Tajemnice stolicy świata/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
U obrazu Matki Bozkiej.

Gdy szambelan von Schlewe, uwolniwszy się od księcia Waldemara, prawie na pół godziny przed Eberhardem i jego piękną towarzyszką dostał się do owéj ubocznéj ścieżki w lesie, która prowadziła do parku księcia korzystał szybko z chwili, w któréj na niego nie zważano i pośpieszył do niéj. Byłby niepocieszony, gdyby dzisiaj zaniechał tajemniczéj schadzki, lub gdyby nawet spóźni! się na nią, bo mówił sobie, że dumna miss Brandon, która po wielu staraniach zbliżenia się ku niéj, zgodziła się nakoniec na wysłuchanie go, nigdy na powtórną schadzkę nie zezwoli! Doprowadzić zaś do téj udało mu się tylko przez to, iż w ozdobnym zapraszającym bilecie wspomniał o Eberhardzie, zauważywszy pierwéj, iż ten pan z nią w jakichś stosunkach przestawać musi.
Szambelan Schlewe miał swoje plany co do miss Brandon, i nie nadaremnie kilkakrotnie zwracał uwagę księcia na tajemniczą cudzoziemkę, która za ukazaniem się w stolicy swoją śmiałością wzburzyła wszystkie umysły.
Jechał więc niecierpliwy do pawilonu, i w duszy wyobrażał sobie wszelkie możliwości i obrachowywał następstwa! Zależało wiele na zupełném pozyskaniu sobie księcia, co mu nietylko nadawać będzie coraz większą władzę, ale zarazem większe mu bogactwa przyniesie! Baron był wprawny w układaniu planów i w dochodzeniu do swoich celów, więc i w tym najmniejszym wypadku równie zręcznie jak pewnie prowadził dzieło swoje do skutku.
Wkrótce przybył do pawilonu stojącego na granicy parku, uwiązał konia na boku w gęstwinie i kulejąc podszedł do szklanych drzwi domku.
Oczekiwana jeszcze nie przybyła — przysunął zatém krzesło do okna, z którego mógł widzieć park, i siwemi czatującemi oczkami biegał po zieleni drzew, niecierpliwie oczekując przybycia królowéj lwów.
Pawilon składał się z czterech oddzielnych pokojów, do każdego z nich wiodły osobne szklane drzwi, a żaden z nich nie łączył się z drugim. Szambelan nie mógł wątpić, że miss Brandon przybędzie także do pokoju, w którym się znajdował, bo ten wychodził właśnie na drogę wyprowadzającą z parku. Był zaś bardzo cierpliwy, miał wytrwałość kota, który skurczony czeka na zdobycz.
Jego żółtawo-blada, wychudła twarz, świadcząca o przeszłości spędzonéj w namiętném używaniu rozkoszy i o pragnieniu ciągle nowéj, miała niemiłe pożądliwy i chytry wyraz, który przemieniał się w przyjacielsko-słodki, ilekroć szambelan rozmawiał z tym, kogo potrzebował lub uwikłać pragnął. Nawet głos jego nabierał wówczas jakiéjś giętkości, która, nadzwyczaj ujmowała każdego, kto go nie znał. Tym sposobem zdołał on posiąść nietylko zupełne zaufanie księcia, ale i innych członków dworu, i nabyć wielkiego wpływu.
Nakoniec tryumfująco błysnęły jego siwe oczy — ujrzał, że w niejakiém oddaleniu oczekiwana zsiada z konia i oddaje go w opiekę towarzyszowi, w którym poznał zapamiętałego jéj czciciela, zwanego Harry — owo ślepe narzędzie woli miss Brandon.
Szambelan powstał, odsunął krzesło w tył, otworzył drzwi i kłaniając się stał niedaleko.
