Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 30

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Spotkanie
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SPOTKANIE.
Rozdział.

Po ciężkiej potyczce z okrętem korsarskim „Róża“ wróciła na rzekę. Noc była ciemna i dlatego podróż nie była niebezpieczna. Helmer zapamiętał sobie wszystkie zagięcia rzeki i odważył się podjąć się swej misji.
Obok niego stał Zorski niezwykle rozdrażniony.
Chciał się jak najprędzej rozprawić z Landolą, a ten wymykał mu się z rąk.
Trudno go było schwytać.
Landola skierował się ku południu.
„Pozdrowienie z Rodrigandy“ było dlań zagadką. Ten, który je przyniósł i wykrzykiwał, był jego wrogiem. Ale czarny kapitan nie wiedział kto nim jest. Domyślał się, że jacht popłynie do Kapstadtu i da znać władzom. Trzeba więc coś poradzić.
On sam musiał udać się do Kapstadtu, by zasięgnąć wiadomości, które jeszcze nie nadeszły. Nie śmiał jednak pokazać się w mieście, gdyż zagrażało mu spotkanie się z jachtem.
Tymczasem zapadła noc i mógł się zbliżyć do brzegu. O świcie wyszukał jakąś samotną zatokę, w której zarzucił kotwicę, nie będąc przez nikogo widzianym. Potem napisał list do agenta w Kapstadzie, któremu powierzył zachowanie listów i depesz. List ten posłał przez dwóch ludzi, którzy wsiedli do czółna i popłynęli do miasta. Na brzegu jeden z nich wysiadł, drugi pozostał w czółnie.
— Szczęście, żeście się schowali — rzekł agent po przeczytaniu listu. — Pewien Polak, który przybił tu wczoraj na jachcie, dał znać władzy, że kapitan Landola jest tą samą osobą, co rozbójnik morski Grandeprise.
— Czy on jest jeszcze tutaj? — zapytał jeden z posłańców.
— Tak jest. Nabiera węgiel. Nazywa się Zorski. Kapitanem jest Helmer. Gubernator wezwał do siebie wszystkich agentów, by ich przestrzec przed Landolą, a nawet nakazał dostarczać władzy wszelkie listy, dotyczące osoby kapitana Landoli. I ja muszę być ostrożny. Wydam mu jeszcze depeszę, którą wczoraj otrzymałem, ale nadal nie mogę się tym trudnić.
Posłaniec oddalił się. Miał polecenie od Landoli dowiedzieć się wszystkiego o jachcie, i dlatego udał się na brzeg.
— Hola, chłopcze! — krzyknął nań ktoś nagle. — Do którego okrętu należysz?
— Wołającym był pewien marynarz, który snać poznał korsarza.
— Do Amerykanina — odpowiedział korsarz, wskazując ręką jeden z amerykańskich okrętów.
— Tak? — rzekł marynarz. — Sądzę, że widziałem ciebie na innym okręcie. A czy znasz Fauchal, chłopcze?
— Znam.
— Kiedy tam byłeś? — O, dawno temu, byłem wtedy na służbie u Francuza.
— Tak? A więc musisz znać dobrze długą, chudą mamcię Dry.
— Nie mogę sobie przypomnieć. To już dawno.
— Hm, sądziłem, że nie tak dawno widziałem cię tam. A czy słyszałeś kiedyś o Jefrouw Mietje? — pytał dalej marynarz.
— Nigdy — odparł wysłannik Landoli.
— W takim razie mylę się, gdyż sądziłem, że do niedawna należałeś do „Pendoli“, kapitana Landoli.
— Nie znam tego człowieka i zresztą nie mam czasu. Adieu!
Oddalił się, ale wnet zmiarkował, że obcy idzie za nim. Zrozumiał, że grozi mu niebezpieczeństwo, więc co rychlej dobiegł do łódki i odbił od brzegu.
Obcy, który z nim rozmawiał, był to Helmer. Właśnie chciał iść z papierami do naczelnika portu, gdyż „Róża“ szykowała się już do odbicia od przystani. Przypomniał sobie twarz spotkanego majtka i zbudziło się w nim podejrzenie. Dlatego powrócił na jacht.
— Czy pan doktór widzi tę łódkę, kołyszącą się na wodzie?
— Tak.
— Siedzą w niej dwa draby, zdaje się, od Landoli. Trzeba posłać za nimi w czółnie dwóch majtków, niech ich śledzą, ale tak, by nie byli przez nich zauważeni. Ja sam wybrałbym się na nimi, ale muszę iść do urzędu.
Zorski posłuchał jego rady. Wysłał czterech tęgich wioślarzy i sternika.
Morze falowało tak, że czółna nie można było zobaczyć. Natomiast zdala, przed czółnem „Róży“, błyszczała łódź piratów.
Płynęli z wiatrem, nie potrzebowali więc kierować. Wiatr pędził ich do „Pendoli“.
Kapitan Landola wziął depeszę z rąk posłańców i udał się do kajuty, by ją odcyfrować. Brzmiała ona następująco:

„Doktór Zorski, ten, któregośmy kazali uwięzić w Barcelonie, płynie za wami. Wie o wszystkim. Kortejo“.

Hrabia Alfonso, po powrocie z Poznania do Rodrigandy, wszystko opowiedział, nawet to, co słyszał od swego sługi, Gerarda Masona w Zalesiu.
Dowiedziawszy się o wszystkim Gasparino Kortejo uważał za swój obowiązek podzielić się tymi nowinami z Landolą.
Landola wrócił na pokład i zwrócił się do sternika:
— Płyniemy do Indii Wschodnich. Mamy bowiem za sobą prześladowcę, którego musimy zmylić. Już wiedzą o tym, że „Pendola“ jest właściwie „Lionem“. Musimy nieco zmienić budowę okrętu i wystarać się o inne papiery.
Mała łódka Zorskiego opuściła zatokę, by śledzić okręt piratów. Dopiero gdy go stracili z oczu, wrócili na jacht.
„Róża“ oczekiwała ich. Zorski i Helmer wypytywali ich o „Pendolę“ i jej kierunek.
— A więc Landola już wie, że jest zdemaskowany i widocznie postara się zmienić okręt i nazwę. Musiałby znaleźć odpowiednie miejsce do tego. Zdaje się, że uda się do Indii Wschodnich. Musimy pędzić za nim. Nie ucieknie nam — mówił Zorski.
Po krótkim czasie „Róża“ wypłynęła na otwarte morze, by zwyciężyć korsarza.

Było to dwa tygodnie później. Piękna Amy otrzymała właśnie dwa listy. Jeden już przeczytała, a drugi, na którym spoczywały jej śliczne oczy, brzmiał następująco:

Do miss Amy Lindsay, Meksyk.
Droga Miss!
Opuściła Pani Rodrigandę wtedy, gdy panowały w niej bardzo dziwne stosunki. Ponieważ wiem, że interesują one Panią, ośmielam zawiadomić Ją o dalszym ciągu tej przedziwnej historii.
List ten piszę z Greenock w jednej z Pani posiadłości, jako gość adwokata Millnera. Jutro odjeżdżam i jeżeli Bóg pozwoli, odnajdę ślad pana Lautreville, który jest więźniem na statku „Pendola“.
Jeżeli tylko wpadnę na jakiś ślad, natychmiast zawiadomię Panią.

Życzliwy
Karol Zorski.

Tak brzmiał list. Potem zaczęła czytać załącznik. Dowiedziała się z niego o wszystkim, co wydarzyło się w Rodrigandzie od czasu jej wyjazdu i naturalnie, o zaślubinach Róży z Karolem Zorskim.
Amy zamyśliła się. Jej ukochanego wloką w daleki świat. Za co? Dlaczego miał tak okrutnych nieprzyjaciół? Czy się uda Zorskiemu, temu dzielnemu i śmiałemu człowiekowi, ocalić go? Łzy polały się z jej jasnych, cudnych oczu.
Nagle zbudzono ją ze smutnych rozmyślań. Służąca zjawiła się i oznajmiła jej przyjście sennority Józefy Kortejo.
Otarła łzy i schowała listy. W chwilkę potem stanęła przed nią Józefa.
Poznały się podczas tertulii[1].
Dla Amy Józefa była wstrętna. Spotykały się bardzo rzadko, ale wczoraj panna Kortejo prosiła, by jej wolno było odwiedzić ją. Amy nie chciała okazać się niegrzeczną.
Gdy Józefa zjawiła się, Amy podniosła się wprawdzie z uśmiechem i to nawet grzecznym, ale niebardzo przyjacielskim. Amy czuła do niej taki wstręt, że nigdy nie pytała, kim jest jej ojciec i ona sama.
— Przebacz mi, najlepsza miss, że jej przeszkadzam — rzekła Józefa.
— O, proszę, witam pania. — brzmiała zimna odpowiedź.
— Nie wykorzystałabym tak szybko danego mi wczoraj zezwolenia na odwiedzenie pani, gdyby nie okoliczność, że mój ojciec znajduje się obecnie u don Lindsaya.
