Tajemnice stolicy świata/Tom II/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Lew wyrywa się z klatki.

Nazajutrz na ulicach ogromnego miasta panował niezwykły ruch. Wielki był ścisk przy dużych afiszach poprzylepianych na wszystkich rogach, na których olbrzymiemi literami, które już z daleka każdego w oczy uderzały, zapowiadano galowe przedstawienie w cyrku, podczas którego pan Lopin ukaże się pomiędzy swojemi lwami w sposób dotąd niewidziany. Śmiały pogromca przyrzekał publiczności wejść do klatki z dzieckiem swojém, aby stwierdzić stare mniemanie, że lwica niedołężnemu i opuszczonemu dziecku nie wyrządza nic złego, ale raczéj broni go.
— Ten Lopin jeszcze sto razy śmielszy, niż dawniejsza miss Brandon! utrzymywał mężczyzna w tłumie stojącym przy afiszu.
— Aż pewnego dnia nie wyjdzie więcéj z, klatki, rzekł drugi, machając ręką. O! miss Brandon także raptem jakoś ucichła — założyłbym się że ją lwy zjadły!
— Toby było głośne; poszła sobie na spokojny chleb bo zebrała niezły dochodzik — mówią, że i teraz już wszystkie bilety rozprzedane.
— Jabym darmo na to patrzeć nie chciała, odwracając się zawołała cierpko jakaś wyrobnica; na tak przeklęte pomysły policya nie powinnaby wcale pozwalać! Ten Francuz chce z sobą wziąć dziecię do klatki — co za zgroza! Chciałabym tam być i powiedzieć temu potworowi prawdę. Bóg nie powinien takich ludzi dziećmi obdarzać!
— Macie słuszność! odpowiedział mężczyzna, odchodząc daléj z kobietą. Ile też dzieci macie?
— 10-cioro żyjących, ale ani jednego nie oddałabym nikomu. Widzicie, jestem uboga, a niech mi kto sto talarów na stół położy, sto białych błyszczących talarów — żeby za to któreś z moich dziesięciorga dzieci choć raz mógł z sobą zabrać do klatki, to go razem z pieniędzmi ze schodów zrzucę! — a sto talarów była to jednak dla wyrobnicy znakomita summa, bo ich razem tyle nigdy nie widziała.
Niektórzy stojący przy afiszu z uśmiechem przypatrywali się rozgniewanéj kobiecie, inni podzielali jéj zdanie — ale większa część pragnęła znajdować się na zapowiedzianém widowisku.
— Tam są tylko dwa lwy, objaśniał ktoś, co przed kilku dniami był w cyrku; trzeci zdechł przed kilku dniami.
— Pewno nie z niestrawności, zawołał człowiek w rogu stojący, bo ci biedni królowie pustyni musza bardziéj głód cierpieć niż my! Byłem tam niedawno, ależ to nędza — żebra wyglądają zwierzętom z pod futra, jak obręcze na beczce. Lwica ujdzie, ale król zaledwie łazi, taki głodny. Z tym i ja się nareszcie pokazywać odważę, jeżeli mi za to zapłacą!
Głośnym śmiechem wynagrodzono stojącego przy rogu, który należał do owych figur stolicy, jakich nigdzie nie brakuje i jakie nietylko popisują się swojemi płaskiemi konceptami, ale wszystko poniżyć usiłują, chociaż nigdy tego nie widzieli i nie pojmują.
— No, ja ci tam tego nie zazdroszczę, rzekł jakiś Wyrobnik spoglądając pogardliwie: trzeba żebyś kiedy zaprojektował Lopinowi, zdaje mi się, że ci nie odmówi!
— Nie byłaby to wielka sztuka, już miałem do czynienia z niejedną bestyą! odparł stojący przy rogu.
— Opowiedz-no!
— Najprzód służyłem u majora von Lammermann, miał on dwóch buldogów, ot takiéj wysokości... i źle mierząc wskazał wysokość cielęcia.
— A przytém jeszcze morską świnkę? z głośnym śmiechem szyderczo dodał wyrobnik.
— Kiedy mi robisz przycinki, to i ja odegram rolę dzikiego zwierzęcia — rozumiesz? Pozwólże mi mówić!
A zatém dwa buldogi największe w całém mieście. Pewnego dnia dzika bestya wściekła się, pokąsała drugą, a także mnie i majora. Musiałem sprowadzić oprawcę, Dolmanna, a to był djabelnie silny chłop. Ale jak zobaczył psów, nie chciał nic innego zrobić, tylko podrzucił im truciznę, ktôréj one nie zżarły. Major chciał je pozastrzelać, ale nie udało się, bo bestye biegały tu i tam. Więc wziąłem siekierę i pozabijałem je — to była drobnostka. Kiedy major kupił sobie znowu dwa podobne psy, odprawiłem się i zostałem stangretem, i wtedy przez dwa lata cierpiałem jakieś uderzenia do głowy i codzień musiałem pisać testament. Teraz stoję na rogu i lepiéj mi z tém!