Leona przechodziła przez podwórze — jéj wysoki, nienaganny wzrost, majestatyczna postawa, wywołała na twarz szambelana niemy podziw — okiem znawcy przypatrywał się dumnéj, bujnie pięknéj kobiecie. Czarna amazonka w malowniczych fałdach spływała po jéj pełnych członkach i uwydatniała jéj wzrost; chociaż mocno przylegająca suknia zakrywała jéj szyję i łono, możną było jednak rozpoznać uderzającą pulchność kształtów, jaką podziwiamy w malowidłach Rubensa. Lica miała nieco zarumienione — rysy marmurowo zimne, na których można było wyczytać chęć panowania, odwagę i nieugiętą siłę woli. Nos miała mocno zgarbiony, starożytnie rzymskiego kroju — usta pełne i pulchne, a w oczach dzikie i dumne spojrzenie. Twarz wyrażała lodowaty spokój — serce téj kobiety zapewne nigdy nie było zdolne doznawać bozkiego uczucia prawdziwéj, wiernéj miłości.
Z dumnym i krótkim ukłonem weszła do pawilonu, którego drzwi baron zamknął.
— Szambelanie, czas mój jest wyrachowany, przemówiła Leona, a siadając na krześle, niedbale, jednak dobrze obliczoném poruszeniem ręki odrzuciła na bok ogon ciężkiéj sukni. Zaprosiłeś mnie pan — jakiż jest cel téj nieco dziwnej schadzki?
— Przebacz łaskawa miss Brandon, że to odległe ustronie w lesie wybrałem na miejsce rozmowy, któréj nikt, trzeci słyszeć nie powinien, uprzejmie rzekł pan von Schlewe, i która jest tak ważną, że jéj papierowi powierzać nie można!
— Pan mnie rzeczywiście zaciekawiasz — krótko więc porozumiejmy się! W nadzwyczaj uprzejmém piśmie swojém wymieniłeś pan nazwisko...
— Nazwisk© hrabiego de Monte Vero!
— Cóż się z nim dzieje?
— O ile wiem, pani pozostajesz z tym cudzoziemcem w pewnych stosunkach, które nas bliżéj do naszego celu doprowadzić mogą.
— W stosunkach — prawda! powiedziała Leona pałającym wzrokiem, bacznie mierząc hrabiego, aby zbadać, do czego chce przyjść za pomocą nazwiska Eberharda.
— W takim razie, możesz mi pani udzielić wielu objaśnień, co do hrabiego de Monte Vero?
— Jakiego rodzaju, panie szambelanie?
— Objaśnień, które może nimb rozproszą, jakim promienieje ten cudzoziemiec.
— Pan... widzę należysz do przeciwników hrabiego — mówiła prędko Leona, która już powiedzieć chciała: pan nienawidzisz hrabiego — i która szybko powstając, zaintrygowała się niezmierną rozmową, poznawszy trafność swojego domysłu.
— Jak kto rzeczy pojmuje, łaskawa miss! odpowiedział baron Schlewe, z sarkastycznym uśmiechem patrząc w oczy Leony i wyczytując w nich, że zamierzała zawrzeć z nim przymierze. Ręka rękę myje, miss Brandon, możemy sobie usłużyć nawzajem! Pani oddaj pod moją moc hrabiego de Monte Vero, ja za to w te piękne, malutkie rączki oddam wpływ na pewną dostojną osobę. O ile wiem, pani chętnie lubisz panować — nastręczę pani, która umiesz upokarzać lwów pustyni i przerabiać ich na niewolników twojéj woli, inne arcydzieło, i nie wątpię ani chwili, że je wykonać potrafisz!
— Mów pan otwarcie; sądzę, że się porozumiemy, panie szambelenie!
— Więc dobrze! Książę Waldemar jest na najlepszej drodze — do gwałtownego pokochania pani; to znaczy, że pierwéj musisz mi pozwolić, że mu przedtém dostarczę dzikiego, polnego kwiatka, który tu na przedmieściach wyśledził i zerwać pragnie, którego zapach, ręczę pani za to, szybko się rozwieje! Książę to człowiek niepojęty! Ugnie się z tém większym zapałem pod berłem pani, im śpieszniéj zadosyć uczynić będzie można jego życzeniu co do tego dzikiego kwiatka.