— Tak? — zapytała Amy zdziwiona.
— W pewnej sprawie, jaką mój ojciec chce omówić z pani ojcem, jako zastępcą Anglii. Poszłam z nim, gdyż bardzo mnie cieszy, że poznałam tak dystyngowaną damę, jaką jest pani. Dotychczas musiałam się ograniczyć do przebywania z sobą samą.
Amy spojrzała zdziwiona na swego gościa.
— Sądzę, że Meksyk liczy niemało znakomitych rodzin — odpowiedziała.
— Hm, może — rzekła Józefa, krzywiąc wstrętnie nosem. — Znakomitych, ale nie w całym tego słowa znaczeniu. Jako narzeczona najbogatszego właściciela dóbr ziemskich w Meksyku, powinnam być ostrożna w wyborze przyjaciółek.
— Pani zaręczona? — spytała Amy.
— Oficjalnie jeszcze nie, gdyż trzeba było uwzględnić dyplomatyczne powody.
— A, narzeczony pani jest dyplomatą?
— Nie — odparła z zakłopotaniem — ale użyłam tego wyrazu, gdyż on ma w ojczyźnie przyszłość przed sobą, która właśnie teraz przed nim otwiera swe gościnne wrota.
— A, gratuluję!
— Dziękuję, miss Lindsay. Może słyszała pani o hrabim de Rodrigandzie?
— O hrabim de Rodrigandzie? — zapytała Amy zdziwiona.
— Tak, widzę, że to nazwisko panią zaciekawia.
— Tak, mam przyjaciółkę, Różę de Rodriganda-Sevilla. Jej ojciec nazywa się Emanuel.
Oczy Józefy zabłysły jak u drapieżnego ptaka.
— Gdzie i kiedy poznała pani Różę? — spytała.
— Poznałam ją w Madrycie, potem odwiedziłam ją w Rodrigandzie — odparła Amy.
— Kiedy to było, miss?
Ton Józefy był ostry. Amy nie posiadała wprawdzie talentu detektywa, ale że właśnie dowiedziała się z listu Zorskiego o zaszłych ostatnio wypadkach, postanowiła być ostrożną. Dlatego odrzekła:
— Przed niespełna sześciu miesiącami.
— Musiało to być później — rzekła Józefa natarczywie.
— Dlaczego pani tak przypuszcza? — Tak mi się zdaje, gdyż mówiła pani o hrabim Emanuelu, jako o ojcu Róży.
— Przed sześciu miesiącami był nim jeszcze, potem dowiedziałam się, że umarł. Właśnie przyjaciel mój mi dziś o tym pisał.
— Ach, miss Lindsay, który?
Tego było już za wiele. Amy wstała i zimnym tonem rzekła:
— Sennorita, czy należy to w Meksyku do grzeczności dowiadywać się w taki policyjny sposób o osobiste stosunki innych? Dziewczyna z sowiemi oczami nie dała zbić się z tropu i odrzekła:
— Tutaj uważa się to za dowód przyjaźni.
— A więc pozwoli pani, że zapytam, kim pani jest?
— Nazwisko moje Kortejo.
— O tym wiem. Ale kim jest sennor, czy też don Kortejo?
— Był sekretarzem hrabiego Ferdinanda, a teraz jest u hrabiego Alfonsa.
— Sekretarzem, a więc pisarzem — rzekła Amy. — A czy pani wie, że mój ojciec jest lordem?
— Wiem.
— I pani, jako córka pisarza, odważyła się mnie odwiedzić? Chociaż chętnie pogawędziłabym z najbiedniejszą dziewczyną, jeżeli ją tylko lubię. Ale pani ośmielasz się wypytywać mnie, jak hiszpański policjant cygankę. Proszę natychmiast opuścić moje mieszkanie.
Józefa zbladła jak kreda. Schwyciła swój płaszcz i zapytała:
— Czy pani nie żartuje, miss?
— Nie. Czy pani ojciec jest spokrewniony z Gasparino Kortejo z Rodriganda?
— Tak, są braćmi i najlepszymi przyjaciółmi.
— A więc moja antypatia do pani była uzasadniona. Wuj pani, Gasparino, jest zbrodniarzem najczystszej wody. On wprawia hrabiów i hrabianki w obłąkanie, on tak działa, że ludzie gdzieś znikają i że ich wysyłają za morza. Nie chcę pani widzieć więcej!
Odwróciła się i wyszła z pokoju. Józefa została sama, prawie zdrętwiała ze zdziwienia i złości Wreszcie odzyskała panowanie nad sobą. Zacisnęła pięści i zgrzytnęła:
— Czekaj, ty, hardy robaku! Odpokutujesz mi za to!
Piękna Amy była silnie zdenerwowana po rozmowie z Meksykanką. Jednak, kołysząc się w hamaku, uspokoiła się trochę, myśląc o szczęściu swej przyjaciółki Róży.
Po paru minutach służąca oznajmiła przyjście lorda. Lindsay bowiem zachowywał względem swojej ukochanej córki zwyczaj meldowania się. Podeszła ku niemu i ucałowała go.
— O, jak dobrze, że przychodzisz, ojcze! Twoja obecność rozweseli mnie, bo troszkę jestem rozgniewana. Wyobraź sobie: była u mnie ta Józefa Kortejo — — —
— A jej ojciec u mnie i powiedział mi, że jego córka jest u siebie. Czy ona jest twoją przyjaciółką?
— Nie. Chciała nią być, ale ja jej nie mogę znieść tej córki — — — pisarza!
Lord zdziwił się niezmiernie.
— Co to się stało, że moja dobra Amy tak nagle shardziała?
— Shardziała? Nie jestem harda, ale nie mogę jej znieść. Badała mnie jak sędzia... Pokazałam jej drzwi.
— To samo uczyniłem z jej ojcem. Chciał mnie oszukać. Słyszał, że mam zamiar kupić jakąś posiadłość w Meksyku. Ofiarował mi posiadłość „del Erina“, którą niejaki Petro Arbelez miał zarządzać. Dziś Kortejo przyszedł po odpowiedź. W międzyczasie dowiedziałem się, że ta hacjenda jest własnością Arbeleza, a Kortejo nie ma prawa sprzedawać jej z polecenia hrabiego Rodriganda. Ten bowiem podarował ją Arbelezowi... Ale po co przyszedłem? a tak, czy chętnie podróżujesz?
— O, bardzo! — odparła z radością w głosie.
— Mam dla gubernatora Jamajki wiadomości, które mają taką wartość, że nie odważyłbym się powierzyć ich obcym ludziom. W przystani Vera Cruz czeka okręt wojenny, który ma je przewieźć, ale nie mogę dać ich kapitanowi marynarki, gdyż nie jest on dyplomatą. Nie mam innej rady i muszę ciebie tam posłać. Wprawdzie kobiety nie mają wstępu na taki okręt, ale dla mnie muszą zrobić wyjątek.
Amy zatańczyła z radości.
— Tatku, jadę! Oddaj dokumenty w moje ręce!
— Dobrze. Widzę, że jesteś prawdziwą Angielką, która nie obawia się żadnych wycieczek. Kiedy więc będziesz gotowa do drogi?
— Jutro rano.
— A więc przygotuj się. Odprowadzę cię na okręt do Vera Cruz. Gubernator Jamajki jest moim przyjacielem, do którego oddaję ci również mój prywatny list Przyjmie cię z wielką radością, możesz być tego pewna — zakończył rozmową lord Lindsay.
Na drugi dzień Amy wyruszyła do portu, otoczona dwudziestoma jeźdźcami. Kapitan okrętu przyjął ich z honorami. Swoją kajutę odstąpił Amy i skoro tylko ojciec pożegnał się z córką, okręt odbił od brzegu.
Pogoda sprzyjała, podróż była piękna.
W dzień Amy siedziała w namiocie na pokładzie, wieczorem zaś zachwycała się czarowną czystością morza.
Niby przez płynny kryształ, A my widziała dno, na którym pełno było zwierząt i roślin.
Tak spędzając czas, przebyto Campecha-Bay, Honduras. Znajdowali się blisko Jamajki. By dostać się do stolicy Kingston, musiano przepłynąć niebezpieczną ławę, która już setkom okrętów przyniosła zgubę swoimi koralowymi rafami.
Było to przed południem.
Naraz jeden z majtków oznajmił, że spostrzegł zdala żagle.
Amy siedziała pod dachem swego namiotu, a tuż obok niej kapitan, który przed chwilą przyjął meldunek żołnierza.
— Mały djabelny statek, a pędzi jak szalony. Czy pani go widzi? — zapytał kapitan.
Amy podeszła do poręczy pokładu.
Statek wojenny huknął z działa, dając tym samym znak do zatrzymania się.
— Co to za statek? — zapytał oficer.
— Prywatny jacht „Róża“ — brzmiała odpowiedź.
— Czyja własność?
— Karola Zorskiego z Polski.
Słysząc te słowa, Amy nie mogła powstrzymać wydobywającego się z krtani okrzyku zdziwienia. Natężyła wzrok i spostrzegła wyniosłą postać Zorskiego.