Większa część obecnych rozeszła się w ciągu tego opowiadania, przy uliczniku z zaczerwienionym nosem, drżącym nieco od wiatru i chłodu, pozostał tylko śmiejący się wyrobnik.
— Więc stchórzyłeś — ale wiem, że już blizko dziesięciu lat trudnisz się nowém rzemiosłem!
— Na pozór — tak niby wygląda — no, ale wstąpmy na chwilę tam pod Złotą Kulę!
— Zgoda! powiedział wyrobnik i obaj weszli do domu, nad którym zapraszająco błyszczała złota kula i w którego oknach stały wiele obiecujące flaszki z wódką.
Za nadejściem wieczoru, wędrówka ludu na ulicy Fryderyka przekonała, że tłumy nie podzielały zdania ani wyrobnicy, ani ulicznika, lecz cokolwiekbądź pragnęły widzieć dziecię w klatce lwów. Przeciwnie, policya odwiedziła pana Lopina, aby się dowiedzieć, czy rzecz nie jest za nadto nieludzka, a zatém niepozwolona. Ale spekulant Francuz mnóztwem pochlebnych słów objaśnił, że cała rzecz ma tylko pozór największego niebezpieczeństwa i że on dziecię swoje, równie tak dobrze jak siebie, pomiędzy lwy wprowadzić może.
Miejsca w cyrku zapełniały się coraz bardziéj z każdą chwilą, tak, że wkrótce w całym czerwono obitym, rozległym okręgu widziałeś głowę przy głowie. Na dole na aksamitnych wysłanych siedzeniach widziano licznych oficerów i bogatych hulaków, w loży dyplomatycznéj z nauniżeńszemi ukłonami młody lord Felton, którego ojciec już wyjechał, robił miejsce staremu lordowi Woodowi przy poręczy, chociaż mu w duszy złorzeczył, bo przed godziną dowiedział się od nadwornego jubilera Rosenthala, że go lord Wood uprzedził. Za część pieniędzy pozostawionych mu przez ojca z pewnemi zastrzeżeniami, potrafił jednak nabyć prędko inny strój prawie téj saméj wartości, a Rosenthal z powodu zakładu dwóch artystek, zrobił świetny interes — ale w każdym razie czarująca Joanna przegrała zakład, co ją niezmiernie gniewało.
I książę Etienne ukazał się także razem z innymi dyplomatami — ale loża królewska jak zawsze tak i dzisiaj pozostała pusta.
Im wyżéj w górę spoglądało oko, tém więcéj ścieśnieni siedzieli na amfiteatrze ciekawi widzowie, mężczyźni, kobiety i dzieci. Rozmawiano, na dole pożywano konfitury, wyżéj ku górze cukierki i ciasta, a na saméj górze łącząc przyjemne z pożyteczném, bułeczkę albo praktycznie złożony chleb z masłem, wyprosiwszy sobie u sąsiada afisz, aby tymczasem mieć korzyść z odczytania porządku nastąpić mającego widowiska, i lejąc krople potu w pośród wzrastającego gorąca i ścisku.
W jednéj loży znajdowali się także: młody malarz Wildenbruch i Justus Armand, którzy pana Ol... już od niejakiego czasu nie widzieli, bo poseł na kilka tygodni wyjechał, a on mu towarzyszyć musiał.
Nakoniec dzwonek zapowiedział rozpoczęcie widowiska, a huczne tony muzyki rozległy się po cyrku.
Gdy męzki personel wykonywał bardzo zręczne skoki na siodle, a downy wyprawiały rozmaite figle, Justus i Wildebruch z cicha rozmawiali.
— Spojrzyj-no tam w górę na tę dziewczynę na ostatniéj ławce! szepnął malarz.
— Mówisz zapewne o bladéj blondynie stojącéj przy wyrobniku? — Uderzająco piękna twarz! odpowiedział Justus Armand.
— Nie wiem dla czego ciągle na nią spoglądać muszę; w jéj postawie i twarzy widzę jakieś zakłopotanie.
— Masz słuszność, teraz i mnie to uderza — wyrobnik pociąga ją nieco w tył.
— To także oznaka czasu, mniemał Wildenbruch, że tak młode kobiety z taką niecierpliwością cisną się na widowisko, od którego i my może nawet truchlejemy.
— Szczególna rzecz, że ona raz blada jak śmierć — raz czerwona!
— A jak biednie ubrana — ale do cyrku przyjść musiała.
— Pomyśl tylko, że tysiące odejść musiały i że za siedzące miejsce po kilka talarów płacono! odpowiedział pan Armand.
— Ach — otoż i znakomita konna artystka Bella — siedzi na koniu jakby z nim zrosła — jaki wdzięk!
— Jeździ według wysokiéj szkoły, tak wykończenie, jak jeszcze nie widziałem nigdy!
