Tajemnica Tytana/Część druga/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Gobert, Wiewiórka i Pluton.

W chwili, kiedy Gobert wlokąc za sobą nogę i udając straszny ból, odłączył się od grupy robotników, człowiek jakiś w popielatej bluzie i czerwonym krawacie, wykręciwszy się na pięcie, wszedł do wnętrza szynku.
— Oddzielny gabinet, prędko! — krzyknął na szynkarza. — Litr za piętnaście, żółta pieczątką i dwie szklanki...
— Natychmiast! obywatelu!... — odrzekł szynkarz biorąc butelkę z pod stołu pokrytego błyszczącą jak srebro blachą cynkową, i otwierając drzwi do małego gabinetu oddzielonego od sali oszklonem przepierzeniem, na którem wisiała płócienna w czerwoną i białą kratę firanka.
Na środku małego pokoiku znajdował się stół.
Człowiek w czerwonym krawacie zasiadł za nim. Gobert przeszedł próg, usiadł naprzeciw niego i starannie zamknął drzwi.
— Pokłon wiewiórce! Jak się masz stary druhu!
— Czy dobrze idzie? — zawołał Gobert, odkorkowując butelkę i nalewając pełną szklankę.
— Nie bardzo źle, jak widzisz! — odpowiedział Wiewiórka śmiejąc się. — Ale wiesz co mój biedny Gobercie, ja cię nie poznaję...
— No! albo co?
— Jakto, ty, Gobert, przezwany „bez szpiku” z powodu giętkości twoich członków, ty wywracasz się po bulwarze, ani mniej ani więcej jak zwyczajny niedołęga, który nastąpił na skórkę pomarańczy! Ty się kładziesz jak długi!... Ty niezdarnością swoją dajesz okazyą do śmiechu gapiom!...
— Więc ty głupi wziąłeś ten wypadek na seryo! — krzyknął Gobert. — Słowo honoru, udało mi się!.. Nie bój się, niebój!.. to sobie było tylko tak dla pozoru, mój stary, tak, dla pozoru!... aby przyjść do ciebie, bez wielkiego szkandału skoro usłyszałem twój sygnał. W tym diabelskim zakładzie, widzisz, oni wszyscy nazywają mnie „dziurawą beczką!”... Jest tam szelma stary podmajstrzy, który mi psia wiara, wszędzie w drogę włazi! To bydle wściekłe!... Ten mnie dopiero draźni... ten mi nerwy rozstraja!.. Gdyby mnie mógł wziąć na łańcuch dla przeszkodzenia mi przychodzić „Pod poczciwców”, zrobił by to jak nic!...
— Stary podmajstrzy? — spytał Wiewiórka. — Ten który każe się Piotrem nazywać?... Pięćdziesiąt lat? białe włosy?... Co?...
— Ten sam!
— Oho! znamy go... Możnaby, gdyby się chciało, włożyć kaganiec na pysk tej dzikiej bestyi!.. Ale tu nie o to chodzi... mam ci zrobić kilka zapytań... pomyśl i odpowiedz mi z większą szczerością, jak gdybyś był przed panem sędzią śledczym we własnej osobie...
— No gadaj!.. Najmniejsze kłamstwo nie wyjdzie z moich ustek różanych... Ale najprzód powiedz mi, na jakie sto diabłów, od dwóch tygodni wkleszczyłeś mnie do tej przeklętej budy, gdzie życie moje więdnie i schnie jak kwiat odłączony od łodygi, pomimo licznych i częstych kieliszków, któremi je podlewam codziennie, aby je odżywić!... Nie tu dla mnie miejsce ty to sam widzisz dobrze!... dobrze się trzeba nagłowić nad wynalazieniem tuzina pozorów aby nic nie robić, mając minę wielce zapracowanego; trzeba jednak zawsze coś tam przecie dłubać, a to nie dla mnie!... Schudłem!... straciłem więcej niż czternaście funtów na wadze!... Jeżeli to ma długo potrwać uprzedźcie mnie zgóry... wezmę dymissyę...
— Cicho durniu! — krzyknął Wiewiórka uderzając w stół — tego już za wiele!.. Jednakże odpowiem ci: — Zamknąłem cię w warsztacie bo taki był rozkaz naczelnika... twoja misya tajemnicza... zbliża się już do końca...
— Co za szczęście!..
— Czyś spełnił dokładnie moje polecenia?...
— Jak można było najlepiej...
