Tajemnicza wyspa (1875)/Tom III/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Tajemnicza wyspa
Wydawca Księgarnia Seyfartha
i Czajkowskiego
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. Pł.
Tytuł orygin. L’Île mystérieuse
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
(Upłynęły trzy lata. — Kwestja zbudowania nowego okrętu. — Co w tej mierze postanowiono? — Pomyślność osady. — Warstat do budowy. — Zimna na południowej półkuli. — Pencroff rezygnuje. — Pranie bielizny. — Góra Franklina.)

Upłynęły trzy lata od ucieczki więźniów z Richmondu, i ileż to razy przez ten czas wspomnieli o ojczyźnie swojej, wciąż ją mając na myśli.
Nie wątpili, że wojna domowa musiała się już dotąd skończyć i niemożebną zdawało im się rzeczą, ażeby zwycięstwo nie utrzymało się przy świętej sprawie Północy... Jakiż jednak miała przebieg ta straszliwa wojna? Ile krwi kosztowała? Którzy z ich przyjaciół legli w tej walce? Oto kwestja, o której rozmawiali najczęściej, nie przewidując jednak nawet jeszcze dnia, który im dozwoli oglądać swój kraj na nowo. Czyż więc powrócić do swojej ziemi choćby na kilka dni, ścisnąć na nowo węzły społeczne z resztą świata, utworzyć jakąś łączność pomiędzy ojczyzną a tą wyspą, a następnie przepędzić najdłuższą, najlepszą może część istnienia swego w tej osadzie, której dali początek i któraby wówczas należała do metropolji — było mrzonką niepodobną do spełnienia?
Tak jest, dwa były tylko środki urzeczywistnienia tej nadziei: albo jakiś statek musiał się pojawić pewnego dnia na wodach wyspy Lincolna, lub też osadnikom pozostawało samym zbudować okręt dostatecznie silny do dostania się morzem do ziem najbliższych.
— Chyba że — mawiał Pencroff — chyba że nasz genjusz dostarczy nam innych środków powrotu do ojczyzny!
I zaiste, gdyby ktoś przyszedł do Pencroffa i Naba z wieścią, że okręt o trzystu tonnach oczekuje na nich w zatoce Rekina, lub w Porcie Balonowym, nie wywołałoby to z ich strony najmniejszej oznaki zadziwienia. Jeżeli chodziło o tajemniczego protektora, wszystkiego się po nim spodziewali.
Ale Cyrus Smith, mniej ufny, radził im powrócić do rzeczywistości, a to właśnie gdy była mowa o zbudowaniu statku, sprawie istotnie palącej, ponieważ trzeba było przewieźć i złożyć na wyspie Tabor jak najprędzej akt wskazujący nowe miejsce pobytu Ayrtona.
Ponieważ „Bonawentura“ przestał istnieć, potrzeba było najmniej sześciu miesięcy do zbudowania nowego statku. Tymczasem zima się zbliżała, podróż więc ta nie mogła się odbyć przed przyszłą wiosną.
— Mamy tedy dosyć czasu do przygotowania się przed nadejściem pięknej pory roku — rzekł inżynier, rozmawiający właśnie o tych rzeczach z Pencroffem. — Sądzę zaś, mój przyjacielu, że będąc zmuszeni przerobić na nowo nasz statek, powinniśmy mu nadać znaczniejsze rozmiary. Przybycie jachtu szkockiego na wyspę Tabor, jest rzeczą bardzo niepewną. Może być nawet, że przybył już przed wielu miesiącami i odpłynął, po próżnych poszukiwaniach śladów Ayrtona. Nie byłożby tedy stosownie, zbudować okręt, któryby w danym razie mógł nas przenieść bądź to na archipelagi polinezyjskie, bądź to do Nowej Zelandji? Cóż sądzisz o tem?
— Sądzę panie Cyrusie, sądzę, że potrafisz tak samo zbudować wielki statek, jak i mały. Ani drzewa ani narzędzi nam nie braknie. To tylko kwestja czasu.
— A ileżby czasu wymagało zbudowanie statku, od dwustu pięćdziesięciu do trzystu ton ciężaru? — spytał Cyrus Smith.