— A teraz jądro pańskiego traktatu? rzekła Leona.
— Pani myślisz o hrabi — o! co za niecierpliwość! To coś wygląda na wzgardzoną miłość, moja łaskawa pani! Leona ukarała bezwstydnika tak lodowato dumném spojrzeniem wzgardy, że baron Schlewe z miną przepraszającą się ukłonił.
— Cóż mnie obchodzi oświadczenie pańskie, że książę mnie kocha? Czekam na główny powód naszéj rozmowy, bo dla tego oświadczenia, przebacz pan, mówię szczerze, nie wiem, czybym była trudziła się na przebycie drogi ze stolicy do tego pawilonu.
— Tak więc... nienawidzimy hrabiego, rzekł szybko baron von Schlewe, przybliżając się do Leony, którą zrozumiał — ja lubię szczerość — oboje nienawidzimy hrabiego, i pani masz go wydać w moje ręce — wynagrodzeniem za to jest książę! Zawsze jeden za drugiego stanie!
Leona uśmiechnęła się ponuro — na dworze już było ciemno, równie jak i w pokoju pawilonu — stała przed czyhającym szambelanem jak potężna królowa starożytności.
— A więc należy zawrzeć umowę? mówiła szeptem, tak strasznie przecięż wyraźnym, że baron mimowolnie z upodobaniem swojém siwém okiem obejrzał ją od stop do głowy.
— Tak jest łaskawa pani, i mam nadzieję, że nie będzie zawarta na naszą niekorzyść!
— Przystąpmyż do niej!
— Dla tego też proszę o wiadomości co do hrabiego de Monte Vero. Zapewne będą tego rodzaju, że niezawodnie sprowadzą jego upadek!
— Upadek? — powtórzyła Leona — a baron zrozumiał właściwe brzmienie tego pytania.
— Jego zgubę, miss Brandon — jeżeli pani tak rozkażesz! dodał szambelan, obrachowując, że tym sposobem wiele przyrzekającą Leonę będzie miał w ręku.
— Kiedy — jutro?
— Jutro — a wiadomości?
— Te są krótkie, panie baronie! Jeżeli hrabia de Monte Vero pozostanie przy życiu, nie będę mogła przyjąć hołdów księcia!
— Rozumiem, moja łaskawczyni — idzie więc o to, aby hrabiego jutro wieczorem wpakować w jakąś zasadzkę — on jest równie silny, jak według mojego zdania zręczny i rozumny!
— Mniemasz pan, że dla tego potrzeba nadzwyczajni pułapki, aby go w nią schwytać? namyślając się mówiła Leona; poczém dodała szybko: Wskaż pan miejsce, przyrzekam, że hrabia niezawodnie tam przybędzie!
— Sam?
— A jakże!
— Bądźże pani łaskawa tak rzeczy urządzić, aby jutro nad wieczorem udał się na rozstajną drogę, przechodzącą tuż koło Sarniego zwierzyńca!
— Wybornie! A masz pan jaką pewną rękę? wyjąkała Leona pełna oczekiwania i wahania.
— Postaram się o nią! Mam pewnego człowieka, który lubi wszczynać kłótnie i przytém zwykle używa broni; on mnie nie zna, ani ja jego — przyjaciele nazywają go „kasztelanem“ ten chłopak lubi awantury!
Oczy Leony zabłysły.
— A owa okolica czy odległa i samotna? zapytała.
— Bardzo samotna, potwierdził baron; bądź pani łaskawa oznaczyć panu hrabiemu godzinę szóstą wieczorem, kiedy już będzie ciemno. Ale czy mogę liczyć na wzajemną ze strony pani przysługę?
