Tajemnice stolicy świata/Tom I/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXI.
Dzieciobójczyni.

Szczęśliwy kto wzrósł pod opieką rodziców. A chociażby dom ojcowski był jakkolwiek biedny i mały, łóżeczko zbyt ciasne, życie często nędzne, cóż w świecie zastąpi tę izdebkę, tę miłość, która tam nad nami czuwała, która się o nas troszczyła! Matka z radością obdziela dzieci kawałkiem chleba, ostatnim może jaki w szafie znalazła — sama cierpliwie i bez szemrania znosi nędzę i głód, byle tylko miała co w ręku. Zapłakana szuka pociechy i siły, najmłodsze dziecię tuli do łona i patrzy w miłe jego oblicze.
Dziecię się do niéj uśmiecha — o! ten śmiech jéj ulubieńca osusza gorzkie łzy, któremi go skrapia z macierzyńskiém błogosławieństwem — a inne dzieci przybiegają i czepiają się jéj kolan, żartują i śmieją się. Precz smutek, precz troski — znajduje siłę i odwagę do wszystkiego. A kiedy ojciec wróci, wtedy z radością biegnie naprzeciw niemu mała trzódka, chwyta jego od pracy stwardniałe, czarne ręce, wprowadza do ciasnéj izby i skacząc w koło, woła radośnie: „Matko, ojciec przyszedł!“
On wszystkie bierze na łono, żadne nie może mieć pierwszeństwa, znają one wszystkie swoje miejsca na kolanach ojca, który je buja.
Kartofle i sól — woda i chleb — ale szczęście rodzinne, najpiękniejsza, najwyższa miłość napełnia ubogą, izbę i rozjaśnia ją niewypowiedzianie — miłość rodziców i dzieci.
Rozrzewniona matka siada potém przy małéj lampce, i aż do późnéj nocy naprawia, przerabia dla dzieci stare wypłowiałe suknie — nie uczyła się tego, a jednak umie, bo miłość kieruje jéj ręką! A kiedy dzieci podrastają, upomina je ojcowskie słowo, a skoro dobroć nie pomaga, wtedy mimo wszelkich spojrzeń matki, ucieka się do surowości — inaczéj być nie może, dzieci jego muszą być porządnymi ludźmi — on daje im z siebie przykład pilności i pracy. A skoro następnie sami już muszą szukać chleba, sami pamiętać o sobie i służyć światu — wtedy zawsze jeszcze mają dom ojcowski, i bardzo go kochają bo uczą się poznawać, że drugiego takiego nie ma nigdzie! Kochające oko rodzicielskie jednak czuwa nad niemi ciągle, aby i wówczas usuwać od nich twardą nędzę i ciężkie niebezpieczeństwa! —
Małgorzata leżała na drodze nieprzytomna!
— Ręka owego niegodziwca strąciła ją w nocy z pałacowego progu — pozbawiona schronienia dziewczyna, mogąca w téj chwili opływać w szczęściu i bogactwie, gdyby ją był znalazł hrabia de Monte Vero, wypchnięta i pogardzona leżała w parku księcia.
W szczęściu? zapewne w prawdziwém szczęściu, które nie zna żadnych dręczących myśli?
Nie, nie, nawet gdyby kochający ojciec był ją znalazł i do swojego pałacu zaprowadził, gdyby ją do kochającego serca przycisnął i obdarzył całym przepychem swoich bogactw — szczęście jéj życia na zawsze było stracone.
Dusza jéj z całą siłą zawisła na miłości dla księcia, który lekkomyślny zwodniczém słowem wydarł jéj najdroższy skarb życia, aby ją po kilku miesiącach opuścić i zapomnieć — najdroższy skarb, którego już żaden żal, żadna modlitwa nie odzyska. Gdyby nawet wszystko u nóg jéj złożono, władzę, złoto, wielkość — nicby jednak nie potrafiło zatrzeć owéj godziny, gdy ukochany przyjął ją w swoje objęcia.
Lecz aby jego samego posiadała jako córka hrabiego de Monte Vero, to już być nie mogło.
Małgorzata po długiém omdleniu ocuciła się dopiero późno w nocy — powstała — aby poznać co się dzieje, przetarła pałające oczy i uczuła dotkliwy ból.