— Czy pani zna tego człowieka? — zapytał kapitan.
— Znam, sir. Jest to jeden z moich największych przyjaciół — odrzekła.
Wtedy kapitan zawołał:
— Czy pan Zorski na pokładzie?
— Tak! — odpowiedział doktór.
— Zbliż się pan!
— Nie mam czasu! — odpowiedział donośnym głosem Zorski.
— Miss Lindsay jest z nami! — wołał kapitan.
— Zaraz się zbliżę!
W parę chwil później od jachtu odbiło czółno.
Gdy Zorski stanął na pokładzie wojennego statku, przywitał serdecznie kapitana, potem zbliżył się do uśmiechniętej Amy.
— Myślałam, że pan jest teraz w Afryce — rzekła, podając mu obie ręce.
— Prześladowałem dotąd „Liona“ — odparł.
— Jaki „Lion“? Czy statek korsarski? — zapylał kapitan.
— Tak jest. Nie mam czasu, gdyż nie mogę go stracić z oczu. O, sir, gdybyś mi chciał pomóc złowić tego kapitana Grandeprisa!
— Ależ, naturalnie, nawet już teraz! — wołał Anglik wzruszony. — Gdzież on?
— Niedaleko stąd, możemy go napaść z dwóch stron.
Zorski powrócił na swój jacht. Ruszyli. Pół godziny później ujrzeli przed sobą „Pendolę“. Kapitan jachtu, Helmer, śmiał się, patrząc na mapę morską, i zwracając się do Zorskiego, rzekł:
— Za dziesięć minut zbliżymy się do niego. Odbijemy mu ster i obezwładnimy go.
— Dobrze, ale nie strzelać pod linią wodną, gdyż tam znajduje się więzień. Okrętu nie wolno nam zatopić. To samo musimy powiedzieć Anglikowi.
Jacht wypłynął na otwarte morze i rzucił się na korsarza.
Niebawem złamano ster.
Ten śmiały i niespodziewany manewr wywołał ogromną panikę na „Pendoli“. Wszystko wdarło się na pokład. Teraz dopiero Landola spostrzegł jacht.
— To ten sam drab! Wsypcie mu trochę kuli — rozkazał kapitan-pirat.
Ale okręt „Pendola“ nie był gotów do natychmiastowej walki. Strzały z karabinów nie dosięgły jachtu, na którego pokładzie stał Zorski.
— Pozdrowienie z Rodrigandy! — zawołał.
W tej chwili podniósł strzelbę i wycelował. Daleko nosząca rusznica huknęła i w tej samej chwili padł kapitan Landola.
— Nie zabiłem go, tylko śmiertelnie zraniłem! Strzał przeszedł przez ramię i potrzaskał kości. Ho, ho, on nam jeszcze musi wiele rzeczy wyśpiewać!
Potem huknął drugi strzał. Pierwszy oficer, stojący obok sztandaru, runął nieżywy. Potem padł sternik, a wreszcie drugi oficer.
— Tak, teraz nie ma kierowników. O, widzi pan, nadchodzi Anglik — rzekł Zorski do Helmera.
Okręt pancerny zatrzymał się przed korsarzem.
— Hallo! — zawołał kapitan do Zorskiego. — Jużeście go pokaleczyli? Brawo!
— I zabiłem mu czterech oficerów — dodał Zorski.
— Proszę uważać na więźnia, który znajduje się na samym dole.
— Rozumiem! — odparł Anglik i wystrzelił.
Kula przeleciała nad pokładem korsarza na znak, że żąda się wywieszenia flagi. Po chwili powiewała chorągiew hiszpańska.
— Co to za okręt? — zapytał Anglik.
— „La Pendola“ kapitana Landoli.
— Jaka załoga?
— Dwudziestu czterech majtków — odezwali się piraci.
— Przeklęty łgarzu! Wszyscy korsarscy marynarze na mój okręt! — zawołał kapitan wojennego okrętu.
Okręt piratów był zgubiony. Steru nie było. Jedynym ratunkiem dla załogi była ucieczka. Udawano, że podporządkowują się rozkazowi Anglika, tymczasem spuszczone na wodę łodzie wzięły kierunek ku lądowi. Piraci ratowali swe życie.
Ale i tego im nie darowano. W tej chwili Zorski pogonił za nimi. Gdy zobaczył, że nie zabrali ze sobą więźnia, zbił dwa czółna na dno morskie, trzecie i czwarte zaś powystrzelał.
Potem wrócił na okręt.
Anglik również spuścił swe łodzie na wodę i skierował się ku korsarzowi. Na pokładzie znaleziono trzy trupy. Był to sternik i dwaj oficerowie. Zraniony kapitan znikł. Widocznie wzięto go do jednej z łodzi, które Zorski ostrzeliwał.
Nastąpiło przeszukanie okrętu.
Znaleziono najdokładniejsze dowody, że byt to statek korsarski. Jednak Zorski o te rzeczy zupełnie się nie troszczył. Zapalił jedną ze znalezionych latarni i udał się na spód okrętu. Quimbo był przy nim, by go prowadzić.
By okręt był głęboko pogrążony w wodzie, zapełnia się jego spód kamieniami i piaskiem. To nazywa się balastem. W „Pendoli“ balast składał się z samego piasku. A ponieważ okręt wsiąka w siebie wodę, więc piasek był całkiem mokry. W piasku tym wykopano dół i wyłożono go drzewem. W tym to dole leżał żywy szkielet człowieka, skutego w kajdany.
Gdy więzień usłyszał głosy wchodzących, zadźwięczał kajdanami.
Zorski przystąpił bliżej i rzekł:
— Panie poruczniku, nadchodzą przyjaciele.
— Ach, co za głos!? Czy ja śnię? — rzekł więzień, podnosząc się zwolna z piasku.
— Quimbo! — zawołał — tyś znowu tutaj!? A ten pan, kto to?
Zorski podniósł tak latarnię, by oświetlić swoją twarz.
— O, mój Boże! — zawołał więzień. — Sennor Zorski.
Nie był w stanie dalej mówić. Z radości zemdlał i padł na piasek.
Zorski zbadał łańcuchy i rozkuł je.
Quimbo zaś udał się do kajuty kapitana. Podniesiono porucznika i zaniesiono go do jednej z kajut, a nie od razu na pokład, gdyż oczy jego odzwyczaiły się już do światła. Zorski tymczasem posłał czółno do angielskiego okrętu, by przewieźć Amy Lindsay.
A porucznik, czyli Mariano (jak go zwano u rozbójników) odzyskiwał powoli przytomność.
— Sennor Zorski, anioł niebiański, czy to prawda, czy też śnię? — zapytał.
— To rzeczywistość. Ale nie pytaj pan. Potem się pan dowie wszystkiego. Odzież pańska jest zupełnie przegniła. Nie można wcale patrzeć na pana. Ten kapitan Landola ma chyba w swoim kufrze ubranie. Musimy poszukać, gdyż za parę minut czekają pana odwiedziny.
— Ale jakże to się stało? Słyszałem strzały...
— O tym — potem. Za pańskim śladem płynąłem z Europy do Afryki, aż tutaj. Znajdujemy się w pobliżu Jamajki. A teraz... oto ma pan spodnie, bluzę i w ogóle wszystko, czego trzeba, a tu woda do mycia. Niech się pan pośpieszy!
— Jakichże to odwiedzin mam się spodziewać?
— Przyjdzie jakaś pani. Więcej nie nie powiem. Gdy będzie pan gotów, proszę zapukać.
Zorski wyszedł z kajuty. Mariano ubierał się. Podczas tego usłyszał cichy szept. Był bardzo słaby, jednak udało mu się ubrać. A gdy spojrzał w lustro i skonstatował, że wygląda schludnie, zapukał.
— Proszę wejść, miss. On nie umrze z radości.
Gdy więzień wyszedł z kajuty i spojrzał przed siebie, ujrzał — ukochaną — tę, która była jedyną jego myślą, wśród ciężkich lat niewoli i niedoli. Jej oblicze zabłysło mu jak ożywcze słońce, którego tak dawno nie widział. Zachwiał się, ale natychmiast zebrał siły. Z rozwartymi rękami pośpieszył naprzeciw niej.
— Amy, miss Amy, co za radość!
Nie widziała jego wychudłej postaci, ani zapadłych policzków, widziała tylko blask radości w jego oczach.
Wyciągnęła doń obie ręce.
— Alfredzie! — zawołała — znów jesteś wolny!
Padli sobie w objęcia. Nie mówili ani słowa, ale rozumieli się. Rozkosz spotkania była ogromna. Wreszcie jego ramiona oderwały się od jej postaci, zbladł, zachwiał się...
— Alfred! — zawołała, podtrzymując go. — Co ci się stało?
— Szczęście — za—nadto—potężne — — dla mnie! — mówił, jęcząc.
Padł na krzesło.
