Tajemnica Tytana/Część druga/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.
„Kajuta Tytana.“

„Tytan“, już powiedzieliśmy był to wielki statek towarowy, najpiękniejszy pewnie z tych wszystkich, które Sekwaną i kanałem dochodziły do Paryża.
Pan Verdier kazał go zbudować zaraz tego samego roku jak tylko objął w posiadanie zakłady i zdawał się mieć do niego żywe przywiązanie; używał go do wszystkich swoich podróży; tak był o niego starowny i troskliwy jak o jaką żywą istotę, tak często go odwiedzał i odświeżał, że statek po piętnastu latach, wydawał się tak nowy, jakby w chwili spuszczenia na morze.
Wieczorem tego dnia kiedy się stały wypadki, które opowiedzieliśmy, dwóch robotników spacerowało wzdłuż portu, paląc fajki, przed ścianami domów w sąsiedztwie zakładu będących.
Było ciemno już od dawna — godzina dziewiąta wybiła — przechodnie rzadko już tylko ukazywali się na wybrzeżu.
Robotnicy zatrzymali się na przeciw Tytana, który łańcuchami był przywiązany do bulwaru portowego!
— Niech cię diabli!... — zawołał jeden z nich — jak już ma być ładna bestya to niech będzie taka jak ten — „Tytan.“
— Prawdziwa łupina orzecha!... — odrzekł drugi śmiejąc się — cacko! Tylko puścić na korytko z wodą... Niechby pływało!... Niech się dzieci bawią!...
— Łajdak — odpowiedział pierwszy — bo ile to trzeba towaru, żeby brzuch takiej szelmy naładować!...
— Widać, że żarłoczysko ma wściekły apetyt!...
— Oho! panie! pół setki bali bierze na jeden kęs!...
— Z tego drzewa co on na raz przywiezie dużo się zrobi domów i płotów i dużo z tego będzie pieniędzy!...
— Jak się pomyśli, że trzeba będzie jutro przenieść to wszystko drzewo na naszych plecach, ze statku na skład, to aż mrowie przechodzi i nogi drżą pod człowiekiem!...
— Co prawda to prawda... będzie robota ciężka!
— Ciężka bo ciężka!... a pryncypał będzie sam stał nad nami przy robocie, i będzie na nas patrzał jak sroka w kość!... A jak pryncypał sam stróżuje jak pies, to nie ma sposobu odpocząć ani chwili... ani nawet na tyle, żeby kichnąć swobodnie!...
— Temu nikt nie wytłomaczy co to znaczy odpoczynek!... zawsze tak wygląda jakby myślał że go okradają i że biedny robotnik darmo bierze od niego zapłatę!...
— Skąpiec przebrzydły!.. a taki bogacz!...
— Prawdę jednak trzeba powiedzieć... Taki bogacz jak on a do roboty sam skory... i jak co chwyci w łapy to nie na żarty, nie jeden z nas by tak nie potrafił!...
— Pracował całe życie, a nawet powiadają niektórzy, że się tam kiedyś zajmował dziwnem rzemiosłem!... takiem panie rzemiosłem co się nie bardzo po katolicku nazywa!...
— No! ho!... ho!... I jakież to było rzemiosło?...
— Cóż to?... nigdyście kolego nie słyszeli nic o tem?
— Nigdy... jestem w zakładzie dopiero od dwóch lat... Powiedzcie mi przecie co to takiego?
— Opowiem ci to co wiem kolego, a głowy sobie tem nie przeciężysz, nie bój się!... Gdyby ten szelma chciał gadać, a powiedział wszystko co widział i słyszał tobyśmy się tu ciekawych dowiedzieli rzeczy!...
— Kto taki!... Jaki szelma?...
— No któżby?... „Tytan“!...
— Statek?...
— Rozumie się!
— Nie rozumiem!... Jestem głupi jak but!
— Opowiem ci tedy te rzeczy do rzeczy i nie do rzeczy... słuchaj tylko!
— Słucham obydwoma uszami!... tak słucham, że aż mi fajka zgasła!...
— Trzeba ci więc najprzód wiedzieć, że już wtedy pryncypał był bogaty, ale nie tak jak dziś... Nie przeszkadzało mu to wcale, pieniądze kochać jak siebie samego a może nawet trochę więcej!... Lubił złotko, co tu długo gadać!... i byłby zrobił djabeł wie co żeby zarobić jak najwięcej.
— Patrzajcie no go!
