Tajemnica Tytana/Część druga/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
O świcie.

Andrzej włożył klucz w zamek — drzwi się otworzyły i młody człowiek nie mógł wstrzymać się od objawów pewnego niezadowolenia, gdy ujrzał podmajstrzego, który się przygotowywał do otworzenia drzwi wchodowych zakładu.
Ze swej strony, i Piotr też osłupiał na widok Andrzeja.
— Panie Andrzeju!... — wykrzyknął.
— Cicho!... — zawołał żywo kassyer — wcale nie trzeba żeby cię usłyszano w domu...
— Panie Andrzeju... — powtarzał Piotr zniżając głos. — Pan o tej godzinie, i w tym stroju ślubnym!...
— Cóż w tem tak dziwnego?.. — odpowiedzia łmłody człowiek, nie bez pewnego zakłopotania — wracam...
— Piotr podniósł ręce ku niebu.
— Dobroci boska!... — szeptał — więc pan całą noc przepędził po za domem!?
— Rozumie się...
— Ależ kassa, kassa, którą panu powierzono, opuściłeś ją więc pan!...
— Żadne niebezpieczeństwo zdaje mi się nie groziło jej...
— Kto to może wiedzieć!... pieniądze przyciągają złodziei!... Na szczęście, czuwałem. Czuwałem aż do dnia! Ah! panie Andrzeju, niebyłbym się tego nigdy po panu spodziewał!... Gdybym pana na własne oczy nie widział, nie wierzyłbym jeszcze...
— Czyż jestem niewolnikiem? — odpowiedział młody człowiek z niecierpliwością. — Czy nie mam prawa robić z moim czasem co mi się tylko podoba, jeżeli ten czas na pracę dla zakładu nie jest potrzebny?
Piotr miał głowę opuszczoną i brwi zmarszczone. Naraz wyprostował się i spojrzał panu de Villers wprost w oczy.
— Gdzież więc spędziłeś pan tę noc, panie Andrzeju? — spytał się tonem prawie nakazującym.
Duma kassyera oburzyła się w obec tej dziwnej indagacyi.
— Co to ma znaczyć!... co ci do tego? — krzyknął zkąd się to wzięło abyś ty mnie badał w ten sposób? Czy trzeba ci przypominać twoje stanowisko w obec mojego? Ty tu jesteś pod mojemi rozkazami, panie Piotrze, ponieważ ja reprezentuję właściciela!... Zapomniałeś o tem, ale nie zapominaj więcej!..
— Ja nic nie zapominam, panie Andrzeju — jąkał podmajstrzy skromnie — nie potrzebuję aby mnie nawoływano do porządku, z którego nie myślałem wcale wychodzić, i wiem dobrze, że mało tu znaczę... Jeżeli mogłem sobie pozwolić pytać pana, to dla tego, że jest tu młoda panienka... dobry anioł... — to pan sam dałeś jej to miano, a ja myślałem, że do tej młodej panienki należały pana serce i dusza, wszystkie pańskie myśli, wszystkie pańskie czynności. Dla tego to widząc pana wracającego o tak późnej godzinie, nie mogłem się nie zdziwić, nie zmartwić a nawet... bo po cóż mam to taić, nie byłem w stanie zapanować nad sobą i nad gniewem moim... Pan jesteś moim zwierzchnikiem, panie Andrzeju, winienem panu szacunek i nie powinienem wglądać w pana czynności, to jest prawda... Upewnij mnie pan, że nie myślisz o pannie Lucynie, że nie będziesz nigdy o niej myślał, że żadna myśl małżeństwa z nią, nie istniała, i nie urodzi się w twojej głowie, a ja ci przysięgam, że nic a nic mnie niepokoić ani obchodzić nie będzie, gdzie przepędziłeś pan noc, ani też z kim ją spędziłeś...
Pan de Villers zdawał się być rozgniewanym; szarpał rękawiczki w ręku, zębami przygryzał pobladłe wargi.