Ona uklękła przed nim, patrzyła nań z bezgraniczną troskliwością. Teraz dopiero spostrzegła ogromne zniszczenie, jakiego dokonały na nim długa niewola, głód, pragnienie i duchowe cierpienia. Serce jej kurczyło się z bólu i była bliska zemdlenia, ale zapanowała nad sobą resztkami sił i tylko wyrzekła jedno zdanie głosem pełnym współczucia:
— Tyś chory, mój kochany?
— Dużo przecierpiałem i byłbym też wkrótce uległ moim cierpieniom, ale teraz wszystko już minęło, już teraz jest wszystko dobrze!
Głaskała jego chude policzki.
— Tak, mój Alfredzie, będziesz tak samo silny, jak w Hiszpanii, gdy byłeś naszym zbawcą i obrońcą. Już cię od siebie nie puszczę, dopóki nie zginą wszystkie ślady twojej męczarni. A potem — — —
— A potem? — zapytał.
— Potem będziemy już całe życie do siebie należeć!
Potrząsnął smutnie głową.
— Zdaje mi się, że to nie będzie możliwe.
— Dlaczego nie, mój drogi?
— Nie znasz mnie. Wiesz o mnie bardzo mało. I to, co wiesz, jest czystą — nieprawdą.
Ciężko mu było wypowiedzieć te słowa. Amy popatrzyła nań z przestrachem, potem rzekła:
— Prawda, że niewiele wiem o tobie. Ale wystarczy mi świadomość, że mnie kochasz. Reszta nie obchodzi mnie.
Mimo to, musisz się o tym dowiedzieć. Wysłuchaj mnie. Nie jestem tym, za jakiego uchodzę — — —
Położyła mu rączkę na ustach.
— Nie teraz, Alfredzie. Wiem, że jesteś czysty i szlachetny, a więcej nie chcę na razie wiedzieć. Gdy będziesz zdrów, opowiesz mi, kochanie, co ci ciąży na sercu. A teraz dziękujmy Bogu, że cię ocalił.
Siedzieli obok siebie, myśląc o ich szczęściu. A tymczasem marynarze przeładowywali różne przedmioty ze statku korsarskiego na okręt angielski.
Wreszcie wszedł Zorski.
— Przepraszam. Troska o przyjaciela każe mi przeszkodzić wam. Przychodzę jako lekarz i proszę pana porucznika udać się ze mną na pokład. Człowiek, który całymi miesiącami przesiadywał na dnie okrętu, musi dbać o swoje zdrowie.
Poszli na górę.
Tu leżały skrzynie, wory, broń i żywność. Wszystko przenoszono na angielski okręt, a załoga jachtu pomagała.
Teraz, przy jasnym świetle dnia, widziano, jaki straszny wpływ wywarła na Alfredzie niewola. Barwa jego ciała była szara, oczy leżały głęboko w oczodołach.
Zorski zbadał go dokładnie. Oko Amy spoczywało na lekarzu, pełne trwożliwego oczekiwania.
— Dziękujmy Bogu, żeśmy się dzisiaj spotkali, poruczniku. Tydzień później, a nie byłbyś już między żywymi. Ogromne osłabienie. Więc poleca się dużo powietrza, dużo ruchu i odpowiednie odżywianie — — —
— Jak długo zatrzyma się pani na Jamajce? — zapytał lekarz po jakimś czasie.
— Dopóki nie otrzymam odpowiedzi. Czy stan naszego przyjaciela jest taki, iż wymaga dłuższego pobytu?
— Polecam mu przede wszystkim spokój, ale zostać nie może ani tutaj, ani w Kingston gdyż powietrze w tych miejscowościach jest dla niego zabójcze. Parowiec zostanie tutaj do jutra, nim się przeładuje zdobycz korsarza. Proponuję, by pani popłynęła zaraz i to moim jachtem, do Kingston.
Gubernator da pani szybką odpowiedź, skoro go o to poprosisz, a potem odwiozę panią do Vera Cruz. Może pani zupełnie zaufać memu jachtowi. Im prędzej dostanie się nasz pacjent na wyżynę Meksyku, tym rychlej możemy liczyć na jego wyzdrowienie.
Zgodziła się na ten projekt. Powiadomiono o tym kapitana wojennego okrętu. Ten wprawdzie twierdził, że Amy powierzono jego pieczy, tym niemniej nie mógł zmusić jej do pozostania na jego okręcie.
Zorski towarzyszył Angielce do gubernatora i dzięki jego prośbom natychmiast załatwiono sprawę.
Na drugi dzień przed południem „Róża“ była już w drodze powrotnej.
Na tym samym miejscu stał jeszcze okręt wojenny, który miał być niedługo gotów do drogi, ale

pragnął przedtem jeszcze zatopić korsarza w głębi fal.
— Czy nikt nie umknął z okrętu korsarza? — spytała Amy.
— Nie wiem — odrzekł kapitan. — Wczoraj patrzyłem przez lupę na brzeg Jamajki i ujrzałem kilku mężczyzn w ubiorze marynarskim, niosących zranionego, czy też chorego. Ponieważ ta część wybrzeża nie jest zamieszkała, obecność tych ludzi wydała mi się podejrzana. Wysłałem natychmiast czółno i dowiedziałem się od moich chłopców, że wprawdzie widzieli ludzkie ślady, ale ani jednego człowieka.
— A może udało się Landoli dostać się na brzeg? To mógł być kapitan. Zraniłem go umyślnie, nie chcąc go zabić — rzekł Zorski.
Wtedy Mariano odezwał się smutnym głosem:
— Landola nie wart jest życia, a jednak cieszyłbym się, gdyby żył. Spotkałbym się z nim, by się porachować. On był dla mnie wcielonym djabłem. Wymyślał straszne męczarnie. Gdybym go miał w swoich rękach, oddałbym mu wszystko podwójnie.
— Musimy się więc przekonać, czy to był on. — rzekł Zorski. — Za godzinę będziemy z powrotem.
Jacht popłynął w kierunku wskazanym przez kapitana. Zorski sam badał ślady, ale ponieważ wczoraj był przypływ i odpływ morza, ślady się zatarły. Daremny był więc ich trud.
Droga do Vera Cruz była pomyślna i trwała krótko.
Zorski i Helmer towarzyszyli narzeczonym do Meksyku. Jacht został pod opieką marynarzy.
Ponieważ Mariano był osłabiony, nie mógł jechać konno. Użyto w tym celu pocztowego dyliżansu, który kursuje między wybrzeżem a Meksykiem. Trzej mężowie należycie się uzbroili i zaopatrzyli w żywność.
Podróż meksykańskim dyliżansem nie należy do przyjemności. Wóz taki mieści dwanaście do szesnastu osób, a ciągną go napół dzikie muły.
Trudno sobie wyobrazić, jakie przeszkody może napotkać po drodze dyliżans. Co drugi Meksykańczyk jest bandytą, który chętnie napada na podróżnych. Drogi są pełne wybojów i dyliżans w każdej chwili może się wywrócić.
W tych okolicznościach jechali nasi bohaterowie.
Dopiero wieczorem dotarli do jakiegoś folwarku i postanowili w nim przenocować. Była to brudna mała chata, ogrodzona kłującym kaktusem. Wewnątrz tego ogrodzenia pasły się chude konie i muły. Chatę zamieszkiwał „pocztmistrz“ chudy Meksykanin, który raczej wyglądał na mordercę, niż na porządnego człowieka.
Oprócz tego był właścicielem szynku.
Amy obawiała się tego człowieka, przy tym nieporządek w chacie był tak wielki, że Amy wolała spać w dyliżansie. Trzej mężczyźni postanowili spędzić noc w pobliżu niej pod gołym niebem.
Wieczór był piękny. Amy i Mariano odłączywszy się od innych, przechadzali się po ogródku. Szli pod rękę. Byli pełni niewysłowionego szczęścia. Nagle Amy odezwała się:
— Cały czas twej niewoli był dla mnie jednym pasmem lęku o ciebie, mój Alfredzie!
— Nie nazywaj mnie Alfredem, gdyż nazywam się Mariano. Alfred de Lautreville było tylko przybranym imieniem. Wszystko ci powiem. Nie bój się o mnie, nie będzie to uszczerbkiem dla mego zdrowia, jeżeli się przed tobą wyspowiadam.
Usiedli na złomie skały.
— Słyszałaś pewnie nieco od Zorskiego o moim domniemanym pochodzeniu. Jestem ofiarą zbrodni, którą odkryć jest zadaniem mojego życia. Wyrwano mnie z pod opieki moich rodziców, dostałem się do nory zbójców... Tak, moja miłą, siedzisz obok zbójcy. Tak, ty milczysz. Ty mną teraz pogardzasz i tego się właśnie obawiałem...
— Ale przecież tyś temu nie winien, żeś się tam dostał.
— Słusznie, nie jestem winien temu. Mimo to żyłem między brygantami i wychowano mnie w ich duchu. Nie starałem się nawet uwolnić... Ale kapitan miał widocznie inne względem mnie zamiary. Kazał mnie wychować tak, jak tego wymagało moje stanowisko. Jedną rzecz niegodną popełniłem, że w Rodrigandzie nosiłem fałszywe nazwisko.