— Najmniej siedem do ośmiu miesięcy — odrzekł Pencroff. — Nie trzeba jednak i o tem zapominać, że zima nadchodzi i że przy silnych mrozach obróbka drzewa jest trudna. Liczmy więc na kilka tygodni bezrobocia, i jeżeli statek nasz stanie zupełnie w pogotowiu na listopad przyszłego roku, będziemy mogli za bardzo szczęśliwych się uważać.
— Wybornie — odpowiedział Cyrus Smith — właśnie to będzie najpomyślniejsza pora do przedsięwzięcia ważniejszej jakiej wycieczki, bądźto na wyspę Tabor, bądź też do dalszego jakiego lądu.
— Rzeczywiście, panie Cyrus — potwierdził marynarz. — Zabieraj się więc pan do swoich planów, robotnicy bowiem czekają a i Ayrton, jak sądzę, potrafi nam doskonale podać rękę przy tej sposobności.
Osadnicy, spytani o radę, zgodzili się na projekt inżyniera, bo też w istocie nic lepszego wymyśleć nie było podobna. Prawda, że zbudowanie okrętu dwustu do trzystu tonnowego było zadaniem nie lada, ale osadnicy mieli zaufanie do siebie, usprawiedliwione już tylokrotnem powodzeniem.
Cyrus Smith tedy zajął się wypracowaniem planu i podaniem modelu statku. W tym czasie zaś towarzysze jego zabrali się do wyrębu i zwózki drzewa, mającego służyć na belki krzywe, oklepkowanie i szlak okrętu. Lasy Zachodniej Ręki dostarczyły najlepszych dębów i wiązów. Skorzystano z duktu wyciętego podczas ostatniej wycieczki dla utorowania szerokiej drogi, której nadano imię drogi Zachodniej Ręki — a drzewo przeniesiono do „dymników“ kędy urządzony został warstat do budowy okrętu. Co do drogi wspomnianej powyżej, nakreślona ona była nieco kapryśnie, o zarysie jej bowiem stanowił głównie wybór drzewa, w każdym razie jednak ułatwił się przez nią przystęp do znacznej części półwyspu Wężowego.
Ważną było rzeczą ściąć jak najprędzej i porznąć drzewo, nie można go bowiem było użyć na świeżo, a do stwardnienia potrzebowało dosyć czasu. Cieśle nasi tedy pracowali gorliwie przez cały kwiecień, podczas którego nie zaszło nic ważnego, okrom kilku nawałnic równonocnych, gwałtownych dosyć. Pan Jow pomagał im zręcznie, bądźto włażąc na drzewa i umocowując u ich szczytu liny służące do zwalenia drzew na ziemię, bądź też pożyczając swoich potężnych barków do przenoszenia pni, obciętych z gałęzi.
Następnie wszystkie drzewo złożono pod obszernem poddaszem z desek, zbudowanem w pobliżu „Dymników“ i tam czekać miało chwili użycia do budowy statku.
Kwiecień był dosyć piękny, tak jak bywa często październik na półkuli północnej. Jednocześnie zabrano się również gorąco do pracy w ziemi, i wkrótce wszelkie ślady spustoszenia znikły z Wielkiej Terasy. Młyn odbudowano a na miejscu dawnych kurników, wzniosły się nowe. Zdawało się niezbędną rzeczą nadać im znaczniejsze rozmiary, ponieważ gromada ptasia rozrastała się w olbrzymim stosunku. W stajenkach mieściło się obecnie pięciu onaggasów, z których cztery silne, dobrze wyćwiczone, pozwalały się już zaprzęgać i jeździć na sobie wierzchem, a piąty właśnie co tylko się ulągł. Inwentarz osady zwiększył się o jeden pług i użyto onaggasów do orki, jakby prawdziwych wołów z Yorkshire lub Kentucky. Każdy z osadników brał na siebie cząstkę pracy i ręce ich nie próżnowały. To też co za świetne zdrowie mieli ci robotnicy i jakiż nieporównany humor ożywiał wieczory w Pałacu Granitowym, gdy układali tysiące projektów na przyszłość!