— Jużem ci raz zabronił — rzekł po chwili milczenia, głosem suchym i surowym a nawet wzgardliwym — zabroniłem ci łączenia imienia mojego z imieniem panny Lucyny Verdier!... Ale upór twój w niedającem się zrozumieć nieposłuszeństwie, zmusza mnie do powiedzenia ci żeś sobie przywłaszczył nad mojemi uczuciami kontrolę, która mi jest nieprzyjemną i która mnie drażni!... Jesteś niczym dla panny Verdier... niczem jak tylko robotnikiem płatnym przez jej ojca!... Zrozumiejże nareszcie panie podmajstrzy, jak jest śmiesznem i niewłaściwem, okazywanie tak wielkiego przywiązania, które umyślnie zdajesz się manifestować, i pamiętaj, że to przywiązanie, to oddanie się, o którem tak mówisz bez przestanku, i któremu pobłażanie panny Lucyny dodaje odwagi, powinny zostać zawsze w granicach szacunku i rozsądnego trzymania się na właściwem stanowisku!...
— Nie chciałem panu przerywać, panie de Villers — odpowiedział Piotr ze smutkiem, ale i ze stanowczością — lecz pan jesteś w błędzie, ja mam prawo do panny Lucyny...
— Jakie?...
Oczy podmajstrzego zaświeciły.
— Mam prawa ojca! — odpowiedział.
— Ty, prawa ojca? — powtórzył Andrzej. — Dajże pokój, chybaś oszalał!...
Piotr spuścił głowę.
— Nie — powiedział — nie jestem szalony, i pan to zaraz zrozumiesz!... Czyż ojcem nie jest ten, któremu się winno życie? Jeśli tak jest to powiem panu, że pewnego dnia, — zapewne o tem nie wiesz, bo byś przed chwilą nie był do mnie mówił z tak wielką szorstkością! Pewnego dnia, jest temu już bardzo dawno, panna Lucyna była jeszcze dzieckiem; zachorowała i była skazaną na śmierć przez doktorów... Pan Verdier opłakiwał ją już jak umarłą. Nadzieja wszelka była straconą i przygotowywano całun dla jej pochowania... Kochałem tę biednę małą istotkę, która się do mnie słodko uśmiechała, pomimo mego biednego ubrania robotniczego, i która nie pogardzała mojemi pieszczotami. Wtedy powiedziałem sobie: — Ja ją uratuję! — To było szaleństwem, wszak prawda?... A jednakże dotrzymałem słowa; uratowałem ją silą moich starań i silą przywiązania!... Ona mi winna życie, od tego dnia; chociaż nigdy nie zapominam różnic społecznych jakie nas dzielą, nie mogę się wstrzymać, aby nie patrzeć na nią jak na córkę, i przysięgam ci panie przed Bogiem, który mnie słyszy, ja się stanowczo uważam w prawie czuwania nad nią i robienia wszystkiego aby usunąć z jej drogi zmartwienia i nieszczęścia...
Ona — biedne dziecię — nie jest bardzo szczęśliwą, pomimo wielkich bogactw jakie ją otaczają... Nic jej nie brak z pewnością, ale rodzony ojciec, pan Verdier, nie kocha jej tak, jakby ten anioł powinien być kochanym. A zatem ja, panie Andrzeju — wybacz, że ci wszystko mówię — marzyłem o szczęściu dla niej w przyszłości...
W panu znalazłem młodość, pracę, uczciwość, siłę... byłeś pan wreszcie takim, jakiego serce moje widzieć chciało — niech to pana nie obraża — myślałem, że jesteś zakochany w pannie Lucynie, w cichości, ale serdecznie!... Mówiłem sobie: — On jest jej wart... zasługuje na to aby był przez nią kochany, a dobry Bóg, pomimo przeszkód, raczy wcześnie połączyć te dwie dusze tak doskonałe! — Gdym zobaczył pana przybywającego do tych drzwi, przed chwilą, po długiej nocy przepędzonej za domem, moje marzenia rozchwiały się i moje serce złamało!... Pomyślałem sobie, że widocznie tylko majątek panny Lucyny wabi pana, i że jesteś zakochany w jej milionach, a nie w niej samej, ponieważ zdradzasz ją już zawczasu!... Zmartwiłem się bardzo, zniechęcenia i rozczarowania doznałem... Wstyd mi było za pana, panie Andrzeju, i oto dla czego mówiłem w ten sposób... Zrobiłem źle, wiem o tem... czuję to... ale to wskutek wielkiego przywiązania... Trzeba mi darować i o tem wszystkiem zapomnieć!... Pan to zrobi, prawda?
Głębokie wzruszenie malowało się na twarzy pana de Villers, podczas kiedy podmajstrzy mówił do niego, ale w tem wzruszeniu nie było już pogardy, ani gniewu, lecz tylko rozczulenie.