— Ach, przecież nie mogłeś inaczej, mój Mariano.
Opowiadał jej o wszystkim. I o tym, że Zorski znalazł w nim właściwego dziedzica imienia Rodriganda-Sevilla także.
— Dziękuję ci za twoją otwartość! — zawołała Amy, całując go. — Wszystko dobrze się skończy.
— A twój ojciec — —? — zapytał.
— Nie obawiaj się, on mnie tak kocha, że zdolny jest wszystko dla mnie uczynić — odparła.
Jeszcze dość długo siedzieli na skale i myśleli o przyszłości.
Potem wrócili do swoich. Amy usnęła w dyliżansie, inni leżeli obok na ziemi, przykryci kocami.
Na drugi dzień wyruszono w dalszą podróż. Nużąca jazda nadwyrężyła zdrowie Mariana, a gdy dotarli do Meksyku, był bardziej chory niż przedtem. Ale Zorski uspokoił Amy, że w przeciągu kilku tygodni Mariano odzyska utracone siły.
Amy serdecznie zaprosiła wszystkich do pałacu ojca, ale Zorski odmówił.
— Pozostaniemy w hotelu — rzekł. — Ojciec pani nie zna nas jeszcze osobiście, a to, co pani o nas mu opowiedziała, nie uprawnia nas do korzystania z jego gościnności.
— Ależ pan przysłużył mi się tak wyśmienicie i odprowadził bezpiecznie i cało do Meksyku! Zorski uśmiechnął się i rzekł:
— Miss Amy, czy nie lepiej by było przedstawić ojcu Mariana bez żadnego wstępnego wyjaśnienia jako swojego narzeczonego?
Zarumieniła się.
— Ma pan słuszność. Zatrzymajcie się, panowie, tymczasem w hotelu, ale musicie mi obiecać, że nie odmówicie być naszymi gośćmi, jeżeli ojciec mój tego zapragnie.
— Bardzo chętnie — odparł Zorski. — Przybyłem do Meksyku, by poznać tego Korteja, a uda mi się to z łatwością, gdy zamieszkam u państwa. Może w końcu znajdziemy klucz do zagadki, której rozwiązanie jest naszym zadaniem.
Pojechali do hotelu, a Amy do domu.
Lord Lindsay nie spodziewał się tak rychłego powrotu córki.
— Amy! — zawołał, zrywając się z krzesła. — Czyż to możliwe?
— O, pewnie! Spodziewam się, papo, że nie uważasz mnie za ducha?
— Ależ nie byłaś chyba na Jamajce!
— O, byłam. Dam ci tego dowód. Oto pismo gubernatora. A zawdzięczyć to możesz panom, którzy mi towarzyszyli. Przede wszystkim doktorowi Zorskiemu.
— Jak to, temu sławnemu lekarzowi, o którym mi tyle opowiadałaś, gdy wróciłaś z Rodrigandy?
— Właśnie o nim mówię. On mnie odwiózł do Jamajki, a stamtąd do Meksyku. Wszystko ci objaśnię, jednak przedtem przeczytaj odpowiedź gubernatora. Ja tymczasem uporządkuję toaletę.
Po godzinie była znów w apartamentach ojca. Siedząc przy jego boku, opowiadała mu wszystko szczerze. Słuchał z poważną miną. Zdawało się, że to jakaś awanturnicza przygoda. Zatrwożył się. Amy była jego jedyną córką. Marzył o jakimś wielkim człowieku dla niej, a tu naraz oznajmiła mu, że kocha — kogo? Hiszpańskiego bandytę!
Gdy skończyła opowiadanie, daremnie czekała na odpowiedź. Lord Lindsay przechadzał się milcząc po komnacie. Wreszcie stanął przed nią i rzekł najbardziej łagodnym głosem:
— Amy, dziecko moje, zawsze miałem pociechę z ciebie, a dzisiaj pierwszy raz mnie zasmucasz.
Zbliżyła się do niego i objęła go.
— Przebacz mi, nie będę cię więcej smucić. Ale kocham gorąco i dlatego nie mam siły postąpić inaczej.
— I ty wierzysz w to wszystko, coś mi opowiedziała o tym Marianie? Ty widocznie pokochałaś aż nadto tego — tego wychowanka bandy zbójeckiej!
— Tak, pokochałam go — rzekła, patrząc ojcu w oczy. — Żyć bez niego nie będę mogła, ani też czuć się szczęśliwa!
— A o mnie, o twoim ojcu, nie myślisz wcale? Ciągle tylko mówisz o tej awanturniczej miłości!
— Ojcze, czy pragniesz mego szczęścia? Osądzisz sam Mariana, poznawszy go bliżej Jeżeli powiesz mi, że nie jest godny mojej ręki, posłucham ciebie, nie stawiając najmniejszego oporu.
— Dziękuję ci, Amy, za twoje zaufanie. Nie zawiedziesz się na twoim ojcu. Idź teraz, odpocznij. Ja tymczasem zastanowię się nad dalszym postępowaniem. Jedno tylko będzie mi przyświecać, dziecinko, twoje szczęście.
Pocałował ją z ojcowską czułością i wrócił do swojej pracy. Ale nie mógł pracować, tak jak każdego dnia. Niespokojnie przechadzał się po pokoju. Wreszcie, zdawało się, że powziął jakiś nowy zamiar.
— Jeden tylko jest na świecie człowiek, który mi może poradzić w tej sprawie. A jest nim doktór Zorski, który wydaje mi się bohaterem w całym znaczeniu tego słowa. Nie znam go wprawdzie osobiście, ale to, co słyszałem o nim, wystarcza zupełnie, by mu zaufać.
Zadzwonił na sługę i kazał się ubrać. Dziś nie zabrał ze sobą powozu. Wprawdzie w Meksyku jest hańbą dla takiego pana iść piechotą ulicami miasta, lord jednak mimo to powziął zamiar udać się pieszo do hotelu, w którym mieszkał doktór.
Zorski zdziwił się niezmiernie, że w tak krótkim czasie po jego przyjeździe znalazł się ktoś, kto chce z nim porozmawiać.
Gdy lord wszedł do pokoju, Zorski zrozumiał, że ma przed sobą arystokratę, a oczy lorda spoczęły z widoczną satysfakcją na olbrzymiej postaci i otwartej twarzy Polaka.
— Pragnął pan pomówić ze mną? — zapytał Zorski dźwięcznym hiszpańskim językiem.
— Tak — odpowiedział lord. — Może panu będzie wygodniej rozmawiać w języku niemieckim? Jestem Anglikiem. Nazwisko moje Lindsay.
— Czy lord Lindsay, ojciec — — —
— Zgadł pan.
— A, w takim razie proszę usiąść, sir. Nie spodziewałem się takich odwiedzin.
— Bo też są nieoczekiwane — rzekł lord. — Ale zdaje mi się, że pan odgaduje ich przyczynę?
— Może — odparł, skłoniwszy się poważnie.
— Proszę przede wszystkim przyjąć podziękę, panie doktorze, za grzeczność, wyrządzoną mojej córce.
— Ależ proszę. Uczyniłem to, co uczyniłby każdy mężczyzna na moim miejscu.
— Wobec tego porozmawiamy o nieco ważniejszych sprawach.
— Czy o moim przyjacielu? — zapytał Zorski.
— Tak, mam na myśli znajomość tego pana z moją córką.
— Widzę, że miss Amy o wszystkim panu opowiedziała.
— O, nie mogło być inaczej. Ufa swemu ojcu. Czy zna pan dobrze tego człowieka?
— Znam.
— I jego stosunki?
— Tak.
— I jego awanturniczą przeszłość?
— Proszę mnie tylko dokładnie zrozumieć — rzekł Zorski. — Pytał mnie pan, czy znam stosunki mego przyjaciela. Jest on, krótko mówiąc, wychowankiem bandy zbójeckiej, od której uciekł.
— Ale czy ten wychowanek rabusiów ma jakąś przyszłość przed sobą?
— Prawdopodobnie — odparł doktór.
— Jaką?
Zorski wzruszył ramionami. Nie znał on lorda i nie mógł wiedzieć co zasadniczo skłoniło go do złożenia mu wizyty. Zachowywał się więc ostrożnie.
— Mówi pan z ogromną rezerwą, panie Zorski — rzekł Lindsay. — Niech pan przyjmie do wiadomości, że niczego bardziej nie pragnę, jak cia mego dziecka. Chyba pan, jako człowiek rozsądny, przyzna mi, że troskliwy ojciec nie może oddać ręki swego dziecka młodzieńcowi, o którym wie tylko, że był rabusiem.
— O, proszę, Mariano nie był rabusiem, sir!
I Zorski zaczął opowiadać o swych przygodach. Zaczął od przybycia do Hiszpanii i doszedł aż do obecnej chwili. Lord słuchał z ogromną uwagą. Słowa Zorskiego brzmiały jak najczystsza prawda. Jego wnioski i rozumowania były tak dosadne i trzeźwe, że zupełnie przekonywały lorda.