Rozumie się samo z siebie, że Ayrton podzielał najzupełniej wspólne zajęcia i że nie było już nawet mowy, ażeby miał mieszkać w zagrodzie. A jednak nie przestawał być smutnym, mało się udzielającym i łączył się więcej w pracy niż w zabawie z towarzyszami. Ale przy pracy był to robotnik tęgi, silny, zręczny, pomysłowy i rozumny. Kochali i szanowali go też wszyscy, co nie mogło ujść jego uwadze.
Ale i zagrody także bynajmniej nie zaniedbano. Co dwa dni, jeden z osadników wózkiem, lub wierzchem na onaggasie udawał się opatrzyć stado dzikich baranów i kóz i powracał z zapasem mleka, które szło do spiżarni Naba. Wycieczki te dawały zarazem i sposobność do polowania. To też Harbert i Gedeon Spilett, z Topem na przedzie, przebiegali częściej od reszty towarzyszy drogę do zagrody, i przy wybornej broni, jaką posiadali, nigdy nie brakło w domu kabyjasów, agutów, kangurów, dzików, prosiąt dzikich z rzędu grubej zwierzyny, — a kaczek, tetrasów, bażantów, jakamarów, i cyranek w drobniejszej zdobyczy. Królikarnia, ostrygarnia, kilka schwytanych żółwiów, szczęśliwy nowy połów owych wybornych łososiów, które zapędziły się znowu na wody Dziękczynnej, jarzyny z Wielkiej Terasy, — wszystko to były skarby tłoczące się na skarby, tak że Nab, kuchmistrz jeneralny, zaledwie miejsce na pomieszczenie ich znajdował.
Rzecz jasna, że i drut telegraficzny łączący zagrodę z Pałacem Granitowym naprawiono, i że funkcjonował na nowo, skoro który z osadników znajdując się w zagrodzie, uważał za niezbędne noc tam przepędzić. Zresztą, wyspa była obecnie bezpieczną, nie zachodziła obawa żadnej napaści — przynajmniej ze strony ludzi.
A jednakże to co się stało, mogło się jeszcze powtórzyć. Wylądowania korsarzy, lub zbiegów więziennych zawsze się można było spodziewać. Towarzysze, wspólnicy Boba Harveya, wtajemniczeni w jego plany, mogli wpaść na myśl naśladowania go. Nie przestawali tedy osadnicy zwracać ścisłej baczności na punkta sposobne do wylądowania na wyspę, i co dzień przesuwali lunetę po tym obszernym widnokręgu, który zatoka Unji i zatoka Washingtona zamykały.
Po drodze do zagrody badali także osadnicy z równą uwagą stronę południowo-wschodnią morza, a w miarę wstępowania na ścianę góry Franklina, mogli przebiedz wzrokiem obszerny odcinek zachodniego widnokręgu.
Nic podejrzanego nie pojawiało się nigdzie — a jednak należało mieć się wciąż na baczności.
To też pewnego wieczora inżynier przedstawił przyjacielom pomyślany przez siebie plan obwarowania zagrody. Zdawało mu się roztropnem, podnieść ostrokołowe jej ogrodzenie, i opatrzyć ją rodzajem blokhauzu, gdzie w danym razie osadnicy mogliby się bronić przeciw nieprzyjacielskiej sile. Ponieważ Pałac Granitowy okazywał się odrazu niezdobytym, ze względu na samą swoją pozycję, zagroda tedy ze swemi budynkami, zapasami i bydłem byłaby zawsze niewątpliwie celem usiłowań korsarzy, ktokolwiek by oni byli, po wylądowaniu na wyspę; — na przypadek więc, gdyby osadnicy zmuszeni byli w niej się zamknąć, należało ją przygotować do korzystnej obrony.
Projekt ten jednak wymagał gruntownego obmyślenia i zresztą wykonanie jego z musu trzeba było odłożyć do przyszłej wiosny.
Około 15 maja, sztuka drzewa spodnia, idąca wzdłuż całego okrętu, wyciągała się na podłodze warstatu a wkrótce przednia i spodnia z tyłu, z silną obsadą na obu krańcach, wzniosły się prawie pionowo. Owa belka spodnia, podłużna, wyrobiona z silnego dębu, miała sto dziesięć stóp długości, co pozwalało nadać budowie szerokość dwudziestopięcio-stopową. Tyle jednak tylko zdołali zrobić nasi cieśle przed nastaniem zimna i niepogody. Przez następny tydzień pracowali jeszcze nad tyłem okrętu; a potem trzeba już było zawiesić roboty.
