Tajemniczy ogród/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Tajemniczy ogród
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

GIL WSKAZAŁ DROGĘ.

Długo patrzała na klucz. Obracała go na wszystkie strony i rozmyślała. Jak już wyżej powiedziano, Mary nie przywykła była prosić starszych o pozwolenie lub o radę. A o kluczu tak sobie myślała, że jeśli to klucz od zamkniętego ogrodu, a ona mogłaby znaleźć drzwi, toby je może mogła otworzyć i zobaczyć, co się tam dzieje za murem i co się stało z temi krzakami róż. Pragnęła ten ogród zobaczyć i dlatego także, że od tak dawna był zamknięty. Wystawiała sobie, że musi on być odmienny, i że coś niezwykłego musiało się w nim stać przez lat dziesięć. Pozatem, jeżeli go polubi, będzie mogła codzień doń chodzić i drzwi zamknąć za sobą i będzie sobie mogła urządzić zabawę i bawić się sama, bo nikt nie będzie wiedział, gdzie jest; będą myśleć, że drzwi są zamknięte, jak od lat, a klucz gdzieś w ziemi pochowany. Myśl ta podobała jej się niezmiernie.
Życie, jakie tu wiodła, sama w domu o stu tajemniczo zamkniętych pokojach, brak jakiejkolwiek rozrywki, wszystko to pobudziło do pracy jej leniwy dawniej umysł i poczęło rozbudzać wyobraźnię. Nie ulega kwestji, że świeże, jędrne, czyste powietrze stepowe przyczyniało się do tego niemało. Jak ono dało jej apetyt, a walka z wiatrem krew rozbudziła, tak fakty wzbudziły umysł. W Indjach było jej zawsze za gorąco, czuła się zbyt znużona i słaba, by pragnąć czegośkolwiek, lecz tu zaczynała chcieć i pragnąć nowych wciąż czynności. Czuła się już o wiele mniej kapryśną, choć nie zdawała sobie sprawy dlaczego.
Włożyła klucz do kieszonki i poczęła chodzić tam i zpowrotem. Zdawało się, że tu nikt nie przychodził prócz niej, mogła więc iść powolutku i patrzeć na mur, a raczej na okrywające go bluszcze. Bluszcz był największą przeszkodą w odnalezieniu drzwi. Jakkolwiek starannie się przyglądała, nie mogła nic dostrzec, prócz gęsto rosnących, świecących, ciemnych liści. Była strasznie rozczarowana. Opanował ją dawniejszy zły humor, gdy tak kroczyła wzdłuż muru, spoglądając żałośnie na rosnące za nim drzewa. Takie jej się to wydało głupie, żeby być tak blisko, a nie móc dotrzeć do celu. Wracając do domu, zabrała klucz ze sobą, chowając go do kieszonki i postanawiając nie rozstawać się z nim nigdy, aby na wypadek, gdyby furtkę znalazła, móc ją niezwłocznie otworzyć.
Pani Medlock pozwoliła Marcie przenocować w domu, wszakże nazajutrz od samego rana była już przy robocie, różowsza, niż zwykle, i w złotym humorze.
— Wstałam dzisiaj o czwartej — rzekła. — Oj, jak też cudnie było na wrzosach, jak się ptaszki budzić zaczęły, a króliki gonić, a słoneczko wschodzić. I nie potrzebowałam całą drogę iść pieszo, bo mi pewien człowiek pozwolił przysiąść się na wozie, więc użyłam ci ja, użyłam!
Pełna była rozkosznych wspomnień z dnia ubiegłego. Matka była taka rada, że ją widzi, że pranie i pieczenie odłożyła na inny raz. Marta upiekła dla każdego dziecka ciastko z powidłami.
— Były jeszcze gorące — prosto z pieca, jak dzieci wróciły. A w izbie tak ślicznie pachniało świeżem pieczywem, i ogień był dobry na kominie, więc wszystko aż piszczało z radości. A nasz Dick powiedział, że nasz dom taki śliczny, że i król mógłby w nim mieszkać.
Wieczorem usiedli dokoła komina. Marta z matką łatały podartą odzież i cerowały pończochy, a Marta opowiadała rodzeństwu o małej dziewczynce, która przybyła z Indyj, i której usługiwali «czarni» i tak za nią wszystko robili, że teraz sama nie umie pończoszek włożyć na nogi.