— Czyś zdjął plan topograficzny zakładu, w najdrobniejszych szczegółach?...
— Odnalazłbym się z zamkniętemi oczami...
— Czy możesz wskazać miejsce od zewnątrz gdzie zejście będzie najłatwiejsze po wdarciu się na mur?
— Dozkonale... zrobiłem znak węglem na murze, w pewnem miejscu gdzie stos drzewa rzecz ułatwi... Zejść tam można z laską w ręku... spacerując...
— A gdzie budka podmajstrzego?
— Jest we środku zakładu... W razie potrzeby, możnaby dwoma naoliwionemi gwoździami, obwinąwszy główki pakułami, zabić drzwi z zewnątrz na noc, bez żadnego hałasu...
— A psia buda?...
Przy budce podmajstra... O! to wściekły buldog!... Podły Pluton, a jakie ci ma kły bestya!... jak je pokaże, to cię aż dreszcze do szpiku przejdą... jeżeli się go ma!... A, psubrat!... Szelma nieprzyjemna i nie towarzyska!...
— Czyś znalazł środek oswojenia go trochę?... Czy się zaprzyjaźnił z tobą?...
— Ze mną, nie!... Nie łudzę się wcale żeby to się dało zrobić, nie znosi mnie bestya! Może w głębi serca lubi mnie, ale to wtedy tylko, gdy mnie uważa za apetyczny kąsek, któryby chciał widzieć z bliska na półmisku... Ale za to, zaprzyjaźnił się wybornie z łakociami, które mu rzucam ukradkiem... według rozkazu!
— Czy zjada chętnie i bez żadnego podejrzenia to przysmaki?...
— Znać nawet na nim, że mu to robi pewną przyjemność... szczeka gdy podejdę... rzucam mu kiełbaskę, on ją chwyta w lot, połyka jak pigułkę, oblizuje się, i zaczyna na nowo szczekać, co dowodzi niewdzięczności jego charakteru... I tak dwa razy na dzień... Hultaj już mnie kosztował trzydzieści kiełbasek, po dziesięć centimów sztuka... Sądzę, że mi się to wróci...
— Bądź spokojny... to ci się odda...
— Bo widzisz mój stary Wiewiórze, w tej chwili flota odpłynęła... W kieszeniach płótno się stykać zaczyna.
— Masz tymczasem dwadzieścia franków, zanim przyjdą lepsze czasy!...
— Wybornie!... Czy trzeba zrobić nowy zapas kiełbasek?...
— Niepotrzeba. Ta, którą mu dasz dziś wieczorem będzie ostatnia, i tę ja mu kupię...
— Aha! rozumiem....
Wiewiórka wyciągnął z kieszeni kawał mięsa, starannie obwinięty...
— Oto kolacya dla pana Plutona — powiedział.
— To będzie kara za joego łakomstwo! — odpowiedział Gobert, wyciągając rękę po zatruty kawał mięsa. — Ale czy nie będzie złych następstw z tego?...
— Jakich?...
— Zwykle, jak pies podwórzowy, nagle zdycha, to daje wiele do myślenia, podejrzewa się i przeto tylko strzeże się lepiej!...
— Zwykle... masz racyę, mój synu — odrzekł Wiewiórka — ale Pluton nie zdechnie tak nagle... Trutka jest dobrze skombinowana... Buldog będzie jutro jakiś nie swój, nie będzie chciał jeść, albo będzie jadł jednym zębem, i z pewnością nie odwali kity ostatecznie, jak w nocy z 14 na 15...
— Do diabła!... to po mistrzowsku!... Pysznie!... Wybornie!... — krzyknął Gobert. Za dziesięć minut pan Pluton będzie po śniadaniu.
— Teraz — mówił dalej Wiewiórka — opuścisz zakład gdzie twoja obecność od tej chwili jest bezużyteczną, i stałaby się kompromitującą...
— Niech żyje wolność!... To mi się podoba!.. To lubię!... Idę już zaraz, żądam zapłaty tego co mi się należy, i nogi za pas!...
— Myśl istotnie twojej głupoty godna!... ażeby jutro wszyscy gadali w zakładzie: — że ten łajdak Gobert poczęstował Plutona befsztikiem z grynszpanu!... Tegoby tylko brakowało!...
— A jakże trzeba zrobić?...
— To proste jak drąg!... trzeba się z głupia frant dać wyrzucić za drzwi...