Ostatnie dni maja odznaczyły się szkaradną niepogodą. Wiatr zaciągał ze wschodu, chwilami z gwałtownością huraganu. Inżyniera napadał pewien niepokój o szopy warstatu okrętowego, których zresztą nie podobna było umieścić w jakiemkolwiek innem miejscu, w pobliżu Pałacu Granitowego — ponieważ wysepka niezupełnie tylko zasłaniała wybrzeże od nacisku morskich bałwanów i podczas wielkich burz, fale uderzały o same stopy muru Granitowego.
Na wielkie szczęście jednak nie ziściły się te obawy. Wiatr nacierał bardziej na część południowo-wschodnią, a w tych warunkach wybrzeże Pałacu Granitowego miało zupełne pokrycie w przylądku Rozbitków.
Pencroff i Ayrton, dwaj najgorliwsi budownicy nowego okrętu, przeciągali prace swoje jak tylko mogli najdłużej. Nie byli to bynajmniej ludzie zwracający uwagę na wicher targający im czuprynę, lub deszcz przenikający do kości — a uderzenie młotka ma tyle wartości w czas zły co i w pogodny. Ale skoro chłód bardzo ostry nastąpił po wilgotnej epoce, drzewo, którego włókna nabrały twardości żelaza, poczęło przedstawiać niezmierną trudność w obróbce — i z tego powodu, około 10 czerwca trzeba było ostatecznie dać pokój budowie okrętu.
Cyrus Smith i jego towarzysze nieraz już zwracali na to uwagę, jak dokuczliwą była temperatura zimowa na wyspie Lincolna. Zimna tu można było porównać do dających się uczuć w Stanach Zjednoczonych Nowej Anglji, położonych mniej więcej w tej samej odległości co wyspa Lincolna od równika. Jeżeli na półkuli północnej, a już co najmniej w części zajętej przez Nową-Brytanję i północ Stanów Zjednoczonych, zjawisko powyższe tłumaczy się płaskim układem terytorjów, które graniczą z biegunem i na których żadna nierówność gruntu nie stawi przeszkody wichrom podbiegunowym, to tu na wyspie Lincolna tłumaczenie takie nie miało wartości.
— Zauważono nawet — rzekł pewnego dnia Cyrus Smith do towarzyszy — że przy równych szerokościach, wyspy i części przybrzeżne mniej cierpią od zimna niż okolice śródmorskie. Często mi się słyszeć zdarzyło, że zimy w Lombardji naprzykład, są ostrzejsze niż w Szkocji — a pochodziłoby to ztąd, że morze powraca w zimie ciepło otrzymane przez lato. Wyspy więc znajdują się w najlepszych warunkach do korzystania z tej restytucji.
— Ale w takim razie, panie Cyrusie, — spytał Harbert, — dlaczegoż wyspa Lincolna zdaje się usuwać z pod tego ogólnego prawa?
— Trudno to wytłumaczyć, — odparł inżynier. Bądź co bądź jednak byłbym skłonnym do przypuszczenia, że przyczyną tej szczególności jest położenie naszej wyspy na półkuli południowej, która, jak ci to wiadomo, moje dziecię, o wiele jest chłodniejszą od północnej.
— W istocie — odrzekł Harbert — pływające lody napotkać można pod szerokością niższą częściej na południu, niż na północy Cichego Oceanu.
— Najprawdziwsza prawda — wtrącił Pencroff — ja sam gdym się bawił wielorybnictwem, widziałem góry lodowe aż po za przylądkiem Horn.
— Dałyby się tedy wytłumaczyć — rzekł Gedeon Spilett — te dokuczliwe zimna na wyspie Lincolna, bliskością kier lub ławic lodowych w niewielkiej względnie odległości.