Bella uśmiechnęła się — wygrała zakład i przytém tak była pewna na swoim koniu, posłusznym na każde jéj skinienie, jak Lopin, kiedy wprowadzał swojego najulubienszego uczonego konia Emira.
Po niéj ukazała się piękna Liddy — wyciągnięto cienką, przezroczystą siatkę i la fille du soleil, błyszcząca złotemi blaszkami, bujała pod nią, trzymając się linki od jednéj strony cyrku do drugiéj. Jéj promieniejąca, krótka sukienka, jéj złotem wyszywany stanik, jéj kształtne członki, objęte w trykoty doskonale naśladujące barwę ludzkiego ciała, powiewające włosy, wszystko było dziwnie piękne i wspaniałe. Stary lord Wood z upodobaniem przypatrywał się każdemu jéj poruszeniu w powietrzu, a tłumy hucznemi oklaskami nagrodziły śmiałą Liddy. Kosztowny strój szmaragdowy dostał się jéj, więc też wystąpiła w nim publicznie, a miss Joanna, która po niéj wpadła na arenę jako zachwycający pocztylion pędzący sześć pysznych siwoszów, musiała poprzestać na nie tyle kosztownym, który jéj przed godziną lord Felton przysłał. Stojąc to na jednym to na drugim koniu, pukając z bicza i zręcznie władając lejcami, szalenie pędziła i wreszcie wykonała ulubioną sztukę, przebierając się w ciągu szalonego biegu, to za ogrodniczka, to za Hiszpana, to za starą babę, a nakoniec za tancerkę.
Lord Felton nie posiadał się z rozkoszy — miss Joanna wynagrodziła go spojrzeniem a widzowie także jéj przyklasnęli.
Dziewczyna na górze na ostatniém miejscu, w któréj nasi czytelniczy zapewne poznali już Małgorzatę, dotychczas bez zajęcia przypatrywała się widowisku — czekała na numer programu, teraz następujący, na okazanie się Lopina i jego lwów. Dusza jéj drżała, duch ulatywał na myśl, że dziecko, które okrutnik z sobą chciał wziąć do klatki, mimo wszelkich zapierań się i nakoniec groźnie grubych słów, było przecięż jéj dzieckiem. Mimo wszelkich próśb i starań nie mogła go odebrać, nie wskórała nic u Lopina — wyśmiał ją i oświadczył, że każdemu wolno do niego przychodzić i Bóg wie czego żądać; jeżeli więc ma do niego jaką pretensyę albo czuje się pokrzywdzoną, to może go pozwać do sądu; jakby ten potwór wiedział, że aby się sama nie dostała do więzienia i aby się zachowała dla dziecka, które odzyskać pragnęła, nie pójdzie taką drogą!
Ze zgrozą wyczytała ogłoszenie, od którego włosy na głowie powstawały, że Lopin wejdzie do klatki z dzieckiem swojém, a głos wewnętrzny wołał na nią, aby nié wątpiła, że to jéj dziecię ten pogromca lwów poświęca swojéj chciwości — bo widowisko takie bardzo nęciło.
Jakże niewypowiedzianych męczarni doznawało serce młodéj matki na tę myśl nieludzką, któréj możliwość, lodowém drżeniem przejmowała jéj członki! Chciała krzyczyć — prosić zwołać ludzi — dostać się do króla do głowy cisnęły się jéj niezliczone zamiary i rozpaczliwe plany — biegała, nie wiedząc dokąd — z ust jéj wyrywały się bezładne słowa, doznawała niesłychanego bólu, którego słaba dusza ludzka znieść, któremu oprzeć się nie może, była nim zgnębiona.

Ńakoniec ujrzała się w parku — pośpieszyła do Waltera, który pełnił służbę i dla tego na kilka godzin opuścić ją musiał, chciała u niego zasięgnąć rady i pomocy. Walter starał się przekonać ją o możliwéj bezzasadności jéj obawy; utrzymywał, że żebraczka może wcale nie zaniosła dziecka do Lopina i ten rzeczywiście naraża swoje Własne na niebezpieczeństwo rozszarpania? — ale Małgorzata powtarzała ciągle to samo, patrząc osłupiałe przed siebie:
— To moje dziecię — ratuj moje dziecię!
Walterowi włosy na głowie powstawały na widok tak srogiego udręczenia, i musiał przyznać w duchu, chociaż usiłował wmówić w Małgorzatę inne przekonanie, że ta okropność niewątpliwie stać się może, że pogromca lwów dziecięcia nieszczęśliwéj użyje do swojego nieludzkiego przedstawienia — a myśl ta przejmowała go również taką zgrozą, że przez chwilę nie wiedział co począć.
— Podpalić — ogień podłożyć, mruczała Małgorzata, ale oderwane wyrazy przekonywały jak okrutne myśli snuły się w jéj udręczonym umyśle? Ogień — to nie będzie mógł wystąpić. Musisz mi pomagać, skoro wieczór nastąpi!