— O, jak oni też lubią słuchać opowiadania o panience — rzekła Marta. — Wszystko zaraz chcieli wiedzieć, i o «czarnych», i o okręcie, na którym panienka przypłynęła. Nie mogłam się dosyć naopowiadać.
Mary się zastanowiła.
— Opowiem ci jeszcze wiele różnych rzeczy przed twoją następną wychodną, żebyś miała więcej do opowiedzenia rodzeństwu — rzekła. — Myślę, że radzi będą słyszeć, jak się to jeździ na słoniach i wielbłądach, i o polowaniach na tygrysy.
— O, mój Boże! — wykrzyknęła Marta zachwycona. — A toć oni chyba głowę stracą z radości. I naprawdę panienka opowie? To będzie zupełnie tak, jakby widzieli takiego dzikiego zwierza, jakiego tu raz podobno pokazywali w York.
— Indje nie są wcale podobne do Yorkshire — rzekła Mary i zastanowiła się nad tem. — Nie pomyślałam o tem nigdy. Czy Dick i matka twoja lubią słyszeć o mnie?
— Ano Dickowi to mało oczy nawierzch nie wylazły — odparła Marta. — Ale matka to się martwi, że panienka jest tu taka samiusieńka. I mówi: «Czy to jeszcze pan nie dał jej nauczycielki, albo bony?» A ja mówię: «Nie, nie dał, choć pani Medlock mówi, że da, jak o tem pomyśli, ale też mówi, że może być, że i za trzy lata nie pomyśli o tem».
— Nie chcę nauczycielki — ostro rzuciła Mary.
— Ale matka mówi, że panienka już się powinna uczyć i mieć kogoś, coby na panienkę uważał, i powiada: «A ty sobie pomyśl, jakby ci było w takim ogromnym pustym domu samej zupełnie, bez matki. Staraj się, jak możesz, żeby ją zabawić». A ja powiedziałam matce, że się będę starała rozweselić panienkę.
Mary spojrzała na mówiącą długo, poważnie.
— I rozweselasz mnie bardzo — rzekła. — Lubię, gdy mówisz.
W tej chwili Marta wyszła z pokoju i wróciła niebawem, niosąc coś pod fartuchem.
— Co też panienka na to powie, żem panience przyniosła prezent — rzekła wesoło.
— Prezent? — zawołała Mary zdziwiona. Skąd z tego biednego domku można było przynieść prezent?
— Przejeżdżał koło nas taki Węgier — objaśniała Marta. — Zatrzymał się przed naszemi drzwiami. A miał kociołki, rondelki, garnuszki i przeróżne rzeczy, lecz matka nie miała pieniędzy, żeby móc coś kupić. Ale gdy już odjeżdżał, nasza mała Elżbietka zawołała: «Mamo, on ma skakanki z czerwonemi i niebieskiemi rączkami». A matka nagle zawołała: «Niechno się pan zatrzyma! Po czemu skakanka?» A on mówi: «Dwa pensy», a matka zaczęła w kieszeni szukać i mówi do mnie: «Marto, przyniosłaś pewnie zasługi, boś przecie poczciwe dziewczę; mam ci ja do kupienia coprawda właśnie cztery rzeczy po pensie, ale doprawdy wolę za dwa pensy skakankę kupić temu dziecku»; no i kupiła, i oto ona!
Wyciągnęła sznur z pod fartuszka i z dumą go rozwinęła. Była to mocna, cienka linka z rączką w paski czerwone i niebieskie na każdym końcu, lecz Mary nigdy przedtem nie widziała skakanki. Patrzyła więc zdziwiona.
— Do czego to służy? — spytała ciekawie.
— Do czego? — wybuchnęła Marta. — Czy to panienka w Indjach nie widziała skakanki, choć widziała słonie i wielbłądy, i tygrysy? Nie dziwno mi, toż tam najwięcej «czarnych». A teraz niechno panienka patrzy, do czego to służy.
I pobiegłszy na środek pokoju, ujęła sznur w obie ręce, a przerzucając go, poczęła skakać, skakać, skakać, podczas gdy Mary jej się przyglądała, a dziwne twarze z starych portretów zdawały się też na nią patrzeć i dziwić, jak ta mała wieśniaczka śmie im tu pod nosem tańczyć. Lecz Marta nawet nie spojrzała na nich. Zainteresowanie i ciekawość, malujące się na twarzyczce panny Mary, podniecały ją, i skakała, i liczyła, i skakała, póki nie doliczyła do stu.