Powoli przypomniała sobie, gdzie się znajduje — stanął jéj przed oczami cały wypadek, i zrozpaczona przycisnęła do twarzy drobne skostniałe ręce.
Wszystko, wszystko było stracone. Nie miała już żadnéj ucieczki, żadnéj miłości — musiała uciekać i wstyd swój w samotności ukrywać!
I któż także miał jéj gościnnie otworzyć drzwi swoje? Gdzież była dusza, która ją kochała i pełną rozpaczy na nadchodzącą ciężką godzinę w opiekę przyjęła?
Na szeroki boży świat wytrącił ją ten, do którego przed Bogiem miała święte i ważne prawo, więcéj nie ma nikogo — dokądże powinna była udać się strudzona?
Zerwała się — czuła, że już nietylko dla siebie żyje — jeszcze raz spojrzała na wysoki zamek, w którego oknach już się nie świeciło — podniosła rękę w górę, jakby ostatnią boleść, dręczące wspomnienie odepchnąć od siebie chciała odwróciła się i krok za krokiem przeszła około drzew,, a potém przez kratę — i dostała się do zwierzyńca. Daléj leżał cmentarz Maryjski. Kto tam pod ziemią spoczywa! — poszepnęła smutnie. — Śnieg leżał na starych murach i na grobach — śnieg pokrywał drogi i drzewa w zwierzyńcu.
Błąkała się daléj prawie o tém nie wiedząc — przed jéj duszą rozwijał się obraz wiosny, zdawało się jéj, że stąpa po upadłych liściach kwiecistych drzew.
Żaden promyk światła nie przyświecał — żadnego blasku nadziei dostrzedz nie mogła — ale marzące jéj oko zajrzało w przeszłość i zawisło na obrazie Waldemara, a w jéj uszach zawsze jeszcze drgały jego przysięgi.
Oszukano ją i zgubiono — a jednak dusza jéj z nieopisaną, wieczną miłością przywiązała się do tego, który ukazał się jéj, aby uspokoić jéj tęsknotę.
Była nieszczęśliwa i opuszczona — ale jednak zdawało się jéj, że on jéj życiem rozrządzać może, że do niéj należy a ona do niego na wieki. On ręką swojego poufnika odepchnął ją od siebie — ale to mogło być tylko dziełem jego złego ducha — czas próby przejdzie, a ona do niego należeć będzie.
Lecz jakaż niezgruntowana przepaść leżała między nimi! jakiż czas boleści czekał ją!
Gdy w górę spojrzała, padł już pierwszy blady brzask poranny — zdziwiona obejrzała się — nie wiedząc o niczém, zaszła przez las i pola aż do ogrodu przy ulicy Młynarskiéj — w dali na odległéj ulicy Nadwodnéj leżała chatka ciotki Furschowéj — zadrżała — wszakże kobieta, w któréj blizkości ujrzała się tak nagle, sprzedała ją obrzydliwemu Pająkowi.
— Raczéj umrzeć niż się do niéj udawać, poszepnęła Małgorzata; to są hyeny biednych sierot! Nieszczęśliwe i zgubione są wszystkie biedne istoty, które w ich szpony wpadną! O, gdybym też miała choć jednego człowieka, któryby mi dopomógł!
— Masz takiego człowieka który ci ciałem i duszą dopomódz pragnie! rzekł przy niéj jakiś głos.
Małgorzata strwożona odwróciła się — po okropnościach ostatniéj nocy oczekiwała czegoś jeszcze straszliwszego, i dla tego miała, zamiar uciekać.
— Zostań, zabrzmiało — o zostań, ja ci rady udzielę!
— Walterze, tyżeś to? odpowiedziała z razu zmieszana Małgorzata, bo o biedzie swojéj nic myślała.
— Przeczuwałem to, mówił daléj Walter, nie mogłem sypiać, i chociaż dzisiaj święto, coś mnie przededniem z łóżka spędziło!
— Święto? powtórzyła Małgorzata, i jakby nagle z ciężkiego snu przebudzona, oburącz odrzuciła blond włosy z czoła — w jedném słowie, które wymówiła, malowała się cała jéj rozpacz!
— Zkąd przychodzisz? O dla Boga! twoje nogi pokrwawione — twoja suknia cierniami podarta...
— Nie pytaj mnie Walterze, bo muszę daléj pośpieszać!