— Myślał sobie wtedy że dobrze jest sprowadzać i sprzedawać budulec i drzewo na opał, ale że się na tem nie wiele zarabia, i nie zarzucając tego przemysłu, wziął się przy tem jednocześnie do innego... — No no!... do jakiegoż?... Gadajcie jeno!...
— Oto widzisz do kontrabandy i to na wysoką skalę... Wybudowano tedy Tytana umyślnie do tego...
— To kontrabanda tak wzbogaca?...
— Spodziewam się, że wzbogaca!... Zarabia się tysiące, i tysiące tysięcy!... Pryncypał przywoził z Belgii koronki i tytoń... od południa baryłki wódki... wszystko to sprzedawał z olbrzymim zarobkiem!... Takie miewał zyski na jeden raz, żebyśmy obaj mieli tego dosyć na całe życie!...
— Powiadano mi kiedyś, że każdy kontrabandzista jest narażony na to, że go prędzej lub później złapią!... Nie brak przecież denuncyantów... a jeszcze za to płacą!...
— Było i tak mój kochany... Denuncyowano go ze dwadzieścia razy...
— Aha! widzisz!... denuncyowano!... I cóż się z nim wtedy działo?
— Cóż się miało dziać!... Celnicy i żandarmi wpadali znienacka, zatrzymywali statek w chwili kiedy się tego najmniej spodziewano, rewidowali i prowadzili śledztwo...
— Zły interes dla pryncypała! Wyobrażam sobie... Zabrano mu towar, i wytoczono proces — Nie zabrano mu nic, procesu nie wytoczono i przepraszano go jeszcze...
— Jakże to być może?...
— Bo widzisz chociaż szukano pilnie, przerzucano wszystkie towary od pokładu aż do dna, chociaż rozbierano cały ładunek, po kawałeczku i nie znaleziono nigdy ani jednego funta tytoniu, ani łokcia koronki, ani jednej baryłki wódki!...
— A jednak kontrabanda była na statku!...
— Rozumie się że była!...
— Gdzież ją więc schował pryncypał, że jej celnicy i żandarmi znaleźć nie mogli!...
— Ba!... otóż tego właśnie nikt nie wie, chybaby się samemu pryncypałowi zachciało opowiadać, co mi się wcale prawdopodobnem nie wydaje... Byłby jeszcze sposób, zapytania o to „Tytana” ale na nieszczęście, ta szelma nie odpowie, nie usłyszy nawet zapytania!...
— Ale przecież, chociażby tam djabeł siedział... toć podejrzenia były... musiano żądać tłomaczenia!
— Głupstwo tłomaczenie!... Tłomaczenie zawsze się znajdzie... Dobre czy złe ale jest... Najpodobniejsze do prawdy jest że „Tytan” był zbudowany jak teatr jaki, z kryjówkami, które znał tylko pan Verdier!...
Gadali i to ludziska, ale nie było nigdy dowodów... A teraz pryncypał dawno już wyrzekł się kontrabandy, a „Tytan” milczy jak milczał i tajemnic swych nie wydaje!...
— Muszę ja jutro wyjąć moje oczy z puzderka, podczas wyładowywania statku, może przypadkiem co zobaczę?... Jak myślisz kolego?...
— Bądź spokojny, mój stary!... możesz włożyć na nos cztery pary okularów, i nie zobaczysz gdzie raki zimują!... No, ale dosyć już tego... Już późno... chodźmy spać...
I dwaj robotnicy rozeszli się.
Blisko godzina upłynęła.
Wieczór był tak piękny i spokojny, o ile poprzedni był burzliwy i ponury... Tysiące gwiazd świeciło na niebie bezchmurnem, odbijając się jak w zwierciadle w wodach kanału, i rozpraszając ciemności nocy prawie zupełnie.
Wpół do jedenastej wybiło; małe drzwiczki od zakładu otworzyły się lekko, i pan Verdier ukazał się z latarnią zapaloną w ręku. Miał na sobie ten sam kostium co w chwili przyjazdu, a daszek zatłuszczonej czapki, spadał mu na czoło tak iż zasłaniał zupełnie oczy.
Rzuciwszy wzrokiem na lewo i na prawo, przeszedł on port, przedostał się przez deskę rzuconą tymczasowo na pokład statku, zstąpił z dziesięciu schodów i kluczem, który wyciągnął z kieszeni, otworzył drzwi swojej oddzielnej kajuty.