Walter struchlał — miłość macierzyńska i rozpacz mogły ją do zbrodni doprowadzić! Jeżeli ta okropność jéj się uda — to ona stanie się morderczynią tysiąca ludzi!
— Małgorzato, rzekł seryo: musisz mi święcie poprzysiądz, że nic bezemnie nie poczniesz!
— Musisz mi pomagać — wszak powiedziałeś, że mnie nie opuścisz. Musisz mi pomagać!
— Tak, prawda, ale posłuchaj mnie! Przedewszystkiém musisz się uspokoić!
— Jestem spokojna — zupełnie spokojna — ale mów, co naprzód uczynimy?
— Najpierwiéj pozostaniesz tu kilka godzin w chatce.
— Nie mogę — dręczysz mnie okropnie...
— Ha, to ani cię wspierać, ani pomagać nie mogę.
— I ty także — i ty! Wszyscy opuszczają mnie — a dziecię moje będzie rozszarpane! Walter czuł, że potrzebuje całéj siły i stałości.
— Pozostań tu w chatce aż do wieczoru, Małgorzato; potém oboje pójdziemy do cyrku; jeszcze raz zapytam i wszystkiemu przeszkodzimy.
— Przeszkodzić — tak, to główna rzecz, byle dzisiaj przeszkodzić — potém ukradnę mu dziecko, tak jak mnie ukradła je żebraczka! poszepnęła Małgorzata.
— Uspokój się, potém razem zemną zrobisz to co będzie najlepsze!
— Tak, tak, wiem o tém. Ty mi pomożesz!
— Biedne, udręczone serce, okropność, co ty cierpieć musisz! cicho powiedział Walter, gdy zgnębiona weszła do chatki, całkiem posłuszna jego woli i ufająca.
Nad wieczorem poszli oboje do cyrku — im bliźéj była tego straszliwego domu, do którego inni śpięszyli z upragnieniem zabawy, tém bardziéj wzrastało jéj gorączkowe rozdrażnienie i trwoga — drżała — Walter ciągle ją uspakajał.
Poszedł do mieszkania Lopina i wypytywał się o dziecko.
Odpowiedziano mu, że pogromca wystąpi z jedném ze swoich dzieci.
— Nie mogę tego myśleć, że żebrząca hrabina była u Lopina. On sam ma dzieci, dla czegoby miał brać obce?
— Ja nie odejdę z cyrku — muszę widzieć co się stanie! poszepnęła młoda matka, patrząc niespokojnym, rozognionym wzrokiem.
— To kupię miejsca dla nas obojga, abyś się przekonała; czuję, że inaczéj nie uspokoisz się. Jeżeli przekonamy się, że to nie twoje dziecko, to po przedstawieniu jeszcze raz poszukamy żebraczki hrabiny, i biada jéj, jeżeli nam wtedy nie powie prawdy!
— Tak, Walterze, tak to dobrze! wyjąkała Małgorzata.
Ze szczupłéj płacy, którą pobierał strażnik parku, ofiarował on większą część na otrzymanie z trudem i kłopotem dwóch miejsc na wysokości amfiteatru, gdzie teraz strapiona z gorączkową niecierpliwością oczekiwała na wystąpienie Lopina. Traciła dech, ręce od dręczącego wzruszenia miała wilgotne i zimne, serce biło jéj gwałtownie. Otaczający ją i przed nią siedzący postrzegli, nie umiejąc sobie tego wyjaśnić, co się działo z tą dziewczyną, patrząc na nią ciekawie z boku; — chociaż Walter ją tajemnie uspakajał i łagodnie dotykał, jeżeli głęboko wzdychała lub wyszeptała jakieś słowo, jednak po każdém poruszeniu można było poznać jéj gorączkowe wzburzenie.
— Czyście chorzy, czy może wam od gorąca niedobrze? obróciwszy się spytał przed nią siedzący mężczyzna. Lepiéj się pomieniajmy, zajmiéjcie moje miejsce tu na ławce, a ja będę stał!
Małgorzata zgodziła się — zaledwie wiedziała co się z nią dzieje, i poszepnęła kilka słów, które ten człowiek wziął za podziękowanie.
— Już dobrze, odpowiedział, stając obok Waltera, który wprawdzie był nieco od niéj oddalony, lecz zadowolił się tém, że siedzieć mogła.
Ławki gdzie niegdzie poprzerywane dla wejścia, szerokim kręgiem obiegały cały cyrk; pojedyncze przejścia nie były przedzielone poręczami, bo te byłyby tylko zasłaniały widok wyżéj siedzącym. Na dole koła były węższe i wygodniejsze, a tuż przy arenie mieściły się same krzesła.
Muzyka ucichła. Wszyscy w oczekiwaniu zwrócili oczy na drzwi, prowadzące do maneżu.