— Ojej!... nic łatwiejszego!... Pójdzie jak po stole!... Podmajstrzy nie jest i tak już mną zachwycony!... już zezem na mnie patrzy!... Wystarczy podrażnić go kruszynę, i już mnie wyśle do wszystkich diabłów...
— To dobrze!... ale przed pożegnaniem, pomyśl o kolacyi dla pana Plutona...
— Nie bój się, nie zapomnę. A, teraz jaki rozkaz dzienny!...
— Dziś wieczór, o jedenastej godzinie pod „Białą Królową” na bulwarze Clichy; naczelnik ma ci coś powiedzieć.
— Będę punktualny... Do widzenia wieczorem, mój stary Wiewiórze!...
Gobert dokończył butelkę, wyszedł z szynku i bez pośpiechu wracał do zakładu.
Podmajstrzy stał na progu drzwi, wychodzących na bulwar nadrzeczny. Mniemany robotnik przechodząc koło niego obtarł się o niego ramieniem. Podmajstrzy spytał się tonem stanowczym, ale zupełnie spokojnym:
— Zkad to wracasz?
— Zkąd?.. Jakto zkąd?... — odpowiedział Gobert z cynicznem zuchwalstwem paryskiego włóczęgi najniższego gatunku. — Chybaście panie Piotrze zapomnieli włożyć na nos okularów, kiedy nic widzicie, że wracam z „pod poczciwców.”
— Gdzie byłeś od dwudziestu minut — odpowiedział podmajstrzy, nie zważając na zuchwalstwo pijaka.
Gobert wziął się pod boki.
— Po sto tysięcy diabłów się pytacie — wykrzyknął — kiedy sami dobrze wiecie!... Cóż to za komedya!?.. Myślicie, że ja tu sobie dam nanosie wygrywać, wyperswadujcie to sobie... ja takiej muzyki nielubię!... Pamiętajcie o tem!...
Podmajstrzy nie wychodząc ze swego spokoju mówił dalej:
— Przepędziłeś dziś w szynku czwartą część dnia roboczego!...
— No to przepędziłem! więc co!?... — przerwał Gobert. — Co was to obchodzi? Nie udawajcie!... przecież nie wy jesteście tu właścicielem?...
— Nie jestem właścicielem i udawać go niemyślę, ale go reprezentuję, i oznajmiam ci, że ani on ani ja nie ścierpiemy takiego prowadzenia się... Cobyś powiedział, gdyby zamiast cztery franki za dzień pracy?... zapłacono ci tylko trzy!?...
— Co ja bym powiedział?... Do diabla, łatwo się domyśleć!... Powiedziałbym, że mi ukradziono dwadzieścia sous!...
— A co ty robisz, ty, nie dajesz pryncypałowi jak tylko trzy części pracy jaka mu się należy? Czy tego nie rozumiesz że go okradasz?...
— Żartujesz sobie z ludzi!... to wszak co innego!...
— A jakaż różnica?
— Włóżcie na nos okulary, to ją zobaczycie!... Co mnie do tego... A zresztą powiedzcie jeno, długo to jeszcze będziecie mnie takie bajdy bzdurzyli?... Łasić się jak pies pryncypałowi, to wasza rzecz... ale robotnikowi dajcie spokój! Czy myślicie, że ja tak rozbijać sobie będę grzbiet, od rana do wieczora, nosząc pęki drzewa na plecach, bez rozgrzania się od czasu do czasu kieliszkiem jakiego dobrego trunku!.. Powiadam raz na zawsze, że będę chodził do karczmy tyle razy ile mi przyjdzie fantazya, a jeżeli się to komu niepodoba, to niech go djabli wezmą i basta!...
Gobert zakończył to długie gadanie, jednym z tych gestów wyrazistych, jakiemi ulicznicy paryscy illustrują swoje łobuzowskie żarty.
Podczas gdy łotr ten gadał, rumieniec gniewu dwa czy trzy razy wystąpił na twarz podmajstrzego, którego oburzenie wzrastało coraz bardziej, ale miał dosyć siły nad sobą, aby nie wybuchnąć gniewem. Po chwili zbladł znowu, lecz był spokojny i zimny jak zazwyczaj, i zamiast wziąć za kołnierz zuchwalca i wyrzucić go za drzwi, powiedział tylko spokojnie:
— Jeśli tak, to wiedzże o tem Gobercie, że od tej chwili nie należysz już więcej do liczby robotników pana Verdier...
Łotr przybrał postawę drwiącą.