Kajuta ta była obszerna i daleko lepiej umeblowana, niż bywają zwykle umeblowane kajuty na statkach towarowych.
Achiles Verdier, przez wyrachowanie ekonomiczne, podczas podróży swoich na rzekach i kanałach Francyi, nie wysiadał nigdy na ląd na nocleg, a na obiad lub śniadanie bardzo rzadko. Dla tego też urządził swoje mieszkanie na pokładzie Tytana, jeżeli nie zbytkownie i wygodnie, to przynajmniej uczynił je mieszkalnem.
Jeżeli czytelnicy chcą mieć wyobrażenie o kajucie tej dokładne, niech sobie tylko przedstawią pokój czterokątny, o podłodze z tarcicy, bardzo niskiej, i suficie sklepionym. Dwa wązkie okna, praktykujące się w pomoście, na prawo i lewo, dawały podczas dnia dosyć potrzebne światło.
Łóżko żelazne zajmowało jedną stronę; mały stolik umieszczony na środku, dwa krzesła ze słomy i duża waliza tworzyły całe umeblowanie kajuty.
Na stole widać było lampę mosiężną, przymocowaną dwoma smokami, podstawę jej do stołu przytwierdzającemi.
Pan Verdier zapalił tę lampę, spojrzał na zegarek i zaczął chodzić wzdłuż i wszerz przez pokój, schyliwszy głowę na piersi, pogrążył się w cały szereg rozmyślań, których natura była bardzo nie wesołą, jak o tem sądzić było można po jego twarzy chmurnej groźbę wyrażającej.
O samej jedenastej godzinie, pan Verdier opuścił kajutę, przeszedł schody i zatrzymał się na pokładzie, który stosy desek pogrążyły w zupełnej ciemności.
Postać jakaś ludzka szła wolno po nad brzegiem portu, w stronę statku. Nie można było odróżnić ubrania nadchodzącego mężczyzny, ale ogień cygara, trzymanego przezeń w ustach, za każdym oddechem jego dosyć żywe wydawał światło, które rozświecało jego twarz co chwila, na jedno mgnienie oka.
Achilesowi Verdier zdawało się, że rozpoznaje Maugirona; niemniej, nie był w tym względzie dostatecznie pewnym, i zdecydował się czekać aż nocny gość przedstawi się wyraźniej.
Oczekiwanie jego nie było długie.
Odgłos kroków jego na schodach, zdradził jego obecność. Nieznajomy zatrzymał się, i głosem bardzo cichym ale doskonale wyraźnym, wymówił te słowa:
— Hej tam! z „Tytana“!... hej!...
Pan Verdier zmarszczył brwi, zadrżał aż zęby mu zaszczekały, lecz szybko odzyskał nad sobą władzę i odpowiedział:
— Czekam na pana...
— A ja, drogi panie, jestem na jego usługi...
— Widzisz pan kładkę?...
— Doskonale... Czy pan jesteś sam?...
— Zupełnie sam...
— W takim razie spieszę się połączyć z panem...
— A ja wskażę panu drogę...
W chwilę po tej krótkiej rozmowie Maugiron i Achiles Verdier znaleźli się sam na sam w kajucie.
Młody człowiek był już teraz inaczej ubrany, i nie miał na sobie tego pięknego stroju, którego wyborny krój nadawał jego postaci całej piętno elegancyi prawie arystokratycznej. W tej chwili ubrany był bardzo czysto wprawdzie, ale nadzwyczaj skromnie, i wyglądał na skromnego urzędnika z pensyą ośmiuset franków.
Zatrzymał się przy świetle lampy i stał tak przez chwilę milcząc, z uśmiechem na twarzy.
Właściciel „Tytana”, wpatrywał się tymczasowo w niego, praca jego pamięci widoczną była na jego twarzy, lecz Maugiron poddawał się uprzejmie temu egzaminowi.
— Napróżno szukam... — mówił do siebie Achiles Verdier — pamięć nic mi nie przypomina... nie znam go... nie widziałem go nigdy w życiu... jestem tego pewny!...
Trochę uspokojony tem przekonaniem rozpoczął rozmowę głosem nieco pewniejszym:
— Dziś rano zażądałeś pan odemnie chwili rozmowy tajemnej... Jakkolwiek dziwnem mi się wydało to żądanie, a mianowicie sposób w jaki ono było objawione, nie chciałem odpowiedzieć panu odmownie...
— I jestem panu nieskończenie obowiązany!... — dorzucił Maugiron tonem ironicznym.