Drzwi otworzyły się — dwaj elegancko ubrani słudzy wsunęli złoconą, na kółkach ustawioną klatkę — dwa lwy przechadzały się w niéj niespokojnie, i z groźnym, przytłumionym rykiem spoglądały w górę na rozległe tłumy ludzi. Zdawało się, że chcą wybuchnąć gniewem, a jednak myślą o karzącéj ręce swojego pogromcy — mruczały tylko, ale i te ich głosy dosyć były groźne i świadczyły o wrzącéj dzikości bestyj.
Mianowicie lew stanął przy saméj złoconéj kracie i spoglądał bacznie na ludzi ścieśnionych i obok siebie siedzących, i jakby ziewając z rykiem otworzył ogromną paszczę. Lwica położyła się — ale czerwonemi, wielkiemi, zaiskrzonemi ślepiami wodziła po ludziach.
Nagle w rozległym cyrku tak się zrobiło cicho, iż można było słyszeć skrzyp piasku pod nogami lwów — publiczność prawie nie oddychająca, spokojnie oczekiwała mającego nastąpić strasznego widowiska.
W tém ukazał się Lopin we drzwiach szybko się za nim zamykających — nie miał żadnego dziecka na ręku, trzymał tylko szpicrutę, lecz na wzór gimnastyków ubrany w srebrne łuskowe trykoty, nie ukrywając żadnéj broni, wszedł do areny i ukłonił się zgromadzonym.
— Ale dziecię — dziecię! — dały się słyszeć niecierpliwie wołania. Lopin ukłonił się z uprzejmym uśmiechem, jakby chciał powiedzieć:
— To nastąpi, szanowna publiczności! Między obecnymi rzeczywiście było tak wielu pragnących nienaturalnego uroku, że z największém upodobaniem byliby widzieli pogromcę z jego dzieckiem pomiędzy drapieżnemi zwierzętami. Ale w każdym czasie istniały tak wyrodne natury, których w starożytności najulubieńszém widowiskiem były walki bezbronnych niewolników ze lwami i tygrysami, którzy często ginęli pod łapami dzikich zwierząt.
Ta chwila męki prawie dusiła Małgorzatę — dręczyła ją jeszcze dłużéj sroga niepewność i nadzieja, którą powzięła przy ukazaniu się Lopina, że nie weźmie dziecka, a którą jednak pytające wołania tłumów zniweczyły.
Lopin odwrócił się do lwów, z uśmiechem jakby do najlepszych przyjaciół. Uderzył szpicrutą po kracie, co pobudziło lwicę do powstania także — wyglądała jakby nie bardzo skłonna do ukazania się, bo ruchy jéj były leniwe i powolne — może pogromca dał jéj dzisiaj podwójną racyę, aby ją nasycić i przez to złagodzić jéj chęć krwi.
— Allons! zawołał Lopin, uderzywszy pierwéj drócianą szpicrutą po kracie, tak, że gwizdnęła w powietrzu i zdawało się, że zwierzęta pustyni nie znosiły tego tonu, bo straszliwie ryknęły — daléj! żwawo i wesoło!
Okropna to była ironia — igrzysko, tak zwodnicze i wyrachowane, że tłumy jeszcze w większém milczeniu przypatrywały się. Bestye miały być wesołe, a Lopin także się uśmiechał, jakby żartował ze swoim ulubionym pieskiem.
Nie był on słuszny, ale na wzór podobnych kuglarskich sztukmistrzów ściągnisty i silnie zbudowany. Ręce miał pełne i silne, pierś wypukłą, włosy spadały mu na silny grzbiet, a świetnie je wyszwarcował, twarz ogolił gładko i nieco naróżował, aby tym sposobem podnieść blask trykotu i jaśniejące zdrowie. Gdy prawą ręką wywijał szpicrutą, lewą wsunął w klatkę.
Lew nieco skurczony spojrzał zezem i nagle poskoczył w miejsce, w którém się znajdowała ręka — Lopin cofnął się, a król pustyni porwał za złocone sztaby i wściekle niemi wstrząsał.
Pogromca śmiał się i przytém zrobił ruch ku publiczności, jakby chciał powiedzieć: On jest trochę za porywczy, ale ja z nim zaraz zagram.
Bijąc więc silnie po kracie szpicrutą, chodził teraz w koło klatki i tak długo i strasznie drażnił zwierzęta, że z okropnym rykiem rzucały się na kraty, zęby wyszczerzały i tak groźnie skakały, iż wszystkie damy truchlały ze strachu.
Wtém nagle otworzył drzwi wchodowe, prowadzące do pokojów sztukmistrzów i artystek — jeden służący stał w nich, trzymając na ręku małe, milutkie dziecię.
Lopin wziął od niego to dziecię, pocałował i znowu się ukłoniwszy wszedł w arenę.