— Czyli mówiąc wyraźniej, pan Piotr mnie wypędza! — spytał.
— Użyłeś wyrazu, który doskonale moją myśl maluje. Tak jest rzeczywiście, wypędzam cię...
— To dobrze!... doskonale!... Pójdę sobie gdzieindziej i nie będę się prosił!... Nie ciekawe!... niema czego żałować takiej budy szelmowskiej, gdzie traktują robotnika jak murzyna!... Już nie mówiąc o drobnych nieprzyjemnościach... Jak cię taka stara małpa jak Piotr szpieguje na każdym kroku!... Dobrana kompania!... Pójdę sobie użyć świeżego powietrza, niech mi tylko zapłacą co mi się należy...
— Możesz za pięć minut iść do kasy, rachunek twój będzie gotów...
— Dobrze! tylko niech tam nie będzie omyłki w rachunku!.. nie lubię pomyłek!... co się tyczy interesów pieniężnych, akuratność jest moją dewizą!... Idę po bluzę, którą powiesiłem tam na kołku... biorę siekierę i kłaniam uniżenie...
Gobert poszedł w stronę jednej z arkad utworzonej z drzewa, i znikł śpiewając jakąś popularną piosenkę. Podmajstrzy śledził go oczyma tak długo jak tylko mógł go dojrzeć.
— Albo ja się już nie znam na fizyognomiach — powiedział sobie — albo to jest łotr, który nie da o sobie zapomnieć!... Niestety! — dodał z głębokiem westchnieniem — tyle widziałem twarzy łotrów i złodziei, że nie mam prawa się mylić!...
Na szczęście, za pięć minut już go tu nie będzie!... Dobrze dla zakładu, że się go pozbyłem!... Już się na przyszłość nie dam uwieść pięknemi w danej chwili słowami ludzi, tego rodzaju, co to prosząc o robotę, płaczą, i niby to umierają z głodu, a którzy, jeżeli nie mają na dnie kieszeni dosyć pieniędzy na chleb, mają ich zawsze na szynk... Trzeba iść poprosić pana de Villers, aby uregulował z nim rachunek...
Mówiąc to, podmajstrzy przeszedł podwórze i skierował się do kantoru.
Podczas togo, Gobert przybliżył się do budy buldoga, a chociaż go jeszcze widzieć niemógł, pan Pluton już go poczuł i zaczął głucho warczeć i szczekać, świadcząc tem o słabym szacunku dla osoby tego, który się zbliżał do jego mieszkania.
— Warcz!... warcz, poczciwe psisko — szeptał bandyta, śmiejąc się. Już ostatni raz pokazujesz mi zęby, a ja widzisz jestem taki dobry, że chcę ci zostawić prezencik na pożegnanie... Powiesz mi później jak ci to smakowało!...
Przeszedł przestrzeń, która go dzieliła od buldoga.
Ten ostatni rzucił się, wyprężył łańcuch, i gdyby jedno żelazne ogniwo pękło, Gobert bez żadnej wątpliwości ciężką by przeszedł chwilę...
— I mówią, że pies jest wdzięczne zwierzę!... — dodał włóczęga, wzruszając ramionami — kłamstwo!... Ostatecznie zwierzę nie warte więcej niż człowiek!...
Wyciągnął z kieszeni kawał mięsa zrobił gest jakby chciał go rzucić buldogowi, który niespodziewanie zwiększony przez łakomstwo, w połowie się zwrócił na tylnych łapach, pociągając językiem po zwieszonych wargach.
— To przysmaczek, Pluton!... łapaj!.. — rzekł Gobert. — Łapaj mój klejnocie... mój najdroższy przyjacielu!... mój skarbie jedyny!...
Mięso zakreśliwszy w powietrzu krzywiznę paraboli wpadło w paszczę doga, który je połknął bez przegryzienia nawet, i zaczął potem zaraz szczekać na nowo w najlepsze.
Gobert zatarł ręce.
— Już jest w brzuszku! — zawołał uradowany. — Dobranoc, panie Pluton... Przed chwilą byłeś młodym psem... i oto przyszedłeś obecnie do późnej starości... Nie ma potrzeby przysyłać mi listu z zaproszeniem na pogrzeb i stypę... jestem uprzedzony... przyjdę...
Włóczęga wziął swoję bluzę; poszedł do kassy odebrać pieniądze, które tak źle zarobił, i nakoniec opuścił zakład odpowiadając kpinkami na ironiczne pożegnania robotników.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.