— Nietylko w tym razie, ale i późniéj, odpowiedziała Leona — ja także sama znam pewną osobę, która w razie potrzeby za mną się ujmie.
— Pani myślisz o swoim wiernym Harrym?
— Zgadłeś pan, ale on za gwałtowny i nierozważny, a zatém skłonię go tak, aby nie wiedział dla czego, do ułożenia zaproszenia, które zapewne powiedzie się!
— Szanowna pani jesteś czarodziejką — za kilka dni będę miał zaszczyt dowiedzieć się o zdrowie pani, mówił daléj, postrzegłszy, że Leona odejść pragnie.
Te właśnie słowa, jak przez sen omdlała księżniczka niewyraźnie słyszała.
Gdy baron von Schlewe wychodził z pawilonu z Leoną, przechodząc przez oświetloną księżycem łąkę, zwrócił uwagę swojéj towarzyszki na to, iż doszedł go jakiś głos od drugiéj strony pawilonu czy też od brzegu lasu. Miss Brandon, którą Eberhard nazywał „hrabiną Ponińską,“ wstąpiła pomiędzy drzewa na pagórek, dla lepszego widoku, a szambelan, o ile możności ukrywając kulanie, udał się za nią.
Wiemy, że nagle postrzegli przed sobą tego, którego zgubę zaprzysięgli, w towarzystwie, które niezmiernie zdziwiło barona Schlewego!
Gdy księżniczka i hrabia de Monte Vero znikli w lesie, Leona podała rękę swojemu szatańsko uśmiechającemu się sprzymierzeńcowi, jakby tém stwierdzić chciała zawartą poprzednio umowę... przy niepewném świetle księżyca i w cieniu lasu, przedstawiała tajemniczy, nadludzki widok ta para, która, jak obaczymy, wybornie się rozumiała.
W tém otoczeniu, a bardziéj jeszcze w nocy, oboje wyglądali jak wyrzutki piekła.
Gdy Eberhard nazajutrz przebudził się w swojéj sypialni w stolicy, dokąd pociąg królewski przybył dopiero późno w nocy, murzyn Sandok stał przy jego połowem łożu, znajdującém się w obszernym pokoju, po za znaną nam pracownią. Trzymał w ręku złotą tacę i wyglądał jak posąg z czarnego marmuru.
— Co tam masz, Sandok? spytał Eberhard po portugalsku.
— Bardzo ważny list, panie hrabio! odpowiedział murzyn, i jakby dla większego potwierdzenia podniósł rozszerzone powieki, tak, iż całe białka rażąco wystąpiły.
— List, już? zawołał Eberhard. Kiedy i kto go przyniósł?
— Przed kwadransem przyniósł go jakiś nieznajomy!
Eberhard podniósł się i wziął list, którego adres, jak to zresztą po największéj części bywa, w niczém go nie objaśnił. Szybko otworzył go, aby się przekonać o treści, oczy jego coraz prędzéj przebiegały papier — oczy okazywały wyraz coraz większego zdziwienia.
List brzmiał następnie:

„Panie hrabio! Słyszałem, że pan szukasz i pragniesz odzyskać dziecko, które mi przed czternastu laty powierzyła pewna dama. Dla powzięcia bliższych o niém wiadomości, proszę dzisiaj wieczorem, o godzinie szóstéj, przybyć bez świadków na roz-
stajne drogi, idące tuż około saméj łąki. Jeżeli pan nie sam przyjdziesz, co widzieć będę z bezpiecznéj kryjówki, to wycieczka pańska będzie nadaremna, i nigdy więcéj nie usłyszysz pan o mnie, bo jeszcze tego wieczoru opuszczam tutejsze okolice.
