziemi.
Pokazałem to prababce.
— A tak! — rzekła. — Brało drzewo soki z człowieka, a on pytał ją z pod tej ziemi cudzej: Wyjrzyjno, czy wspominają mnie w Szwecyi?... — Nie — nie wspominają ciebie, zbóju, nie dbają wcale o taką sławę, jak twoja!...
Odkryliśmy już cały szkielet. Wskazywał człowieka olbrzymiego wzrostu, w pełni rozwoju.
Na żebrach został jeszcze jakiś atom tkaniny; zresztą wiązanie to uderzone powietrzem znikało, rozsypywało się, jakby widzenie chwilowe.
— On w oczach ginie! — szepnął Julek. — Spostrzegłem, że był rozdrażniony i nie swój jakiś.
— Zostanie tylko czaszka, reszta się ulotni — odparłem.
Wszyscy otaczający nas, umilkli, przejęci uroczystością chwili.
— Za chwilę nie będzie już go! — rzekła prababka. — Atomy porwie powietrze i precz odrzuci, jak puchy ostów! Tyleż i on wart!
Pod motyką moją coś zadźwięczało — był to szczątek rajtarskiego pałasza, u nóg zaś wynalazłem resztki jednej ostrogi, wreszcie sprzążkę.
To była cała zdobycz.
Wyprostowałem się i spojrzałem na jodłę. Stała krzepko, acz bardzo podkopana.
Wtem Julek targnął mnie za rękaw.
— Patrz! — szepnął — tam pod nim jest kula!
— Gdzie? pokaż!
— Weź ją tam! Ja bo nie chcę! — mruknął, wydobywając się z dołu.
Rękami przebrałem ten piasek, i oto miałem w palcach — tę trochę ołowiu.
— Patrzcie no! — zawołałem. — Tak to wygląda śmierć!
Podałem ją prababce, a ona rzekła:
— Tak wygląda słuszna kara!
Wzięła kulę w dłonie i oddała mi ją napowrót.
— Zostaw ją pan z nim razem. Niechaj na sąd Boży z nią stanie!
Słońce coraz wpadało ukośniej, i aż do Szweda zazierało, zrzadka kto się odzywał teraz. Dziatwa tuliła się do staruszki. Derkacze i żaby rozpoczynały chór wieczorny.
— Zasypujcie! — krzyknąłem na chłopów.
Zdawało mi się, że gdy znikną nam z oczu te kości, lżej mi będzie na duchu — i wszystkim swobodniej.
Zabraliśmy się do odwrotu. Julka nigdzie nie spostrzegłem.
Późną nocą wyszedłem na przechadzkę do sadu.
Dom był już ciemny i głuchy — tylko w oknie prababki świeciło się nieco przez grube firanki. Okno trochę było niedomknięte, a gdym je mijał, zastanowił mnie głos jakiś, który jakby odmawiał pacierze.
Przeszedłem i znowu wróciłem. Teraz rozpoznałem głos staruszki mówiący z cicha i powoli — jak się to do snu dzieciom mówi:
— Moja sierotko! Nie trać mocy. Pan Jezus blizko każdej pracy uczciwej. Bacz, ja przebyłam klęski i choroby — dlatego nie boję się ni ludzkiego sądu, ni śmierci! Jaż byłam łodygą, a wy ziarna moje. Rodziłam was i osłaniałem, taż rola mnie utrzymała, gdzie was posiałam, byście kwitły i owocowały. A tyś ze złamanego przed porą źdźbła powstał, jam ciebie najmocniej kochała!...
Tu w mowę jej wpadło głębokie, głuche łkanie. Głos jej stał się jeszcze cichszym. Może to jej usta dotykały głowy, co leżała na jej kolanach.
— Doradzę ci jak umiem, pomogę ile mogę — utulę.
A ty mi za to zostaniesz — niedołęstwa dopilnować, oczy zamknąć, do mogiły zanieść. Jakżebym ja umarła spokojna, żebym ciebie nie miała przy sobie, kiedy was wszystkich ostatni raz pożegnam.
— Nie zginiesz — nie — ziarno ty dobre jesteś, sieroto moja!
Umilkła, i tylko głuchy płacz się rozlegał, coraz to spokojniejszy.
Leżały bo na tej głowie — ręce, co umiały tylko pieścić i błogosławić...
Zcicha odszedłem.
Nad ranem duży wicher się zerwał, i deszcz spadł. Gdym potem ruszył na kurhan, by dopilnować zupełnego zrównania rozkopu — ujrzałem jodłę zwaloną.
Leżała na mogile jak postać rozkrzyżowana, piersią do ziemi, gałęźmi obejmując cały kurhan.
Z igieł sączył się deszcz — jak łzy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.