— Ależ to coś nadzwyczajnego! — zawołał. — Takie rzeczy czyta się w romansie. Mimo to czuję się nawskroś przekonany pańskimi zapatrywaniami i wnioskami. A więc jeszcze zreasumujmy wszystkie te fakty: u hrabiego Emanuela de Rodriganda-Sevilla wykradają jedynego syna — — — —
— Tak jest.
— Przy pomocy rozbójników, którzy ukrywają go w swojej jaskini. Właściwym rabusiem jest ten Gasparino Kortejo.
— O, jestem tego pewny — wtrącił Zorski.
— Chodzi o to, by syna Korteja uczynić hrabią Rodriganda. Nieprawdaż? Matką tego dziecka jest pobożna siostra Klaryssa.
— Tak.
— Teraz dalej. Ojciec Dominikanin znał tajemnicę i wyjawił ją na żądanie umierającego żebraka Pedro zrabowanemu chłopcu. Tak więc dowiaduje się on potrosze o swoim pochodzeniu.
Przybywa do Rodriganda i tam poznaje go Kortejo. Skutkiem tego oddaje go kapitanowi piratów, który go miał unieszkodliwić. Pan go ocalił i przywiózł do Meksyku. Jaki jest jednak cel pańskiej podróży do Meksyku?
— Przede wszystkim chciałbym dowiedzieć się, czy znajduje się i czy żyje jeszcze Maria Hermoyes, która przywiozła do Meksyku podsunięte dziecko, i Petro Arbelez, który był tutaj w tym czasie inspektorem hrabiego Ferdinanda.
— Tego można dowiedzieć się łatwo — rzekł lord.
— A potem, nie zapominaj pan o tym, że pie wierzę w to, by hrabia Ferdinando umarł. Ten sternik, który umarł w więzieniu barcelońskim, opowiadał mi o pojmanym, którego sprzedano w Harraz. Sądzę, że jest nim hrabia Ferdinando.
Proszę tylko uświadomić sobie, jakimi środkami operuje Kortejo. Jestem przekonany, że w grobowcu Rodrigandów w Meksyku jego trumna jest pusta. Mam nawet zamiar otworzyć ją, by się o tym naocznie przekonać.
— Mogę dla pana uzyskać pozwolenie władzy na to — rzekł przyjaźnie lord Lindsay.
— Dziękuję, milordzie. Nie jest mi to potrzebne. Nie boję się żadnego niebezpieczeństwa. Proszę o pomoc w innej sprawie. Może panu uda się przedstawić mnie Pablo Kortejowi. Chcę go poznać. Bardzo mi to potrzebne.
— Dobrze. Obracam się w kołach, w których i jego można czasem znaleźć, jako zastępcę rodziny Rodriganda. Wprawdzie jestem przekonany, że jest to łajdak ostatniego gatunku, ale w takiej sprawie. — — A co się tyczy Petra Arbelez, to jest on właścicielem hacjendy „del Erina“.
— W takim razie udam się i tam. Na razie nie mówiłem naszemu Marianowi o tym, że znam dokładnie jego tajemnicę... A teraz — jakim sposobem mógłbym się dowiedzieć, gdzie się znajduje grobowiec Rodrigandów?
— Już ja się o to postaram.
— Dziękuję. A proszę jak najrychlej o tej sprawie dowiedzieć się, gdyż — — —
Drzwi się otworzyły, wszedł Mariano. Gdy spostrzegł obcego, chciał się cofnąć, ale Zorski szybko wstał i skinął nań.
— Niech się pan zbliży, wcale pan nam nie przeszkadza.
— Oto jest mój przyjaciel, Mariano — przedstawił go Zorski lordowi. — A zwróciwszy się do chorego, powiedział: — A to pan Lindsay, ojciec Amy.
Usłyszawszy imię ojca swojej ukochanej, Mariano zarumienił się i walczył z zakłopotaniem. Szybko jednak nad sobą zapanował i skłonił się przed lordem.
— Właśnie rozmawialiśmy o panu — rzekł lord otwarcie. — Chciałem pana zobaczyć i dobrze się stało, żeś się pan zjawił. Był pan jej obrońcą w drodze powrotnej z Jamajki. Dziękuje panu serdecznie.
Wyciągnął do młodzieńca rękę. Ten uścisnął i rzekł:
— Milordzie, opieka moja nie mogłaby ochronić miss Amy przed najmniejszym niebezpieczeństwem. Jestem pacjentem, a taki nie nadaje się na rycerza dla damy.
Jego zmęczone oczy ożywiły się, a na bladych policzkach zjawił się rumieniec. Poznać było, że Mariano musiał być pięknym mężczyzną, gdy tylko zdrowie mu dopisywało. Przypomniały się teraz lordowi słowa Zorskiego. Poczuł wielką litość dla potomka tak znakomitego rodu. Zatrzymał jego rękę w swojej dłoni i rzekł uprzejmie:
— Pan potrzebuje koniecznie opieki i spokoju. Czy znajdzie pan to wszystko tu, w hotelu?
— Spodziewam się, milordzie.
— Ale to jest niemożliwe. Bądź więc pan taki dobry i sprowadź się do mnie. Pan Zorski bardzo dużo mi o panu opowiadał. Dwaj panowie, pańscy przyjaciele, również przyjmą moje zaprosiny i zostaną moimi gośćmi.
Była to miła niespodzianka dla Mariana i Zorskiego.
— Milordzie — rzekł lekarz. — To już więcej, jak zwyczajna gościnność. To dobrodziejstwo. Bóg to panu wynagrodzi. Skorzystamy z zaproszenia.
— Ale szybko, szybko. Zaraz nadjedzie powóz. Adieu!
Wyszedł. Lekarz odprowadził go do drzwi. Gdy wrócił, zastał Mariana płaczącego. Były to łzy radości... Łzy, które mężczyzna zdrowy ukrywa zwykle na dnie serca.
Powóz przybył. Mariano nie mógł bowiem jechać konno, a poczciwy Helmer znów nie był pogromcą rumaków. Jako prawdziwy żeglarz miał jednego rumaka — statek, a na czworonogim siedział nie więcej, jak dziesięć razy w życiu. Natomiast Zorski musiał już następnego dnia pojechać za lordem na Alamedę i wzbudził tam ogólny podziw.
— Wzbudza pan zachwyt, doktorze. Czy widzi pan grę damskich wachlarzy? — rzekł lord.
— Mam swoją damę, milordzie — odparł Zorski poważnie.
— Mimo to, że nie obchodzą pana te obce damy, to jednak pozwolę sobie przedstawić panu kilku eleganckich Meksykanów i Meksykanek.
Wszyscy podziwiali szlachetną postawę lekarza. Gdy wrócili do domu, przynieśli ze sobą dużą ilość zaproszeń.
Przez kilka dni wszystkie damy z towarzystwa rozmawiały o eleganckim i rycerskim Polaku, przy którym bledli wszyscy Meksykanie.

Kortejo wszedł do swego pokoju bardzo zatroskany. Natychmiast udał się do Józefy. Leżała w hamaku i myślała o Alfonsie i pięknych Hiszpankach, swych domniemanych rywalkach.
— Są wiadomości — rzekł. — Przede wszystkim list mojego brata.
W jednej chwili Józefa wyskoczyła z wygodnego posłania i wyciągnęła rękę po listy.
— Daj je! Co pisze?
— Hm! Rozmaite rzeczy. Dobre i złe. Alfonso był w Paryżu i w Niemczech. Chciał zgładzić tego doktora Zorskiego, którego musimy się obawiać. Posiada on niebywałą bystrość umysłu i ogromne szczęście. To napewno ulubieniec djabła.
— No, może też z czasem przyjdzie djabeł i zabierze go — rzekła. — Myślałam o nim przypadkowo. Czy słyszałeś o Polaku, który opanował nasze salony? Nazywa się sennor Zorski. Jest gościem angielskiego posła i został przedstawiony najwyższej arystokracji. Lekarz, zwyczajny lekarz. Może to ten, o którym mówiłeś?
— Zorski się nazywa?! Do djabła!... Ale czekaj chwilę, przeczytajmy najpierw listy.
— Kochany bracie! — czytała. — Tym razem mam ci udzielić nieco ważnych wiadomości. Jak wiesz, doktór Zorski umknął i bryganci dopomogli mu przekroczyć granicę. Kazałem go śledzić i dowiedziałem się, że ma zamiar udać się do Paryża. Chodziło mi, naturalnie, o to, by go uczynić nieszkodliwym.
Posłałem za nim Alfonsa. Niestety, przyszedł za późno. Zorski był już w Niemczech. Alfonso udał się za nim. Ucierpiał jednak bardzo podczas katastrofy kolejowej i musiał leżeć. Tymczasem Zorski ożenił się z — Różą.
Stało się to w miejscowości, która nazywa się „Zalesie“. Alfonso znów przybył za późno. Ślub się już odbył, a Zorski udał się w drogę. Wiecie co on postanowił? Ten człowiek chce wyszukać kapitana Landolę, by mu odbić tego Mariano, który w Rodrigandzie nosił imię Alfreda Lautreville.