— A twoja milutka twarz tak blada i nieszczęśliwa — a ręce masz prawie skostniałe — nie chcę o nic pytać, o niczém wiedzieć — dosyć już widzę ze słów twoich! Wiem wszystko Małgorzato, byłbym ci wówczas wszystko przepowiedział, kiedy w owéj willi po raz ostatni z tobą mówiłem! Ale nie słuchałaś mnie, opływałaś w szczęściu i bogactwie, a ja byłem tylko prostym robotnikiem! Ale teraz mam prawo powiedzieć ci wszystko i prosić: przyjm moją rękę! Stwardniała od pracy, wprawdzie nie jest ani delikatna ani biała, ale uczucie myśli o tobie! Nie odrzucaj jéj Małgorzato; patrz, zarobię na chleb dla nas obojga! Chociaż czasem będzie go skąpo, zawsze jednak będzie uczciwie zapracowany! Nigdy ci nie zrobię żadnego wyrzutu, nigdy cię nie rozgniewam, nie odbiorę mojéj miłości! Chodź, nie wahaj się — słuchaj, dzwony ogłaszają święto — pozwól niech to święto i dla nas będzie uroczystością! Chcę cię wesprzeć własnemi rękami — dla ciebie wszystko uczynić pragnę, bo cię kocham Małgorzato!
— Nie przemawiaj do mnie tak szlachetnie, Walterze, to mnie jeszcze bardziéj dręczy — jam tego niegodna!
— O tobie zawsze myślałem! Często po nocach podchodziłem pod twój dom wiejski — ale ty nie słyszała! mojéj pieśni, albo może słyszeć jéj nie chciałaś! Wtedy sądziłem, że cię już nie ma w tym znakomitym domu. Pytałem i szukałem — jedni mówili, że byłaś śmiertelnie chora, — inni utrzymywali, że co mnie do tego! Nie wiedzieli jak cię kochałem! A teraz Bóg zsyła cię na moją drogę! Nie wahaj się! Mogę pracować, i z radością od rana do wieczora jeszcze pilniejszym będę wiedząc, że pracuję dla ciebie!
— To być nie może — pozwól mi odejść!
— Nie potrzebujesz pytać nikogo, prócz własnego serca! Nikt nie może się na ciebie gniewać, ani ci wzbraniać przyjęcia mojéj ręki i powierzenia się mnie! Odwracasz się — drżysz, Małgorzato? Cóż się stało?
— Nie pytaj mnie — jesteśmy rozłączeni — niepowinnam dozwolić, abyś podzielał moje nieszczęście, nie powinnam należeć do ciebie! Dla mnie już nie ma ratunku!
Walter spojrzał osłupiały, zdumiony — czego się obawiał — co mogło życie jego zniweczyć — to usłyszał z jéj ust, to widział truchlejący i przerażony.
— Nie! zawołał rozpaczliwie załamując ręce; biada tobie i mnie — przekleństwo nędznikowi, który mi cię wydarł i popchnął do zguby!
Walter przycisnął ręce do oczu — łkał tak, że serce Małgorzaty o mało nie pękło — teraz wiedział wszystko — złote zamki jego nadziei i piękne marzenia w gruzy się rozsypały! Wierna jego dusza pragnęła jak najlepszego — własnemi rękami chciał pracować dla dziewicy, którą od lat kilku kochał, i obojgu sobie przygotował los, w którym ubogo wprawdzie, ale tyle ludzi szczęśliwie i uczciwie żyje — było to tak piękne, jakby sobie wymalował — a teraz kto inny wszystko mu wydarł i zburzył.
To żelazną, ręką silnie i głęboko pochwyciło go za przepełnione serce, — dla tego silny, wytrawny człowiek pracowity, gorące łzy wylewał! A doprawdy, nie łatwo mu płakać przychodziło... Walter stękał pod ciężarem straszliwéj wiadomości, która mu się jak upiór ukazała, odkąd widział Małgorzatę w owym pysznym wiejskim domu, lecz która zawsze znikała jako niepodobieństwo.
A jednak coś w nim wołało: Przebacz jéj wszystko! Otwórz twoje ramiona! Daj jéj przytułek i twoją rękę — Bóg wam pomoże i dozwoli zapomnieć o przeszłości! Ona przekona się i uzna twoją miłość, twoją wierność, twoją pracę dla niéj, wszystko ci wynagrodzi, wszystkiemu odpowie!