— Zdanie twoje istotnie ma wiele po sobie, mój drogi Spilecie — odparł Cyrus Smith — i widocznie to bliskości lodów winniśmy nasze ostre zimy. Zwrócę także uwagę waszą i na to, że inna jeszcze przyczyna całkiem fizyczna, czyni półkulę południową zimniejszą od północnej. Oto ponieważ słońce jest o wiele bliżej od niej w czasie lata, w zimie za to z konieczności musi być o wiele dalej. To wyjaśnia ową podwójną tutaj krańcowość temperatury: jeżeli bowiem znajdujemy zimy na wyspie Lincolna niezmiernie ostremi, niezapominajmy, że lata są tu przeciwnie bardzo skwarne.
— Dla czegoż jednak, — spytał Pencroff, marszcząc brwi, — powiedz mi pan z łaski swojej, panie Smith, — dlaczegoż jednak nasza półkula, jak mówisz, tak złą dostała cząstkę?... To wcale nie pięknie, to niesprawiedliwie!
— Mój przyjacielu — odrzekł inżynier, śmiejąc się, — czy jest w tem sprawiedliwość czy nie, trzeba jednak pogodzić się z tym stanem rzeczy — a oto przyczyna tej wyjątkowości. Ziemia nie opisuje koła w około słońca, ale elipsę, wedle praw mechaniki racjonalnej. Ziemia zajmuje jedno z ognisk tej elipsy, w pewnej tedy porze swego obiegu znajduje się w swojem apogeum tj. w największem swojem oddaleniu od słońca, a w innej znowu epoce w swojem perigeum, tj. najbliżej słońca. Otóż tak to wypada, że właśnie w zimie okolic półkuli południowej, ziemia stoi w punkcie najdalszym od słońca, a więc w warunkach sprowadzających najsilniejsze zimna na te okolice. Na to nie ma rady — i ludzie, mój Pencroffie, choćby najmędrsi, nie zdołają nigdy nic odmienić z porządku kosmograficznego, ustanowionego przez samego Boga.
— A jednakże — dodał Pencroff, objawiając pewną trudność w poddaniu się — a jednakże świat taki uczony!... Coby to za grubą księgę złożył, panie Cyrusie, z tego co ludzie wiedzą.
— A o ileż grubszą jeszcze z tego, o czem nie wiedzą — odparł Cyrus Smith.
Koniec końców, z tej czy z owej przyczyny, miesiąc czerwiec sprowadził zimno w zwyczajnej jego ostrości, i osadnicy musieli najczęściej przebywać w zamknięciu w Pałacu Granitowym.
Ach!... przymusowe to zamknięcie wydawało się dokuczliwem dla wszystkich, a może najbardziej dla Gedeona Spiletta.
— Słuchaj — rzekł pewnego dnia do Naba — ustąpiłbym ci chętnie aktem notarjalnym praw do wszelkich spadków, jakie mi kiedykolwiek przypaść mają, gdybyś zechciał być tak poczciwym chłopcem i poszedł gdziebądź zaprenumerować dla mnie jakikolwiek dziennik!... Stanowczo, jednej tylko, najgłówniejszej rzeczy braknie mi do szczęścia, a mianowicie wiedzieć co rana, co się stało wczoraj gdzieindziej!
Nab śmiać się zaczął...
— Dalipan — odrzekł — co do mnie, obchodzi mnie najwięcej robota codzienna!...
A co prawda, tak wewnątrz, jak i na zewnątrz nie brakowało roboty.
Osada wyspy Lincolna znajdowała się wówczas na najwyższym szczycie pomyślności, do którego ją trzy lata wytrwałej pracy doprowadziły. Przygoda z brygiem zniszczonym była dla niej nowem źródłem bogactwa. Nie mówiąc już bowiem o kompletnem ożaglowaniu, mogącem się przydać do budującego się okrętu, sprzęty i narzędzia wszelkiego rodzaju, broń i amunicja, odzież i instrumenta tłoczyły się obecnie przez wierzch magazynów Granitowego Pałacu. Nie było nawet konieczności uciekać się do wyrobu grubych materyj pilśniowych. Wprawdzie osadnicy ucierpieli wiele od zimna w czasie pierwszej swojej zimówki, ale za to dzisiaj przykra ta pora nadejść mogła, nie wzbudzając w nich najmniejszej obawy. Bieliznę mieli także w obfitości, utrzymując ją zresztą z jak największą starannością. Z owego chlorku sody, który jest nie czem innem jeno solą morską, Cyrus Smith wydobył z łatwością sodę i chlor. Soda, którą można było bez trudu zmienić w węglan sody — i chlor, z którego inżynier utworzył przez połączenie chlorek wapna i innej — zdały się do wielu rzeczy w domu, a szczególniej do prania bielizny. Zresztą urządzano tylko cztery prania na rok, jak to było niegdyś zwyczajem u starych rodzin, i niech nam wolno będzie dodać, że Pencroff i Gedeon Spilett — w oczekiwaniu na roznosiciela z dziennikiem — okazali się niepospolitemi praczkami.