— Mogłabym jeszcze dłużej skakać — rzekła, przystając. — Jakem miała dwanaście lat, tom skakała do pięciuset, ale nie byłam taka tęga, jak teraz, i miałam więcej wprawy.
Mary wstała z krzesła, czując się strasznie podnieconą.
— Ślicznie to wygląda — rzekła. — Twoja matka jest bardzo dobra. Czy myślisz, że mogłabym i ja tak skakać?
— Właśnie, niech panienka próbuje — nalegała Marta, podając jej skakankę. — Pierwszy raz to panienka do stu nie dociągnie, ale jak się panienka wprawi, to i dalej dojdzie. Tak mówi matka i powiada: «Nic jej się lepiej nie przyda od skakanki. To najwłaściwsza zabawa dla dziecka. Niech się na świeżem powietrzu bawi i skacze — to jej wzmocni ręce i nogi, i muskuły wyrobi».
To prawda, że Mary nie miała herkulesowych sił, gdy zaczęła skakać. I nie szło jej zbyt zręcznie, ale tak jej się podobało, że jej żal było przestać.
— Niechno panienka się ubierze i idzie poskakać na dworze — rzekła Marta. — Matka mi kazała powiedzieć, żeby panienka jak najwięcej na świeżem powietrzu się bawiła, nawet choćby padało: trzeba się ciepło przyodziać i pójść.
Mary nałożyła płaszczyk i kapturek, i skakankę przerzuciła przez ramię. Otworzyła drzwi, by wyjść, lecz nagle coś sobie przypomniała i zwolna zawróciła.
— Marto — rzekła — to były twoje zarobione pieniądze. Te dwa pensy były twoją własnością. Dziękuję ci. — Powiedziała to sztywno, bo nie zwykła była ani dziękować, ani zwracać uwagę na to, że ktoś coś dla niej zrobił. — Dziękuję ci — powtórzyła, wyciągając rękę, nie wiedziała bowiem, co zrobić.
Marta niezgrabnie potrząsnęła jej ręką, jakby zupełnie nie znała tej formy. Potem się rozśmiała.
— Eh! panienka to taka mała — stara — rzekła. — Żeby to była nasza Elżunia, toby mnie była uściskała.
Mary wyglądała sztywniejsza, niż zwykłe.
— Chcesz, bym cię pocałowała.
Marta zaśmiała się znowu.
— Ja nie chcę — odparła. — Żeby panienka była inna, to samaby może chciała. Ale mniejsza o to. Proszę teraz pobiegać ze skakanką.
Mary było już nieswojo, gdy wychodziła z pokoju. Lud tutaj był zaiste dziwny, a Marta była dla niej zagadką. Zrazu bardzo jej nie lubiła; teraz to się zmieniło.
Skakanka była bajeczna! Liczyła, skakała, skakała i liczyła, dopóki jej się policzki nie zaczerwieniły, a zajęło ją to, jak dotąd nic od urodzenia. Słońce świeciło, i powiewał lekki wietrzyk — nie wicher ostry, lecz powiew łagodny, niosący z sobą zapach świeżo poruszonej ziemi. Mary skakała wokoło ogrodu z fontanną i wzdłuż jednej i drugiej ścieżki. Wreszcie doskakała do ogrodu warzywnego i tam ujrzała starego Bena, kopiącego i prowadzącego dysputę z gilem, który obskakiwał dokoła. W podrygach doszła aż do ogrodnika, który zdjął czapkę i począł jej się przyglądać z ciekawością. Ciekawa była, czy ją dostrzeże, a pragnęła bardzo, by widział, jak skacze.
— Ho! ho! — zawołał. — Jak mi Bóg miły! A toć może panienka naprawdę jest młoda i ma w żyłach krew dziecka, a nie kwaśne mleko. Jakem Ben Weatherstaff, tak panience mało krew z buzi nie tryśnie. Nie byłbym myślał, że panienka potrafi tego dokazać.
— Nigdy przedtem nie skakałam — rzekła Mary. — To dopiero początek. Doszłam tylko do dwudziestu razy.