Rozległy się głośne oklaski — ale zagłuszył je silny głos, głos trwogi tak donośny i rozdzierający serce, że oczy wszystkich od pogromcy zwróciły się w owo miejsce, z którego wybiegł tak przerażający krzyk.
Co to znaczyło? czy jaka kobieta nagle zachorowała? Czy między publicznością było serce kobiece, które omdlało na widok milutkiéj, niewinnój ofiary?
— W takim razie nie powinna tu przychodzić! ozwali się niektórzy. Mężczyźni złorzeczyli przerwie.
Lopin kilka razy spojrzał ku miejscu i osobie, co spowodowało krótką przerwę. Trzymał dziecię na ręku i zbliżył się z niém do klatki, ukrywszy szpicrutę, tak, że teraz lwy spokojniéj i nie troszcząc się o swojego pogromcę, przechadzały się tam i na powrót.
— Moje dziecię — to jest moje dziecię! — brzmiał czyjś głos z góry, z razu słabo, a potém coraz silniéj. On je kupił u żebraczki hrabiny, aby je dać lwom rozedrzeć — zlitujcie się — to moje dziecię!
Po cyrku przebiegł szmer zdziwienia. Nikt nie mógł pojąć co się stało.
— To waryatka — zawołało kilka głosów.
— Najświętsza Panno — spojrzyjcież na tę dziewczynę! — wołały inne głosy.
Była to okropna chwila, straszliwy widok, patrzeć na Małgorzatę, która pełna przerażenia, gorączkowo drżąca wszystkiemi członkami, torowała sobie drogę z ławki do ławki pomiędzy usuwającą się publicznością.
— Puszczajcie mnie — puszczajcie mnie na doł! — wołała, a słowa jéj przeraźliwie brzmiały — on ma moje dziecko na ręku. — Ratunku — ratunku!
— Precz z nią — wyprowadzić dziewczynę! zawołali niektórzy mężczyźni — ona obłąkana!
Ale nikt nie śmiał zbliżyć się albo dotknąć z podziwienia godną zręcznością, z ławki na ławkę aż do areny przesuwającej się dziewczyny. Zdawało się, że cała jéj postać goreje czémś odstraszającém, nadludzkiém. Każdy usuwał się ustępując miejsca jéj drobnym rękom i nogom, a jednak nikt nie mógł inaczéj myśleć, tylko, że dziewczyna na widok tak wzruszającej sceny nagle zwaryowała.
Lecz Lopin, mający za sobą część publiczności, nie chcący, aby jéj przerywano drogo opłaconą zabawę, nie zważał na tę przerwę, lecz zostawając jéj usunięcie ciekawym tłumom, powiedział sobie, że tym sposobem najlepiéj postępuje. Dał znak muzyce, aby grzmiącemi rogami zagłuszyła wołania o pomoc schodzącéj na dół i zbliżył się do wejścia do klatki. Dzisiaj kilkakrotnie robił próbę ze zwierzętami, brał z sobą dziecię do klatki i trzymając je na ręku, bawił się ze lwami, potém je kładł, a zwierzęta tylko na niego zważały, a dziecię zostawiły nietknięte. Owszem lwica nawet obwąchała je, ale na jego skinienie i spojrzenie nie dotknęła nawet swoją już podniesioną łapą.
Był więc pewny, że krew wcale nie popłynie, a obcowanie z bestyami tak go już uspokoiło i ośmieliło, że bez myśli o bojaźni, i niezwłocznie odsunął jeden rygiel zapierający klatkę.
W chwili gdy ręką miał ująć drugi rygiel, wzburzenie publiczności przemieniło się w gwałtowną wrzawę — rozmaite głosy wołały — powyskakiwano z siedzeń, — muzyka ucichła — Małgorzata dostała się do baryery oddzielającéj ją jedynie od maneżu — z właściwą sobie zręcznością, jaką nadaje rozpacz, wpośród poklasków i groźnych wołań, wrzasku o pomoc, przeszła przez baryerę, przez piasek toru z rozpuszczonym włosem, wyciągniętemi ramionami i śmiertelną trwogą błyszczącemi oczami, aż do klatki.
Wtedy lew postrzegł obcą mu postać, która z groźnemi, rozpaczliwemi gestami wpadała na Lopina — wydał groźny, krótki ryk — po cyrku przebiegł przerażający okrzyk, bp Walter dążąc za Małgorzatą, nadaremnie chciał sobie utorować drogę, wprzód prośbą, a potém groźbą — lew rzucił się całą silą na drzwi — te zadrżały i ugięły się — jeszcze raz rzuciło się wściekłe zwierzę — rygiel puścił — drzwi wyleciały i lew za jednym poskokiem wpadł w arenę, w któréj Małgorzata właśnie wydarła dziecko zbladłemu Lopinowi, aby z niém uciec.