— Tak jest, zawołał Walter, i odjął ręce od oczu, chcąc je ku opuszczonéj wyciągnąć — wszystko z tobą zniosę, wszystko przebaczę — pójdź do serca mojego...
Lecz Małgorzata znikła mu z przed oczu — nie chciała przyjąć jego ofiary, chciała sama dźwigać ciężar swojéj winy.
Wołał — szukał — nadaremnie. Blade słońce zimowe, które z pomiędzy białych obłoków zapowiadało świąteczny poranek, oświeciło pola i drogę — ale opuszczonéj znaleźć nie można było!
Małgorzata uciekła, właśnie gdy Walter pokonany boleścią ręce do twarzy przycisnął — pobiegła jakby jéj nogi nowych sił nabrały — nie chciała go skrępować ze swojém nieszczęściem! Błądziła daléj po szossie, bez celu, gnana przymusem bez nazwy unikania wszystkiego co ją dawniéj otaczało — świątecznie postrojeni wieśniacy dążąc do kościoła przechodzili obok niéj i patrzali zdziwieni na dziewczynę, która siły traciła — strudzona wlekła się daléj i nakoniec doszła do wsi, wktóréj litościwe wieśniaczki dały łóżko, oraz żywność i napój.
Ale wszystkie pragnęły wiedzieć, kto ona jest i dokąd dąży, a gdy się od niéj nic dowiedzieć nie mogły, usłuchały więc napomnień swoich mężów, niedowierzająco patrzących na nieznajomą i nazywających ją włóczęgą, i wymówiły jéj gościnność.
Małgorzata wyruszyła daléj — miłosierna wieśniaczka na pożegnanie wetknęła jéj kawałek chleba, i tém żyła przez dni kilka, przebijając drewnem dziury w lodzie i gasząc palące pragnienie niesmaczną, mętną wodą.
Chłodne noce przepędzała w ochronnych miejscach lasu, albo skoro dalekie naszczekiwanie psa zapowiadało jéj blizkość wioski, pod przyczółkami chat i szop.
Tak błąkając się, gnana niewymownym wewnętrznym niepokojem, dążyła do niepewnego celu, i ani wiedząc ani poznając, po wielu dniach wędrówki w koło, zawsze przybywała do miejsca, z którego wyszła — do zamku księcia przy zwierzyńcu — postradała siły — z wyrazem boleści na bladéj twarzy, bez pomocy i cierpieniami pokonana, padła na kolana — a potém runęła pod ciężarem boleści.
Było to w zimnéj styczniowéj nocy, — — wiatr wył po szczytach drzew, a potém gwiżdżąc obijał się o zamek, albo o domek grabarza na poblizkim Maryjskim cmentarzu, — połamane gałęzie trzeszcząc spadały na ziemię, niosąc z sobą przez powietrze chmurę śniegu, a około północy, ten wiatr burzliwy przemienił się w huragan, który wściekle tamtędy przebiegał, drzewa wyrywał z korzeni i zdzierał części dachów. Po niebie gnały ciemno-siwe chmury i gdzie niegdzie ze straszliwą gwałtownością sypały śniegiem i szronem! Słowem burza ryczała tak groźnie, iż zdawało się, że się świat zapadnie!
Na przedmieściach i w odosobnionych domach błyszczały światełka, — przelękli mieszkańcy, taką niepogodą ze snu przebudzeni, zasyłali modlitwy do Nieba — to też i grabarz leżącego przy zwierzyńcu cmentarza zapalił świecę, a pragnąc podczas tego uraganu nieść wszelką pomoc potrzebującym, pozdejmował okienice swojego domku i poukładał je na grobach. Zbudził swoich robotników i modlił się pospołu z nimi.
Wtedy jakaś pochylona kobieta przywlekła się z głębokiéj ciemności drzew na drogę, która obok cmentarnego muru wiedzie do zamku księcia — burza igrała z jéj rozpuszczonemi włosami i biedną czarną sukienką — coś trzyma w ręku — tracąc oddech, chrypiąc zdąża po śniegu ku kracie — oczy jéj iskrzą się gorączkowo, łono jéj okropnie bije.