— Piotrze! — wykrzyknął, chwytając za rękę robotnika — jesteś szlachetnym człowiekiem, masz zacne serce!... jesteś wart tysiąc razy więcej niż ja!... Dałeś mi lekcyę, której nie zapomnę i z której postaram się skorzystać!... Przepraszam cię, mój przyjaciela, za sposób niegrzeczny i niesprawiedliwy, w jaki z tobą postąpiłem przed chwilą...
Podmajstrzy zaczerwienił się ze wstydu.
— Pan mnie przepraszasz... pan... panie Andrzeju?... — wyjąkał.
— Tak, istotnie, przepraszam cię, i nie wstydzę się tego wcale...
— I będziesz mnie uważał za swego przyjaciela?
— Będę dumnym jak nim zostaniesz na zawsze, i nie będę miał nigdy lepszego nad ciebie...
— Ach panie! to za wiele zaszczytu dla mnie...
— Nie... oddaję ci tylko sprawiedliwość! — a ponieważ przyjaźń idzie w parze z zaufaniem, nie chcę mieć odtąd nic skrytego przed tobą... Tak Piotrze, ty masz racyę... kocham tę, którą słusznie uważasz za twoją córkę, i nie tylko kocham lecz ją uwielbiam!... Wiem, że to jest niedoścignione marzenie... aby ją nazwać kiedyś moją żoną, i aby jej siłą miłości dać szczęście takie na jakie zasługuje, a jednak to jedyna nadzieja mojego życia i jeżeli się nie spełni, umrę...
Blada twarz podmajstrzego rozjaśniła się.
— Ah! — szeptał — niech będą dzięki Bogu, który mi pozwolił usłyszeć podobne słowa! Gdybyś pan wiedział jaką mi tem rozkosz sprawiasz!...
Ale, prawie w tejże chwili, wzrok jego zasmucił się na nowo.
— Panie Andrzeju — kończył z miną zakłopotaną wybacz mi jeżeli wracam do tego samego... ale nakoniec trzeba abym się pana koniecznie spytał. Gdzieżeś był nareszcie tej nocy?...
Uśmiech zajaśniał na ustach młodego człowieka.
— Rozumiem twoje pytanie, mój poczciwy Piotrze, i teraz jestem zupełnie usposobiony do odpowiedzenia ci... Byłem od wczoraj wieczór, od godziny dziesiątej, w oddzielnym gabinecie w restauracyi braci Provençaux, w Palais-Royal...
Podmajstrzy zmarszczył brwi.
— Nigdy nie bywałem w tych miejscach, jak się to pan tego zapewne domyślasz — szeptał — ale to wiem, że się tam nic dobrego nie dzieje... Jest nawet śpiewka na oddzielne gabinety, których nie chciałbym słyszeć w obec młodej osoby przyzwoitego prowadzenia... Z pewnością, nie byłeś pan tam sam?...
— Były ze mną cztery osoby...
— Czterech panów? — spytał podmajstrzy, którego niepokój zdawał się zdwajać.
— Tak, mój zacny Piotrze... Członków rady zarządzającej naszego towarzystwa, w którem mam nadzieję otrzymać miejsce, od dziś za kilka dni, miejsce znakomite... Pan Maugiron przedstawiał mnie tym panom, a to przedstawienie było jedynym celem dzisiejszej kolacyi...
— Jeszcze pan Maugiron!... — mruknął robotnik tonem niechętnym.
— Naturalnie on, gdyż mimo twoich uprzedzeń, on jest moim jedynym protektorem...
— Pan wie dobrze, panie Andrzeju, że ja doputy nie uwierzę w tę protekcyę aż ujrzę jej skutki...
— Zobaczysz je niedługo...
— Życzę tego z całego serca... Ale, powiedz mi pan, panie Andrzeju, jak się kolacya skończyła...
— No?... nierozumiem?...
— Coś pan robił jak się kolacya skończyła...
— Wziąłem dorożkę i przyjechałem prosto tu...
— Nadedniem?...
— No tak!...
— Ciągnęło się zatem to przyjęcie całą noc?
— No tak... mój Boże... czyż cię to dziwi?
— Trochę... Znajduję, że to było trochę za długo... Jak to można, mój dobry Boże, jeść i pić osiem do dziesięciu godzin z rzędu. Można z tego umrzeć!...
— Rozmawia się, oparłszy się o stół, mój dobry Piotrze, i zapomina się rozmawiając o godzinach szybko upływających...