Okropne zamieszanie, śmiertelne przerażenie powstało między publicznością, która widziała lwa wypadłego z klatki — z pełną okropności wrzawą kobiety i dzieci rzuciły się do wązkich wyjść, a mężczyźni pochwycili za broń i strzelby — loże szybko się wypróżniły, także i oficerowie, którzy siedzieli najbliżéj nizko otoczonego maneżu, szybko i potraciwszy głowy poopuszczali swoje krzesła, bo wściekły lew był to przeciwnik, przeciw któremu służbowa szpada nic nie znaczącą obronę stanowiła.
Zapyta kto, dla czego z korytarza sztucznych jeźdźców nie prędko pośpieszono z palną bronią? ale pomyśleć należy, że to co w kilku słowach tu opisać musieliśmy, potrzebowało zaledwie chwili, aby się stało i że w takich razach nikt nie może tak prędko znaleźć tego, co mu najlepszą pomoc i ratunek przynosi.
Lew, który wysadził drzwi i nagle ujrzał się wyswobodzonym z po za nienawistnéj kraty, spojrzał w koło Z głuchym, tryumfującym rykiem, stojąc na piasku areny — lwica już zamierzała ruszyć za nim, bo drogę miała otwartą, a wtedy część uciekających tłumów, wołających o pomoc i duszących się, byłaby padła pewnie ofiarą krwi chciwéj pary.
Lecz Lopin szpicrutą odpędził lwicę na powrót, jak mógł przytwierdził drzwi, potém odrzucił szpicrutę i z części trykotu okrywającéj jego piersi wydobył szeroki, błyszczący sztylet.
Tłumy ze śmiertelną trwogą patrzące w arenę, cisnąc się wszelkiemi siłami do wyjść, ujrzały nagle, że nieszczęśliwa nieznajoma odebrała dziecko pogromcy i ukryła na łonie, ale może paść ofiarą lwa, a popęd własnego ocalenia tak był wielki, że wszyscy ocenili cudowny traf jéj pojawienia się, bo ona poświęcając się, ocalała uciekających. Lew miałby do czynienia z łupem swoim, a Lopin tymczasem zabezpieczałby lwicę. Drżał on z gniewu i wzruszenia, bo nietylko wiedział, że do szaleństwa śmiałą dziewczyna padnie ofiarą krwi chciwego zwierza, w którym nagle ożyła cała dzikość, lecz i on sam mu ulegnie, jeżeli nie zdoła zabić bestyi sztyletem. W takim razie ocali może swoje życie, ale poniesie wielką stratę przez śmierć obłaskawionego lwa.
W téj straszliwéj chwili zabrzmiał silny głos z pomiędzy ławek:
— Idę — odwagi — prędko — idę!
Był to Walter, który znalazłszy na galeryi grubą sztabę żelazną, używaną przez lampiarzy, bez tchu przez ławki przeskakiwał. Z rozpaczliwą siłą zgiął tę sztabę jak trzcinę, i zrobił z niéj dzielniejszą broń, ale przebył dopiero połowę niebezpiecznéj drogi, gdy lew, bijąc ogonem po piasku toru, skurczył się i strasznym rzutem poskoczył za uciekającą matką, która trzymając w ręku ubrane dziecię, w téj chwili zamierzała przestąpić przez poręcz.
Po cyrku rozległ się krzyk, aż do szpiku przejmujący.
Lew szponami pochwycił suknię uciekającéj, która silnie tuląc do siebie dziecię, wpadła na powrót do maneżu — jeszcze jedna sekunda, a córka Eberharda byłaby się przemieniła w massę nierozpoznanego ciała — jeszcze jedna sekunda, a lew zaspokoiłby swoje pragnienie krwi na młodéj matce, dla dziecka swojego śmierć ponoszącéj.
Lopin odskoczył w tył — nadbiegli artyści i masztalerze stali także wybladli i bezradni, bo każdy wiedział, że ratunek jest niepodobny, jeżeli lew ujrzy krew. Chciano strzelić, ale nie można było wycelować: z powodu skoku bestyi i upadku Małgorzaty piasek i kurz wirem się zakręcił — widziano tylko, że lew rzucił się na nią, widziano białe ramię w powietrzu krwią zbroczone, słyszano zamierające wołanie o pomoc matki i płaczliwy jęk leżącego pod nią dziecka....
Wtém Walter dostał się do baryery — oczy jego błyszczały, odzież śpiesznie zbiegając porozdzierał, włosy spadały mu z głowy potargane, a młodzieńcza jeszcze twarz z małą jasną brodą miała dziko rozpaczliwy wyraz.
— Precz! zawołali Lopin i jeźdźcy.
Walter ich nie słuchał.
— Precz — ona zgubiona, nie zbliżaj się, bo inaczéj zwierzę rzuci się i na ciebie!
Widział krew — widział grzywą otoczony, straszliwie chciwy łeb bestyi, zamierzającéj rozedrzeć nieszczęśliwą matkę! Prędko jak myśl podniósł we dwoje zgiętą sztabę, z całą siłą, i całą mocą spuścił ją na głowę krwi chciwego zwierza.