— Oto jestem na miejscu schadzki — kończył pan Verdier. — Jestem bardzo ciekawy dowiedzieć się tych rzeczy ważnych, które pan miałeś mi zakomunikować, i czekam wytłomaczenia zagadki, której rozwiązania napróżno szukałbym bez pana...
— Ponieważ przyszedłem tu umyślnie, aby panu wyjaśnić to co życzysz sobie wiedzieć — odpowiedział Maugiron — przeto nie narażę pańskiej cierpliwości na długie próby, drogi panie Jakóbie Lambert!...
Pan Verdier zadrżał konwulsyjnie.
— Już po raz drugi dziś — wykrzyknął — dajesz mi pan nazwisko, które do mnie nie należy... Nazywam się Achiles Verdier i nie nazywałem się nigdy Jakóbem Lambert...
Maugiron się uśmiechnął...
— Czy pan jesteś tego pewny? — spytał tonem najnaturalniejszym.
— Jakto! czy jestem pewny?...
— Pan wiesz dobrze, że człowiek jest omylny... i wreszcie, przy najlepszej chęci w świecie, trafia się czasem, że zapomina!... A może pan przypadkiem, masz właśnie krótką pamięć, drogi panie Jakôbie Lambert!...
— Jeszcze!... — krzyknął właściciel statku, uderzając pięścią w mały stolik, który się znajdował na środku kajuty — powinieneś pan zrozumieć, że taka natarczywość jest obrażającą!...
— Byłoby mi bardzo przykro, gdybym pana obraził — rzekł słodko Maugiron — ale zdaje mi się, że się pan w tej kwestyi okazujesz zbyt drażliwym!... Wystarczy mi jednej daty i kilku słów aby panu dowieść, że moje przekonanie jest dobrze ugruntowane, i aby jednocześnie dopomódz pamięci pańskiej...
— Jedna data?... kilka słów?... — powtarzał pan Verdier, którego niepokój, przed chwilą zmniejszony wzrastał znowu...
— Nic więcej!... Oto najprzód data: Październik 1839 r... i kilka słów: statek Atalanta, kapitan Lambert, wyspa Saint Domingo...
Bladość mniemanego Achilesa Verdier stała się przerażającą; od tej chwili nie mógł już mieć żadnej wątpliwości w tym względzie, człowiek, który stał przed nim znał straszną jego przeszłość dokładnie... Nie stracił jednakże przytomności i postanowił walczyć z oczywistością.
— Jeżeli słowa wyrzeczone przez pana, mają mieć zdaniem pańskiem, jakąś magiczną siłę — odpowiedział z uśmiechem trochę przymuszonym — to chybiłeś pan celu!... jesteś oczywiście ofiarą pomyłki, której ja jeszcze wytłumaczyć sobie nie mogę, ale z pewnością to się niezadługo wyjaśni... Co mnie obchodzić może statek Atalanta, wyspa Saint Domingo i kapitan Jakób Lambert, którego nazwisko tak uparcie pan mi narzucasz?... Co pana skłania do opowiadania mi o tem?...
— Nie domyślasz się pan ani trochę?...
— Wcale a wcale się nie domyślam.
— To trudno!... jednak spodziewałem się, że będzie inaczej... pamięć pana trwa ciągle w odrętwieniu... Przyjdę jej z pomocą kilkoma szczegółami ważniejszemi, które ją z tego tak długiego uśpienia z pewnością obudzą!...
— Mów, pan!... słucham pana z żywą ciekawością...
— Jestem o tem przekonany... Dotąd tylko ciekawość pańska jest podrażnioną... nieprawdaż?... ale bądź pan spokojny, niezadługo więcej to pana zainteresuje...
Atalanta, był to piękny brick, chodził wybornie po morzu, był tem czem oaza na pustyni... Opancerzony miedzią, połyskujący w promieniach słonecznych, odbywał on corocznie, jednę lub dwie podróże w okolice Gwinei dla przywiezienia ztamtąd ładunku hebanu, handel którym był łatwy, pewny i znakomite zyski przynosił... Czyś pan nigdy nie słyszał o Atalancie drogi panie?...
— Nigdy!
— To doskonale... ale mimo to ja kończę. Kapitan Jakób Lambert był to sobie człowiek, jak to mówią, z „jednej sztuki.” Diablo śmiały i odważny; brutal i szorstki dla swojej osady, wyborny marynarz, dumny jeżeli nie z zaszczytów, to przynajmniej z majątku i wcale nie przebierający w wyborze środków dla zwiększenia tegoż majątku... Czyś pan nigdy nie słyszał nic o kapitanie Jakóbie Lambert, droga panie?...