— Nic z tego nie rozumiem, ale nie mam potrzeby rozumieć... Jesteś honorowym człowiekiem, panie Andrzeju... Daj mi słowo honoru, że odbyło się to tak jak mówisz, a ja ci uwierzę...
— Daję ci słowo, Piotrze... i widzisz że się nie waham...
— To dobrze, tak panie Andrzeju, to bardzo dobrze!
— Teraz jesteś już spokojny?
— Tak, jak gdybym cię nie opuścił ani na chwilę od wczorajszego wieczora...
— Chwała Bogu... Ale gdyby ci pozostał cień powątpienia, upoważniam cię do pytania pana Maugiron, który tu ma przybyć jutro, aby mówić z pryncypałem jak tylko przybędzie, i skończyć z nim ten wielki interes, którym się zajmuje od kilku dni...
— Niepotrzeba!... Gdyby pańskie słowo honoru nie wystarczyło mi, byłbym sam nic nie wart!... No więc to doprawdy, na seryo, wielki interes z panem Maugironem?...
— Ty pytasz, czy to na seryo!? Potrzeba tylko być takim nadzwyczajnym niedowiarkiem, co do osoby i czynów tego wybornego młodego człowieka, aby tak wątpić!...
— Niech sobie!... Co mi tam!... tymczasem niech mi to wystarcza!... później zobaczemy!... a jeżeli się omyliłem co do niego, nie zrobię nic innego tylko tyle, że się poprawię... w głębi serca, ma się rozumieć, boć on się pewnie nie troszczy o opinię takiego biedaka podmajstrzego jakim ja jestem... i prawdę powiedziawszy ma racyę...
— A cóżbyś powiedział — spytał pan de Villers uśmiechając się — gdyby on właśnie zapewnił moją przyszłość i uczynił możebnem małżeństwo moje z panną Lucyną Verdier?...
— O! wtedy, błogosławiłbym go!... błogosławiłbym samego diabła w własnej osobie, gdyby to zrobił!... Na nieszczęście, to jeszcze nie zrobione...
— Ah! stanowczo, Piotrze, jesteś niedowiarek!...
— A pan, panie Andrzeju, miej się na baczności i nie ufaj mu zbytecznie!... Ale zdaje mi się, że pana zadługo już tak trzymam na nogach... Robotnicy zaraz nadejdą, a pan musisz być śmiertelnie zmęczony...
— Przyznaję... że jestem zmordowany...
— Idź pan prędko odpocznij z jakie dobre dwie godziny... to pana pewnie trochę pokrzepi... Wszystkie te kolacye, są nic nie warte!... Gdybyś pan widział jak jesteś bladym!... Strzeż się, aby cię nie spostrzeżono... Gdyby pani Blanchet wiedziała, że wychodziłeś tej nocy, narobiłaby scen bez końca.... O! to zły babski język!... niech go piorun!... Na szczęście, ponieważ tylko ja i pan wiemy o tem, obaj będziemy trzymali język za zębami, więc sekret będzie zachowany... Tylko spiesz się pan... za chwilę cały dom się obudzi, pierwszy lepszy może wyjść i zobaczyć pana...
Andrzej uścisnął po raz ostatni rękę podmajstrzego i poszedł do pawilonu, którego drzwi otworzył sobie z łatwością, ponieważ sam je zamknął w wigilję dnia na dwa spusty.
Jedną z wewnętrznych rolet podniósł, aby wpuścić blade światło ranne do pokoju biurowego, i rzucił bystry wzrok na kassę.
Wszystko było w należytym porządku.
Andrzej opuścił roletę, zamknął drzwi, poszedł do swego pokoju, zmienił ubranie wieczorowe na zwyczajne, tak aby być gotowym zejść, jak tylko obecność jego w biurze okaże się potrzebną, i nakoniec padł na łóżko, a zaledwie przyłożył głowę do poduszki zasnął snem twardym.
Podczas tego, zaczęli się schodzić ludzie, jeden po drugim, do drzwi zakładu; podmajstrzy przyjął ich zwykłemi słowy:
— Do roboty, moje dzieci, do roboty!... Pryncypał przyjeżdża dziś rano, trzeba się wziąć ostro, rękami i nogami do pracy aby go zadowolnić!
A robotnicy, szeptali jeden do drugiego, z wyraźnem niezadowoleniem.
— Pryncypał przyjeżdża... nie ma żartów!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.