Nastąpiła chwila nieopisanego oczekiwania.
Cios skutkował, lew chciał odstąpić od swojéj ofiary i wpaść na nieprzyjaciela, który z nim o to samo rozpoczął walkę. Nikt nie śmiał pośpieszyć wyrobnikowi na pomoc, sam nawet Lopin stał jeszcze niezdecydowany.
Ale już Walter podniósł znowu swoją tępą, a jednak ciężką broń, i jeszcze raz ze straszliwą siłą spuścił ją na grzywiastą głowę groźnie podnoszącego się lwa.
Zwierzę wydało krótki i chrapliwie bezsilny ryk.
Sacré dieu! wrzasnął zrozpaczony Lopin — on zdycha!
Lew przykląkł — może go silny cios zagłuszył.
Małgorzata jękła; dziecię, które od bestyi własném życiem obroniła i własném ciałem zakryła, płakało rozdzierającym głosem.
Walter zręcznie wskoczył w arenę, i z pełnym obawy wzrokiem, z okropną niepewnością zbliżył się szybko do omdlałéj z bólu, wzruszenia i utraty krwi, a może i do umarłéj Małgorzaty, Lopin zaś pośpieszył do lwa, aby się przekonać czy jeszcze żyje. Spodziewał się tego i kazał przysunąć klatkę tuż do ciężko oddychającego zwierzęcia, aby wsparty przez swoich pomocników, mógł go tam przenieść, co nietylko było trudne, ale i niebezpieczne, bo lew niespodzianie mógł się bronić łapami.
Walter ze wzruszającą troskliwością podniósł na ręku Małgorzatę i jéj dziecię — z niewypowiedzianą boleścią ujrzał teraz, że szpony zwierzęcia nietylko szyję, ale i ramię bez tchu leżącéj dziewczyny krwawo rozdarły — ale dziecię pozostało nietknięte.
— Lekarza — lekarza! wołał na korytarzu, i gdy w garderobie artystek, które przestraszone pouciekały do swoich gabinetów, złożył Małgorzatę z ostrożną starannością, już tam natychmiast znalazł się i lekarz cyrku.
Stara Adam musiała usunąć podarte, krwią zlane suknie Małgorzaty, a Liddy przez inną garderobianę przysłała natychmiast dla biednéj inną ciemną suknię i ciepły chustkę — była dobroczynna, jak zwykle prawie łatwo żyjący ludzie.
Gdy lekarz owiązał rady, a potém przystąpił do Waltera, powiedział mu, że rany te nie są niebezpieczne, że jakby cudem szpony nie dotknęły szlachetniejszych części, ale potrzeba długiéj spokojności i troskliwości.
Walter przyrzekł postarać się o to oboje i podziękował lekarzowi za pomoc, bo zasoby jego nie pozwalały mu zapłacić za nią.
— Ani feniga nie żądam, mój kochany, rzekł doktor, biorąc rękę wyrobnika i ściskając ją. Czeka cię jeszcze wiele innych wydatków!
I opowiedział mu dokładnie co ma robić, jak rany ochładzać i prędzéj uleczyć, jak złagodzić gorączkę, która niewątpliwie nastąpi, i jak zapobiedz chorobie nerwów, któréj obawiać się należało z powodu nadludzkiego wzruszenia.
Małgorzata odzyskała przytomność i najpierwéj zapytała o dziecko, przypomniawszy sobie ze drżeniem wszystko co zaszło.
Podano jéj dziecię — ze wzruszającą miłością przytuliła je do siebie, potém pełnym wdzięczności wzrokiem spojrzała na Waltera, który przystąpił do niéj uszczęśliwiony. Ujęła jego rękę — nie mogła mówić — ale on i beż słów czuł jéj gorące podziękowanie, — najpiękniejszą dla niego nagrodą było, że ocalił Małgorzatę i że swój klejnot odzyskała.
Ale w tłumie trwożliwie zewnątrz oczekującym wiadomość o pełnym poświęcenia czynie śmiałego wyrobnika, wywołała głośne pochwały, a gdy się dowiedziano nadto, że lwa znowu wpakowano do klatki, spokojny lud rozszedł się zapalczywie rozmawiając.
Wtedy dopiero Walter z największą troskliwością odprowadził młodą matkę i dziecię do swojéj chatki, prawie ciągle oboje niosąc na ręku. Swoje ubogie łoże urządził tak dobrze i miękko, jak tylko mógł, i okrył Małgorzatę i jéj dziecię starannie i z trwożliwą ostrożnością, aby potém czuwać przy ich łożu.
Patrzał na niespokojnie zasypiającą, którą tak gorąco i wiernie kochał i która teraz w jego chatce wraz z nim zamieszkiwać miała — ale inaczéj jak się tego kiedyś spodziewał, jak o tém marzył.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.