Fursch, były kancelista?“

Eberhard pełen oczekiwania i radości, trzymał w ręku i powtórnie odczytywał list człowieka, którego szukał i który sam tylko mógł mu dostarczyć wiadomości o jego dziecku. Po krótkim namyśle postanowił w każdym razie zadosyć uczynić zaproszeniu złoczyńcy. Zastanawiał się czy ma uwiadomić władze o tym liście? Ale wyraźnie powiedziano w nim, że straci wszelką wiadomość o córce, bo przezorny Fursch liczył na usiłowanie schwytania go, dla tego więc, niezawodnie ze swojéj strony przedsięwziął środki ostrożności.
Jeszcze nigdy tak powoli nie upływał czas hrabiemu de Monte Vero. Próbował pisać i rachować w swojéj pracowni, ale niepokoiła go niecierpliwość... i czyliż mogło być inaczéj! ojciec miał nakoniec otrzymać wiadomość o swojém z boleścią poszukiwaném dziecku!
Gdy wieczór nadszedł, Eberhard na wszelki przypadek uzbroił się, zarzucił na siebie lekki płaszcz, i nie biorąc z sobą Marcina, ani powiadając nikomu dokąd się udaje, wyszedł ze swojego pałacu.
Wkrótce śpiesznie dążył pomiędzy ludem ulicznym, a że słońce miało się już ku zachodowi, pośpieszał za rogatki, pragnąc czémprędzéj dostać się na pole, a potém na nieco oddalone rozstajne drogi.
Cień już był duży, gdy przeszedł około ostatnich domów i pomiędzy topolami dostał się na piaszczystą drogę polną, która w końcu dobiegała do owych rozstajnych dróg, przechodzących około Sarniéj łąki.
Na horyzoncie otoczonym w koło ciemnemi zarysami lasu, bujało zachodzące słońce, jak paląca się ognista kula. Różowe obłoki w dziwnych kształtach snuły się na wieczorném niebie, a cichy wietrzyk powiewał gałęźmi drzew, stojących tu i owdzie nad drogą. Pola czerwonawo się ubarwiały, a na małych zaroślach jeszcze bardziej znać było jesień, bo liście już żółknąć zaczynały. Pomimo tego jednak powietrze jeszcze było tak letnio ciepłe i piękne, że Eberhard odetchnął głośno, gdy pełne kurzawy i ludzi ulice stolicy ujrzał za sobą. Przejmowały go szczególne uczucia, gdy szedł po samotnej drodze; list budził w nim najpiękniejsze nadzieje, bo nakoniec nadchodziła upragniona chwila, w któréj miał otrzymać wiadomość o swojém dziecku! Ów Fursch był jedynym człowiekiem, który mu mógł udzielić objaśnień, jakich od tak dawna nadaremnie oczekiwał; któż dziwić się będzie, że Eberhard z przepełnioném sercem śpieszył do dalekiego celu?
Kiedy po ostatnim pałającym blasku zapadającego słońca zaległa wieczorna pomroka, Eberhard miał przed sobą z prawéj strony drogi, o jakie sto kroków oddaloną gruppę wiązów i krzaków, w których cieniu znajdowała się stara, poszanowania godna figura Matki Bozkiéj; — stała ona przy drodze, zapraszając wędrownych przechodniów lub opuszczonych ubogich wielkich przedmieść, i przedstawiając ciche, spokojne, bogobojne do modlitwy miejsce.
Eberhard mimowolnie zatrzymał się — widok tego obrazu świętego na wpół w gałęziach ukrytego i ocienionego błogo podziałał na jego duszę. Matka Bożka z dzieciątkiem na ręku, ze spojrzeniem w niebo wzniesioném, z na wpół zardzewiałą, ale jednak złotem jaśniejącą aureolą świętości nad głową, wieczorny półcień i całe polne otoczenie, wszystko to w téj chwili przejęło go pobożnością i czcią.
Powoli zbliżył się ku postumentowi i z nagła stanął jak wryty — postrzegł klęczącą przed obrazem jakąś ludzką istotę — lecz nie, musiał to być raczéj anioł, w téj samotni korzący się przed Matką Bożą — obraz anioła tak miły i piękny, że Eberhard oczu od niego nie mógł oderwać.