Można się spodziewać, że przedsięwzięcie się uda i dlatego trzeba mu przeszkodzić. W tym też celu wysłałem depesze do dwóch przystani, w których Landola najczęściej przebywa.
A teraz do przyjemnych rzeczy. Alfonso jest prawym dziedzicem domu Rodriganda. Zastępuję go w różnych rzeczach i muszę dbać o to, by nie zgasły tradycje tego rodu, słowem: muszę Alfonsa ożenić.
Już nawet wybrałem odpowiednią żonę dla niego. Jest nią córka księcia Olsunny, u którego, jak wiesz, byłem ochmistrzem. Jest trochę starsza od Alfonsa, ale bardzo mu się podoba. Wiem coś o stosunku księcia do Polki, która była u niego guwernantką i dlatego mam go w ręku.
Spodziewam się, że potrafię tak wpłynąć na księcia, że będzie się musiał zgodzić na to małżeństwo. Musisz wiedzieć, mój bracie, że Alfonso ciągle marzy o pięknej Florze. No, jest ona przecież księżniczką. Jeżeli doprowadzę do tego związku, natychmiast napiszę.

Twój brat
  Gasparino Kortejo.

Józefina czytając drugą połowę listu zbladła, a gdy skończyła czytać, zgrzytnęła dziko zębami, zmięła papier i rzuciwszy go na podłogę, deptała nogami.
— Tak się z nimi stanie, jak z tym listem, skoro nie zechce ze mną się ożenić! Obydwóch rozdepczę, rozmiażdżę!
— Tylko uspokój się, jeszcze nie wszystko stracone — pocieszał ją ojciec.
— Tak? Do czego miało jeszcze dojść? Same myśli są już podłą zdradą wobec mnie! Mimo to nie oddam go drugiej, on jest moją własnością! Pragnę zostać hrabiną Rodriganda, a pragnienie moje urzeczywistnię, choćbym użyć miała najstraszniejszych środków. Rozumiesz?
Stała przed ojcem jak uosobienie furii. Ten zaś rzekł najspokojniej:
— Napiszę do Gasparina.
— Ja sama doń napiszę i zażądam natychmiastowej odpowiedzi!
— A jeśli odpowie „nie“?
— Przysięgam ci, że zginie!
— Józefo! Przecież to mój brat!
— Właśnie dlatego! Nie chce on zadośćuczynić moim żądaniom i dlatego zasługuje na największą karę. Wiesz przecież, że mam testament.
— Nie użyjesz go przeciw niemu!
Zaśmiała się szyderczo, przystąpiła do ojca i rzekła zuchwale:
— Jaki z ciebie dziwny człowiek! Twój brat ma syna, ty zaś córkę. Wszyscy razem jesteśmy złodziejami, oszustami, nawet mordercami tylko dlatego, by posiąść Rodrigandę. A więc ma się stać własnością jego syna, a twoja córka ma odejść bez niczego?
Nie, mamy do tego równe prawa. Skoro on zostanie hrabią, ja będę hrabiną. Jest to jedyne, słuszne rozwiązanie tej sprawy, a wiedz, ojcze, że od tego nie odstąpię ani na krok nawet.
Kortejo rzekł niby przekonany:
— No, masz właściwie słuszność. Tylko nie należy tak gwałtownie wybuchać gniewem. Na razie musimy myśleć o rzeczach ważniejszych. Na przykład o doktorze Zorskim.
— Sądzisz, że ten Zorski, który się tu zjawił, jest tym niebezpiecznym człowiekiem?
— Tak.
— W takim razie trzeba tę sprawę zbadać. Przede wszystkim musimy się wystarać i to koniecznie o zaproszenie na zabawę, na której można by spotkać naszego strasznego wroga.
Zorski był przygotowany na to spotkanie. Spodziewał się, że Kortejo zna jego nazwisko, a oprócz tego wiedział, że całe miasto o nim mówi.
Minął tydzień. Lindsay zaprosił Zorskiego na przejażdżkę konno. Wyjechali więc za miasto i pędzili wśród wzgórz.
— Nareszcie mogę spełnić daną obietnicę, panie doktorze. Tam oto grobowiec rodziny Rodrigandów — — — wskazał ręką wspaniałe mauzoleum w koryntyjskim stylu.
— Dziękuję, milordzie.
Wieczorem przed północą trzech mężczyzn, śpieszyło na cmentarz. Noc była ciemna. Przeskoczyli mur. Byli to Zorski, Helmer i Mariano, który czuł się o tyle dobrze, że był w stanie przedsięwziąć tę wycieczkę.
— Proszę się zatrzymać — szepnął Zorski. — Chciałbym się przekonać, czy nikogo tu nie ma.
Zbadał dokładnie cmentarz.
— Teraz chodźmy, ale cichutko.
Koło mauzoleum przeskoczyli przez bramę i natknęli się na ciężką, silną nakrywę metalową, która tarasowała wejście do podziemia.
W dzień Zorski przygotował odpowiednie przyrządy, tak, że z łatwością odśrubowali nakrywę i wtargnęli do wnętrza grobowca. Zorski był pierwszy. Uszedł parę kroków i natknął się na trumnę.
— Znalazłem trumnę. Helmer, zapal pan ślepą latarkę, by ani jeden promień światła nie dostał się na zewnątrz.
— Ciekaw jestem, co znajdziemy? — szepnął Mariano.
— Albo nic, albo popioły pańskiego stryja Ferdinanda — odpowiedział Zorski.
— Straszno mi!
— Boi się pan?
— Nie. Ale jakie dziwne jest moje położenie: zrabowany bratanek u trumny swojego stryja.
— Ależ — odwagi. Przecież nie bezcześcimy grobu. Przeciwnie, domagamy się prawdy, a tym samym szacunku dla niego. Za czyn nasz możemy odpowiadać przed Bogiem i sumieniem. A teraz otwórzmy trumnę.
Znowu przyłożyli klucze do śrub. Zgrzytnęły. Następnie odśrubowano wieko. Teraz trzej mężczyźni stali, patrząc na siebie z wyrazem oczekiwania. Mieli odkryć wielką tajemnicę, musieli panować nad dziwnym, budzącym się w głębi duszy uczuciem.
— A teraz — w imię Boże — do góry wieko! — zawołał Zorski.
Podniósł je i odstawił na bok. Helmer rzucił snop światła do wnętrza trumny — — i wszyscy trzej powiedli — okiem we wskazanym im przez światło kierunku, a potem spojrzeli na siebie.
— Trumna próżna! — rzekł Mariano.
— Spodziewałem się tego — zauważył Zorski.
— Nigdy tu żadne zwłoki nie leżały — odezwał się Helmer.
— O, zwłoki leżały — rzekł Żorski, oświecając latarką białe atłasowe poduszki, które wypełniały wnętrze trumny. — Proszę tylko popatrzeć na odciski, jakie zostały po ciele ludzkim. Ale nie były to zwłoki, gdyż zabieranie ich z trumny nie miałoby sensu. Ale skoro jest trucizna, wywołująca obłąkanie, to istnieje również środek wprawiający w letarg. Teraz zamknijmy trumnę jak należy, by nie pozostawić po sobie najmniejszego śladu.
Lord Lindsay oczekiwał ich powrotu z ogromną ciekawością. Gdy oznajmiono mu wynik poszukiwania, zawołał przerażony:
— Nie byłbym uwierzył w coś podobnego! Co za zbrodnia! Zaraz trzeba donieść władzom!
— To do niczego nie doprowadzi. Nie mam zaufania do władz meksykańskich. Nawet sir nie pomógłby tutaj wiele. Stwierdzonoby fakty, ale dowieść niczego policja nie byłaby w stanie. Takim doniesieniem gotowiśmy zwrócić uwagę wrogów na niebezpieczeństwo, jakie im grozi — rozumował Zorski.
— Cóż tedy począć?
— Najpierw znaleźć hrabiego Ferdinanda. Potem zaprowadzimy zbrodniarzy na cmentarz i zażądamy od nich zwłok. Inaczej postąpić nie można. Koniecznie trzeba się udać do Harrez, gdzie podobno biedaka sprzedano. Przede wszystkim muszę pomówić z Arbelezem i z Marią Hermoyes.
— Przez jednego z moich sług, któremu poleciłem nająć się w domu Rodriganda, dowiedziałem się, że Maria Hermoyes nie cieszyła się łaską u Pabla Kortejo, jego córki i u hrabiego Alfonsa. Dlatego uciekła do Arbeleza.
— A to ciekawe! — zawołał Zorski. — Zaraz wyruszyć w drogę nie można, gdyż Mariano nie jest jeszcze zupełnie zdrów. Potrwa to jeszcze z tydzień. No i tydzień trzeba podarować panu Helmerowi, by się poduczył sztuki jeżdżenia konno. Gdyż taka jazda wymaga tęgiego kawalerzysty.
Mariano znajdował się pod świetną opieką. Amy przebywała całymi dniami w jego towarzystwie, a lord Lindsay udawał, że tego nie spostrzega.