— Nigdy...
— Pysznie!... Ale mimo to ja opowiem dalej!...
Pewnego dnia, w miesiącu Wrześniu 1839 roku, pewien mieszkaniec kolonii francuzkiej przyszedł do kapitana zaproponował mu, aby go przyjął z małą czteroletnią córeczką, i całym ładunkiem cukru, bawełny i kawy, na okręt!... Człowiek ten odziedziczył znaczny spadek we Francyi... w Paryżu... Nazywał się „Achiles Verdier”... Nie odpowiesz mi pan przecież żeś nigdy nie słyszał nic o Achilesie Verdier?...
Właściciel „Tytana” przerwał swojemu mówcy.
— Przepraszam pana — rzekł, z daleko większą niż dotąd pewnością siebie, ale powiedz mi pan cobyś pomyślał, gdybym ja w tej chwili, zamknął drzwi tej kajuty na dwa spusty... gdybym otworzył okno wychodzące na port?... gdybym zawołał na pierwszy lepszy przechodzący patrol, i gdybym cię kazał aresztować?...
Maugiron nie okazał najmniejszego zdziwienia.
— Pomyślałbym — odpowiedział — że jest to fantazya tak dobra, jak każda inna; trochę może niebezpieczniejsza tylko, jeżeli nie dla mnie to przynajmniej dla pana, i prosiłbym o wyjaśnienie mi tej chętki osadzenia mnie w kozie!...
— Oh! nie ma w tem nic zwyczajniejszego... Nocy ubiegłej, złodziej zakradł się do mego domu... otworzył kasę fałszywemi kluczami, i zabrał sumę pieniędzy, siedemdziesiąt trzy tysiące franków i portfel...
— Słyszałem o tem wszystkiem dziś rano u pana...
— Portfel zawierał papiery familijne, bez znaczenia dla kogokolwiek oprócz dla mnie... Złodziej sądził jednakże, że na podstawie tych papierów, będzie mógł bezwstydnie, urządzić sobie ze mnie kopalnię pieniędzy, które wydobywać będzie postrachem, i zdradził się niezręcznie... Tym złodziejem jesteś pan...
— Przyznaję bez trudności, że tak jest w istocie — odpowiedział Maugiron z zupełnym spokojem.
— Oto widzi pan dla czego — dodał pan Verdier — chcę zamknąć te drzwi, otworzyć okno, zawołać policyi, i oddać pana w jej ręce...
Maugiron zaczął, się śmiać.
— A! — zawołał były kapitan okrętu — jak widzę sytuacya się panu zabawną wydaje?...
— Nadzwyczaj zabawną!... wistocie!...
— Zobaczymy, czy będziesz pan myślał tak samo, jak cię każę aresztować!...
— Aresztować mnie!... pan!... drogi panie!... Nie zrobisz pan tego!...
— Ja!... ja!... tego nie zrobię!...
— Tego jestem pewny!... Za dużo wiem o panu, za dobrze znam pańską przeszłość, i jeżeli z pańskiej łaski mnie wezmą do więzienia, to pójdziemy sobie razem obydwa... będę miał przyjemne towarzystwo!...
— Głupstwo!... Nie sądź pan żebyś mi mógł zaimponować czelnością swoją... Naiwny pan jesteś zaiste!... Wszystko coś mi powiedział jest nie nowe, wyczytałeś to z papierów ukradzionych mi tej nocy...
— Bez wątpienia...
— W tych papierach istnieją dwa nazwiska... moje i Jakóba Lamberta, kapitana „Atalanty” ale niedorzecznością jest, szaleństwem niesłychanem, żądać aby odżyła we mnie osoba zmarła przed piętnastu laty!... Jest to wreszcie prosty wymysł pańskiej bujnej imaginacyi, i papiery te nie zawierają w sobie ani jednego słowa, na którem możnaby oprzeć tę nieprawdopodobną głupią historyę.
— I na to się zgadzam... papiery nic nie mówią... Ale natomiast ja, ja który do pana mówię, wiem rzeczy o których ani słowa nie mówią papiery.
— I cóż pan wiesz takiego...
— Wiem wszystko to, co się działo na skalistym i stromym cyplu wysp Azorskich w dzień rozbicia, się „Atalanty“...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.