Blond włosy, z których barwą łączyło się złoto i srebro, okalały głowę miłego modlącego się zjawiska — wiatr wieczorny igrał z jéj lokami, opierającemi się porządkującéj ręce — czarna gruba suknia okrywała delikatne a przytém doskonale piękne kształty dziewczęcia, które zaledwie szesnaście lat liczyć mogło.
Któżby mógł przeszkadzać gorąco modlącéj się istocie, która załamane ręce ku obrazowi wznosiła? Eberhard powoli poszedł daléj po piasku — zdawało mu się, że to zjawisko lada chwila rozpłynie się — musiał je widzieć — coś go całą siłą ciągnęło ku wiązom, aby z ich cienia przypatrzyć się obliczu modlącéj. Ona go nie widziała — pogrążona była w modlitwie. Nakoniec Eberhard doszedł do drzew — rozwidniający blask ostatniéj czerwoności wieczornej oblał postać dziewczęcia, jej modre oczy ocienione długiemi powiekami, patrzały w obraz — łza błyszcząca jak najszlachetniejsza perła, świeciła w nich — na ślicznéj twarzy osiadł wyraz boleści — lekki rumieniec jak przezroczyste tchnienie wystąpił na jéj lica, piękne usta szeptały modlitwę. Przy zapadającym zmroku, ta czarowna postać dziewicy wydała się zdumionemu oku Eberharda jak wonne kwiecie, jak jedna z eterycznych istot, które nazywamy aniołami, które nas do pięknéj wiary skłaniają, nami się opiekują, za nas się modlą.
A rzeczywiście miała być jego zbawczym, opiekuńczym aniołem.
Na wieżach oddalonéj stolicy wybiła głośno wieczorna godzina szósta.
Eberhard nie słyszał tego. Mocno wzruszony stał przed tym podwójnym obrazem świętym — zaledwie śmiał oddychać — widział, że niewinność klęczy i modli się do Matki Bozkiéj. Wkoło była cisza i spokój — nic nie przerywało świętości chwili.
Gdy westchnieniem z bujającéj piersi wychodzącém dziewczę zakończyło modlitwę, spojrzenia jego nagle padły na gałęzie wiązów — dostrzegła cień człowieka i płochliwa jak leśna sarneczka poskoczyła.
Eberhard usiłował przywołać ją, ale szybka i wstydliwa znalazła drogę przez krzaki dzikich róż i pomiędzy pniami wiązów. Eberhard poruszać rękami i wołał — chciał iść za nią... nadaremnie — znikła mu z oczu w pośród wzrastającej ciemności nadchodzącéj nocy.
Obraz anioła rozproszył się, a samotnik patrzał za nim.
W téj chwili doszły do niego z dala wołania o pomoc i szmer głosów, szybko więc wybiegł z pomiędzy zarośli na drogę... gdzie znowu wszystko ucichło.
Eberhard teraz wyznał sobie, że się nie stawił na oznaczoną godzinę — przekonawszy się zatém, że czuje w bocznéj kieszeni rękojeść i że jest uzbrojony, przy jasném świetle księżyca pośpieszył do poblizkiego lasu, którego brzegiem przechodziła krzyżowa droga.
Zdało mu się, że słyszy jakieś złowieszcze rzężenie lecz pod wrażeniem nocy szmer innego rodzaju mógł go tak przerażająco mylić.
Eberhard nie znał bojaźni — gdy więc odgłosy coraz bardziej cichły i nakoniec zupełnie umilkły, poszedł daléj samotną ścieżką.
Wkrótce księżyc znikł za chmurami, które niedawne tak różowo świeciły, a teraz swą głęboko ciemną siwiznę przyoblekły; tylko czarne zarośla po obu stronach piasczystéj drogi wskazywały hrabiemu de Monte Vero, iż zdąża do celu.