W dwa dni po wyprawie na cmentarz, Lindsay i Zorski zaproszeni zostali na uroczystą zabawę, gdzie — jak dowiedziano się przez służącego — miał zjawić się Kortejo z córką.
Zorski był więc przygotowany na ciekawe a przy tym niemałej wagi spotkanie.
Zabawa miała się odbyć w domu bardzo zamożnej rodziny. Dla gości stały otworem liczne apartamenty, w których każdy z zaproszonych mógł znaleźć rozrywkę zgodną z jego upodobaniami.
Po przywitaniu się z gospodynią domu, Zorski udał się do oranżerii. Niebawem podszedł do niego Lindsay, oznajmiając mu przybycie Korteja.
— Proszę mnie przedstawić obojgu! — rzekł Zorski.
Wrócili do komnat i spostrzegli Korteja z córką w grupie nowoprzybyłych gości.
— Ten długi, chudy, to Kortejo — zauważył lord.
— Bardzo podobny do swego brata.
— A ta sennora po jego prawej stronie, to córka — dalej informował Lindsay.
— A, ta z sowim obliczem?
Przystąpili do obserwowanej przed chwilą grupy, lord szybko, Zorski trochę wolniej.
— A, milord! — zawołał Kortejo, gdy spostrzegł lorda. — Bardzo się cieszę, że pana spotkałem.
Chciał mówić o interesach, o hacjendzie del Erina. Lord jednak przerwał mu, mówiąc, że wśród zabawy nie lubi rozmawiać o interesach, zresztą w tej sprawie niedługo dowie się czegoś pewnego.
— A teraz przedstawię państwu mojego przyjaciela — rzekł lord, wskazując ręką Zorskiego.
Kortejo i jego córka spojrzeli na doktora.
Wtem Kortejo cofnął się wstecz, a na licu jego odmalowało się zdumienie.
— Książę Olsunna! — zawołał. — Ależ to niemożliwe! Co za uderzające podobieństwo! — dodał po chwili.
— Pan się myli. Ten pan, to mój przyjaciel doktór Zorski.
— Doktór Żorski? — zapytał Kortejo, rzuciwszy badawcze spojrzenie na Polaka. Potem przybrawszy maskę grzeczności, rzekł:
— Wielki to dla mnie zaszczyt poznać pana, panie Zorski. Jak mi mówiono, jest pan Polakiem?
— Tak.
— Lubię Polaków. Pozwolę sobie przedstawić panu moją córkę, Józefę.
Ukłonili się sobie. Potem udali się wszyscy troje wgłąb parku.
— Ten sam, ten sam! — mruczał Kortejo po skończonej rozmowie. — Powinnaś była przyjrzeć mu się uważnie. To przeciwnik, którego nie wolno lekceważyć!
— Którego nie należy lekceważyć? Dziwnie mówisz. Przyznaję, że jest to przeciwnik, który przewyższa pod każdym względem stu mężczyzn, czy jednak sprosta jednej kobiecie, to się dopiero okaże.
Ale, cóż to za piękny mężczyzna! Teraz rozumiem Różę. Jak on pięknie mówi! A jednak zna nas i wie o wszystkim. Przybył do Meksyku we wrogich zamiarach. Musi zginąć! Żal mi go, ale inaczej nie będzie. Jest naszym wrogiem, ale przy tym podoba mi się! — — —
Już następnego dnia przed południem odwiedzili Zorskiego.
— Przebacz pan, że tak szybko korzystamy z pańskiej gościnności. Józefa bardzo tęskni za swoją ojczyzną. Nie mamy stamtąd już dłuższy czas wiadomości, dlatego chcielibyśmy z panem pogawędzić o tym i owym, co dotyczy ukochanej ziemi.
Zorski zapanował nad gniewem i przywitał ich grzecznie. Był przygotowany na egzamin. Posypały się pytania: Czy był w Vera Cruz i kiedy? A gdzie poznał miss Amy? Jak się przedstawiało życie towarzyskie w Rodriganda? A jak się nazywa porucznik, który przebywał w Rodriganda? Czy długo tam był i czy wrócił do Francji?
Ale Zorski nie dał się złowić w nieprzyjacielskie sieci.
Po paru minutach wszedł Helmer. Zorski przeprosił gości, mówiąc, że musi ich opuścić na parę minut, gdyż wzywa go bardzo ważna sprawa. Udał się prosto do lorda i wyjednał u niego zaproszenie „poczciwych“ gości na śniadanie. Miał w tym bowiem pewien cel.
Siedzieli w salonie. Krzesło Mariana było jeszcze wolne. Nie czekając na niego, poczęto zajadać wśród rozmowy meksykańskie delikatesy. Po pewnym czasie wszedł Mariano. Kortejo spostrzegłszy go w mgnieniu oka zerwał się z krzesła.
— Hrabia Emanuel! — zawołał.
Strasznie zbladł i wytrzeszczył oczy. Józefa również wstała i wpiła oczy w Mariana. W pałacu Rodrigandów znajdował się portret hrabiego Emanuela z lat młodzieńczych. Podobieństwo było tak uderzające, że nawet Józefa przestraszyła się.
— Myli się pan — rzekł Zorski. — To nie hrabia Emanuel de Rodriganda, tylko porucznik de Lautreville, o którego mnie państwo pytaliście.
— Pan, zdaje mi się, bardzo często zmienia osoby starsze na młodsze. Wczoraj pan Zorski był — Olsunną, dzisiaj porucznik — hrabią Emanuelem. To rzeczywiście dziwne! — rzekł lord.
— Proszę mi darować, ale podobieństwo tak: mnie zdziwiło, że zapomniałem o różnicy lat — rzekł Kortejo, odzyskawszy równowagę.
Podczas dalszej rozmowy źrenice Józefy spoczywały na Amy i Mariano. Ta bystra dziewczyna wyczuła pokrewieństwo serc, jakie łączyło te dwie osoby. I jakiś niespodziewany ból ścisnął ją za serce.
Ileż to razy stała niegdyś przed portretem hrabiego Emanuela! Uważała go za najpiękniejszego mężczyznę na świecie. Marzyła o szczęściu przy boku takiego człowieka. A teraz siedziała przed żywą kopią tego cudownego portretu. Lecz mimo to, że oczy jej nieustannie spoczywały na Mariano i już nie chciały się od niego oderwać, to jednak z marzeń snutych potajemnie wyrwał ją; głos ojca, dziękujący za miłą gościnę.
Pojechała z nim do domu.
— Wiesz kogośmy widzieli? — zapytał Kortejo.
— No? — zapytała w zamyśleniu.
— Ten porucznik — to prawdziwy hrabia Alfonso.
Przytaknęła głową.
— Zorski go ocalił! Zdaje się! Ale jak i gdzie? Co mogło się stać z Landolą i jego statkiem? Nie wiem.
Spostrzegł dziwną zmianę w córce i zagniewany zawołał:
— Jakże się ohydnie zblamowałem! I wczoraj i dzisiaj. Bo przecież podobieństwo jest ogromne! Wiesz kim jest Zorski? Synem guwernantki i nauczyciela!
— No, i co dalej? — zapytała jakby nieprzytomna.
— Co dalej?! — krzyknął rozdrażniony. — Co z tobą, dziewczyno? O czym ty myślisz, hę? Co dalej? Ten Zorski jest synem — i to jedynym synem Olsunny! Słyszysz?
Zwróciła uwagę na jego słowa.
— E, ty chyba fantazjujesz! — rzekła.
— Ani mi się śni! Przeczytam ci list Gasparina, w którym opisuje całą tę awanturę.
Gdy przyszli do domu, poszła do swego pokoju i rzuciła się na hamak. Jej sowie oczy nabrały milszego wyrazu, policzki zarumieniły się. Myślała o nim...
Potem pośpieszyła do biblioteki ojca i zdjęła ze ściany portret hrabiego Emanuela.
— Podobiuteńki! Ach, czymże jest Alfonso w porównaniu z nim? Czym jest fałszywy Rodriganda wobec prawdziwego?! Jakże się zlękłam, zobaczywszy go. A coś mnie tak mocno ukłuło w serce. Przyjemne było to ukłucie, wcale nie bolało. Co to było? Czy to miłość?
Józefa przytuliła usta do portretu.
— Siedział obok jasnowłosej Amy i — kochał ją! Ich oczy zawsze się szukały. Ich ręce spotykały się pod stołem — widziałam to dokładnie. O, to mnie bardzo bolało! Czy to zazdrość?
Rozmyślała nad niespodziewanie zakwitłym wczuciem, o miłości od pierwszego wejrzenia i o urodzie tego, w którym się dziś zakochała.
Naraz ozwał się głos. Ojciec wszedł niespostrzeżenie i krzyknął zdziwiony:
— Józefo! Dziewczyno, co robisz? Co ci znowu za pomysł strzelił do głowy?! Zdaje mi się, że nawet całowałaś ten stary obraz? Zawieś mi go w tej chwili na ścianie!





  1. Zabawa towarzyska w Meksyku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.