Stoi i słucha — świst wiatru myli ją — cała drży — bo to brzmi jak rozdzierające serce żałośne tony kwilącego dziecka — trawiąco rozpalone jéj spojrzenia błąkają się po wszystkich stronach — ale w pobliżu nie ma nikogo!
Wlecze się daléj, każdy krok widocznie bardzo dla niéj ciężki, — nakoniec dostała się do kraty. Burza gwałtownie pędząc siwe chmury, rozdzieliła je i rzuca blade światło księżyca na wysoki zamek i na postać kobiety, która się do niego zbliża — wszędzie okna błyszczą srebrzyście, a śnieg na przejściach i klombach lśni się milionami brylantów.
Blada twarz samotnicy patrzy w okna cichego, niemego zamku — na jéj zbolałém, strwożoném licu maluje się rozpacz; trzyma, jakby na dowód, jakby książę na nią patrzał, dwoje małych stworzeń, które tak długo niosła na ręku tuż przy piersi i drżącemi rękami podnosi je w górę ku oknom — potém znowu je do siebie tuli i okrywa częścią swojéj ubogiéj odzieży!
Ale nagle z jéj ponurych oczy błyska pewien rodzaj szaleństwa — odwraca się od zamku, w którym jéj nikt nie widzi ani słyszy, i znowu śpieszy na drogę ku cmentarnym murom. W drżących jéj rysach maluje się okropna rozpacz — szkaradna myśl wstrząsa jéj duszą w téj chwili udręczenia obłąkaną — strwożona i skłopotana trzyma małe istotki, którym dała życie, na każdéj z nich wyciska pocałunek, jakby im przez to dobrodziejstwo wyświadczała i chce natychmiast przyprowadzić do skutku swój straszliwy zamiar!
Cóż to w téj chwili dzieje się z jéj duszą? Czy zrozpaczona mniema, że nowonarodzonym dobrodziejstwo wyświadcza przez to, że po gorąco serdecznéj modlitwie, wprzód nim poznały życie, w téj chwili znowu wydziera im życie, którém ich obdarzyła?
Albo może w obłędzie zapominając, że to zima, a drogi wszędzie śnieg pokrywa, chce porzucić te małe istoty, aby je wzięli ludzie litościwi, i aby te nieszczęśliwe podrzutki u nich mogły być lepiéj wychowane niż u własnéj niemającéj przytułku matki?
Niestety! Zapomina, że w takim razie dopuści się zbrodni, bo śnieg i nocne powietrze zabije te delikatne istotki! Zaślepiona, szaleństwa blizka i wszelkich sił pozbawiona, jedno dziecko o ile możności otulone kładzie na drodze tuż pod krzakiem, naprzeciw cmentarnego muru.
Potém uchodzi — coś nakształt jasnéj myśli świeci w jéj duszy — lecz nie! Słucha tylko, bo sądziła, że ktoś się zbliża — śpieszy daléj i znowu w niejakiéj odległości, kładzie drugie dziecię na liściach, pod zasłoną gałęzistego drzewa — mimowolnie i przez niepojętą sprzeczność z czynem swoim, znowu całuje delikatną istotę — i biegnąc ucieka pomiędzy krzakami, jakby ją furye gnały.
Przez gęstwinę zwierzyńca z rękami w niebo wzniesionemi, chwiejąc się skacze Małgorzata, i niepewną nogą jak nocne widmo śpieszy daléj, coraz daléj, jakby sama przed sobą uciekała — włosy za nią straszliwie powiewają — okropną trwogą przejęte oczy, niegdyś tak piękne, z twarzy głęboko zapadłéj patrzą w koło — coraz mniejsze daje kroki — nakoniec z dosięgającym nieba, rozdzierającym serce krzykiem pada pod drzewami...
Burza ustała — pojedyncze gwiazdy błyszczą na firmamencie, a przez gałęzie śniegiem pokrytych drzew pada promień księżyca na bladą, obumarłą twarz dzieciobójczyni — czyliż dusza jéj wspólnie z duszami małych odrzuconych dzieci idzie do tronu Przedwiecznego?
Wiatr śpiewa pieśń usypiającą — eolska arfa w parku księcia wydaje żałosne tony, jak cichy nadziemski śpiew bolejących aniołów, gdy Pana niebiańskich zastępów z załamanemi rękami błagają o wszechmocną łaskę dla upadłéj duszy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.