— Tylko śmiało dalej! — odparł Ben. — Panienka i tak dosyć dobrze skacze, jak na kogoś, co tam mieszkał z poganami. O! jak to się panience przygląda — wskazał na gila. — Wczoraj to za panienką poleciał i dziś pewno znów poleci. Będzie naturalnie chciał wymiarkować, co to jest skakanka. Nigdy przecież jeszcze jej nie widział. — A kiwając głową w stronę ptaka, dodał: — Ej! jak się nie poprawisz, to zginiesz przez ciekawość!
Mary obiegła ze skakanką wszystkie ogrody i sad, odpoczywając co kilka minut. Wreszcie doszła do swego własnego miejsca spacerem i postanowiła sobie spróbować, czy przeskacze całą długość muru. Była to długa droga i, zanim dziewczynka doszła do połowy, tak się zgrzała i zziajała, że musiała przystanąć. Nie martwiła się zbytecznie, bo naliczyła już była do trzydziestu. Zatrzymała się z uśmiechem radości, gdy naraz spostrzegła gila, kołyszącego się na długiej gałęzi powoju. Leciał za nią i pozdrawiał ją świergotem, Mary, skacząc ku niemu, poczuła w kieszeni coś ciężkiego, co ją uderzało po nóżkach przy każdym ruchu, a ujrzawszy gila, zaśmiała się powtórnie.
— Wczoraj pokazałeś mi, gdzie się znajduje klucz — rzekła. — Powinieneś mi dzisiaj pokazać furtkę. Ale ty sam nie wiesz pewno!
Gil frunął z bujającej się gałęzi bluszczu, usiadł na murze, dziobek roztworzył i zaśpiewał głośny, cudny tryl, tylko tak sobie, «żeby się pokazać». Niema pod słońcem nic równie uroczego, jak gil, który się «chce pokazać» — a prawie zawsze gile to robią.
Mary Lennox nasłuchała się wiele o czarach w bajkach swej Ayah i zawsze później twierdziła, że to, co stało się w tej chwili, to oczywiście czary.
Po ścieżce wzdłuż muru przeleciał podmuch wiatru, silniejszy niż poprzednie. Był on dość silny, by zakołysać konarami drzew, a aż nadto silny, by rozgarnąć długie, zwieszające się z muru pędy nieprzycinanego bluszczu. Mary podeszła blisko do ptaszka, i naraz wiatr odchylił luźne sploty, a dziewczynka ruchem nagłym poskoczyła, chwytając coś ręką. Pochwyciła coś, co dojrzała pod bluszczem — była to gałka okrągła, liśćmi zakryta. Była to klamka od drzwi.
Mary wsunęła rączki pod liście i poczęła je rozsuwać, rozgarniać nabok. Gęsto wiszący bluszcz tworzył jakby luźną, powiewną zasłonę, jakkolwiek niektóre gałęzie pięły się na drzewo i żelazo. Serce dziewczynki poczęło bić, jak młotem, a ręce drżeć ze szczęścia i podniecenia. A gil śpiewał i ćwierkał dalej, a główkę przechylał, jakby i on równie czuł się podniecony. Cóżto było, co Mary poczuła pod ręką — kwadratowe, żelazne, z otworem do klucza w środku?
Był to zamek od drzwi od dziesięciu lat zamkniętego ogrodu; Mary wsunęła rączkę do kieszeni, wyciągnęła klucz i spostrzegła, że nadawał się zupełnie do zamka. Włożyła klucz i przekręciła. Musiała obu rączek użyć, lecz osiągnęła skutek.
A potem pełną piersią zaczerpnęła powietrza, spojrzała poza siebie na długą ścieżkę, czy nikt nie nadchodzi. Lecz nie było żywego ducha. Nikt tu nigdy nie przychodził — zdawaćby się mogło; Mary powtórnie zaczerpnęła powietrza, przytrzymała bujającą się zasłonę bluszczu i popchnęła drzwi, które się otworzyły — powoli — powoli.
Wśliznęła się do środka i drzwi za sobą zamknęła; oparła się o nie plecami, rozglądając się dokoła i oddychając pośpiesznie z upojenia, szczęścia i rozkoszy.
Oto znajdowała się w tajemniczym ogrodzie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.