Już rozpoznawał czarno od nieba odbijające się drzewa Sarniéj łąki wiatr nocny szeleścił gałęźmi i przynosił hrabiemu balsamiczny zapach iglastego lasu — zresztą nic więcéj słychać nie było.
Eberhard wziął w prawą rękę pistolet, aby w razie potrzeby gotowym być do obrony, bo ten, który miał go oczekiwać, był niebezpiecznym łotrem.
Tak się ściemniło, a drzewa tak dalece ciemność tę podwyższały, że Eberhard o krok od siebie nic nie widział; powiedział więc sobie, że i czuwający skrycie w blizkości pozanajbliższém gdzieś drzewem Fursch może go nie poznał; on zaś musiał z nim mówić bądź co bądź — bo ostro przez władze poszukiwany oświadczył mu w liście, że jeszcze tej nocy na zawsze opuszcza okolice stolicy — a razem z nim tracił Eberhard na zawsze nadzieję ujrzenia kiedykolwiek swojego dziecięcia.
Stanął więc i głośno zawołał: Fursch! „Fursch!“ ponuro odpowiedziało leśne echo.
Każdemu innemu byłoby bardzo niewygodnie w takiém miejscu i przy takiéj ciemności, ale Eberhard przyzwyczajony do daleko straszliwszych scen, dziwił się tylko, że Fursch nie dawał najmniejszego znaku o sobie.
Chciał postąpić kilka kroków daléj, a potém ponowić głośne wołanie, bo ten, który go tu sprowadził, niezawodnie się gdzieś znajdował, bo czas oznaczony niezupełnie jeszcze upłynął.
Wtém nagle noga Eberharda stąpiła na jakiś wielki i ciężki przedmiot w piasku leżący.
Co to mogło być? co mu tak w pochodzie przeszkadzało? Szczególne jakieś uczucie wstrząsnęło ciałem Eberharda. Nagle wpadł na domysł.
Schylił się, dla dotknięcia tego przedmiotu ręką i rozpoznania go tym sposobem lepiéj aniżeli okiem, które tylko widziało przed sobą ciemniejsze miejsce.
Ręka Eberharda dotknęła zimnego oblicza — pomyślał o Furschu i o przebiegłych podstępach zbrodniarza; dla tego pochwycił go zaraz drugą ręką, aby mieć w swojéj mocy pozornie bez ruchu leżącego Furscha, który może chciał go przewrócić; ale wnet przekonał się, że trzyma w ręku na prawdę nieżywego — przyniósł go więc na nieco jaśniejsze miejsce drogi i spojrzał na twarz zmarłego. Z głębokiego pchnięcia tuż pod; sercem kapała jeszcze krew na piasek.
Rozumie się, że Eberhard domyślał się, iż Fursch czynu tego dokonał, i że teraz nie czekając na niego umknął — jeszcze więc raz zawołał zbrodniarza po nazwisku, a wreszcie postanowił trupa odnieść do stołecznéj straży, dla dalszego rozporządzenia.
Był to Harry, który zginął, zapędzony pożerającą dla Eberharda zazdrością.
Gdy Leona podyktowała mu list do Eberharda, który go zapraszał w imieniu Furscha do ukrytéj zasadzki, wpadł na myśl, że ta, dla któréj aż do szaleństwa poświęcał się, którą namiętnie kochał, tam chciała mówić z Eberhardem; o oznaczonéj zatém godzinie przybył boczną ścieżką na rozstajną drogę i wpadł tam w ręce prawdziwego napastnika, którego szambelan Schlewe nazywał „kasztelanem.“
Eberhard wstrzymany przez anioła modlącego się u figury Matki Bozkiéj, uniknął morderczego sztyletu, nie domyślając się, że ze straszliwego niebezpieczeństwa wybawiło go jakby bozkie zrządzenie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.