Tak przeszły miesiące zimowe: czerwiec, lipiec i sierpień. Były one bardzo przykre, średnia bowiem cyfra spostrzeżeń termometrycznych wynosiła nie więcej jak osiem stopni Fahrenheita (13°, 33 centigr. poniżej zera). Temperatura ta niższą więc była niż poprzedniej zimy. To też, co za tęgi ogień huczał bezustanku w kominach Pałacu Granitowego, zostawiając czarne długie smugi z dymu na granitowych ścianach. Nie oszczędzano paliwa, rosnącego w obfitości w oddaleniu zaledwo kilku kroków. Zresztą, odpadki z drzewa przeznaczonego na budowę okrętu pozwalały zaoszczędzić węgiel drzewny, którego dowóz był o wiele cięższy.
Ludzie i zwierzęta mieli się wybornie. Pan Jow zdradzał w sobie potroszę zmarzlaka, to wyznać należy. Ale była to może jedyna jego wada, i zapobiegło się jej przez zrobienie mu sutego szlafroka, tęgo wywatowanego. Jakiż jednak za to był z niego sługa, zręczny, gorliwy, niestrudzony, dyskretny, nie gaduła. Z wszelką słusznością można go było postawić za wzór wszystkim współbraciom jego w zawodzie, tak starego jak i nowego świata!
— Chociaż — mawiał Pencroff — wstydby było mając cztery ręce do użytku, nie uwijać się jak należy przy robocie!
I w istocie, inteligentny czwororąk pracował nie ladajako!
Przez siedem miesięcy, które upłynęły od ostatnich poszukiwań naokoło góry — i przez cały wrzesień, naznaczony już piękną pogodą, nie było ani mowy o genjuszu wyspy. Wpływ jego nie objawił się przez ten czas w żadnej okoliczności. Prawda i to, że byłby zbytecznym, ponieważ nic takiego nie zaszło, coby osadników na ciężkie mogło narazić próby.
Cyrus Smith zauważył nawet, że jeżeli w ogólności istniała jakaś komunikacja kiedykolwiek na wskróś granitowej bryły pomiędzy nieznajomym a mieszkańcami Pałacu, i że jeżeli jego to zbliżanie się instynkt Topa przeczuwał niejako, to w ciągu tego całego perjodu nic się podobnego nie zdarzyło. Zagadkowe warczenia psa ustały zupełnie, jak również i niepokoje oranga. Dwaj przyjaciele — byli nimi bowiem — nie kręcili się już przy otworze wewnętrznej studni, nie szczekali i nie jęczeli owym osobliwym sposobem, który już od samego początku zwrócił był uwagę inżyniera. Ale mógłże Cyrus Smith zaręczyć, że wszystko się już skończyło z tą zagadką i że nigdy nie znajdzie jej rozwiązania? Mógłże twierdzić stanowczo, że nie zajdzie jakaś okoliczność i nie wprowadzi znowu na scenę tajemniczej owej osobistości? Kto mógł wiedzieć, co przyszłość w sobie chowa?
Nareszcie skończyła się zima, ale pewne zdarzenie, którego następstwa mogły mieć wielką doniosłość, zaszło dopiero w pierwszych dniach zwiastujących powrót wiosny.
7go września Cyrus Smith, przypatrując się uważnie szczytowi góry Franklina, spostrzegł w około jego krateru wijący się dym, którego pierwsze kłęby rozpraszały się właśnie w powietrzu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.