<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Tom Sawyer jako detektyw
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Tom Sawyer, Detective
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III

Odtąd prawie ciągle przebywaliśmy w jego kajucie, a w nocy kolejno jeden z nas spał u niego na górnej koi. Mówił, że jest całkiem samotny i że wielką radość sprawia mu rozmowa z nami i poczucie, że ktoś odnosi się do niego z sympatją i podziela jego strach i niepokój. Mieliśmy straszną ochotę dowiedzieć się, na czem polega tajemnica Jacka i dlaczego Jack się ukrywa, ale Tom powiedział, że najlepszą drogą do poznania tajemnicy jest nieokazywanie najmniejszej ciekawości; wówczas Jack sam wszystko opowie; jeżeli zaś będziemy mu się naprzykrzać pytaniami, stanie się podejrzliwy i zamknięty w sobie. Stało się tak, jak Tom przewidywał. Łatwo było zauważyć, że Jack ma wielką ochotę podzielić z nami swą tajemnicę, ale za każdym razem, kiedyśmy się do tego przybliżali, Jack uchylał się od udzielenia bezpośrednich wyjaśnień i zaczynał mówić o czemś innem. Wkońcu jednak wyspowiadał się przed nami, a oto jak się to stało. Pewnego razu zapytał nas dość obojętnym tonem, jacy pasażerowie jadą na pokładzie statku. Powiedzieliśmy mu. Ale on nie był zadowolony z naszej odpowiedzi i poprosił, żeby mu opisać pasażerów bardziej szczegółowo. Tom zabrał się do tego. Wreszcie, kiedy opisywał najgrubszego i najbardziej oberwanego z pośród tych pasażerów, Jack zadrżał, i wyrwało mu się westchnienie.
— O, mój Boże, to jeden z nich! — jęknął. — To znaczy, że oni są na statku — wiedziałem o tem! Miałem słabą nadzieję, że udało mi się im wyślizgnąć, ale nie miałem odwagi w to wierzyć. Mówcie dalej.
Ale zaledwie Tom zaczął opisywać drugiego oberwańca z liczby pasażerów pokładu, gdy Jack znowu zadrżał i przerwał mu.
— To on — to drugi! Ach, żeby tak zapadła ciemna, burzliwa noc, tak, żebym mógł niepostrzeżenie wysiąść na brzeg! Widzicie, oni mnie śledzą i, jak tylko wysiądę na brzeg, natychmiast będą o tem wiedzieli.
I nim minęło kilka minut, zaczął nam opowiadać o sobie.
— To była zręczna gra — zaczął. — Upatrzyliśmy sobie pewien magazyn jubilerski w Saint-Louis. Bardzo nas tam interesowała para wspaniałych, ogromnych brylantów, wielkości orzecha; wszyscy zbiegali się oglądać je i zachwycali się niemi. Ubraliśmy się jak najszykowniej i odegraliśmy swe przedstawienie na oczach wszystkich w biały dzień. Poprosiliśmy o przysłanie nam brylantów do hotelu, żebyśmy mogli lepiej im się przyjrzeć; a kiedy nam je przysłano, zręcznie zamieniliśmy je fałszywemi kamieniami, które mieliśmy przygotowane, i odesłaliśmy je do sklepu zamiast prawdziwych, mówiąc posłańcowi, ze woda brylantów okazała się niedość czysta i nie są one warte dwunastu tysięcy dolarów.
— Dwanaście tysięcy dolarów! — powtórzył Tom. — Czy naprawdę one były warte tyle pieniędzy, jak pan sądzi?
— Warte były co do centa.
— I uciekł pan z temi brylantami?
— Ma się rozumieć. Spodziewam się, że w sklepie jeszcze nie spostrzeżono naszego podstępu, ale i tak niebezpiecznie dla nas było zostawać w Saint-Louis, i doszliśmy do przekonania, że najlepiej będzie uciec stamtąd. Ciągnęliśmy losy, jakich stron mamy się trzymać, i wypadła — górna Missisipi. Zawinęliśmy brylanty w kawałek papieru, na którym wszyscy się podpisali, i oddaliśmy ten zwitek zarządzającemu hotelu, mówiąc mu, że ma go nam zwrócić tylko w tym wypadku, gdy przyjdziemy po niego wszyscy razem i żeby nie oddawał żadnemu z nas zosobna. Skończywszy z tem, poszliśmy na miasto, ale każdy osobno, samodzielnie — dlatego, jak sądzę, że każdy z nas krył się z jedną i tą samą myślą. Nie jestem tego pewny, ale sądzę, że mogło tak być.
— Z jaką myślą? — zapytał Tom.
— Żeby ograbić towarzyszy.
— Co! Samemu przywłaszczyć to, co ukradli wszyscy razem?
— Właśnie.
Tom był wzburzony i powiedział, że czegoś podlejszego i nikczemniejszego nie można sobie wyobrazić. Ale Jack Dunlap wyjaśnił mu, że w ich zawodzie takie rzeczy były na porządku dziennym. Poczem ciągnął dalej swe opowiadanie:
— Widzicie, trudność tkwiła w tem, że w żaden sposób nie można było rozdzielić dwóch brylantów pomiędzy trzech ludzi. Gdyby ich było trzy... Ale co za sens mówić o tem, kiedy ich było tylko dwa. Krążyłem po głuchych ulicach miasta, rozmyślając i głowiąc się, jak postąpić. I powiedziałem sobie, że przy pierwszej nadarzającej się okazji ściągnę brylanty, przebiorę się w inne ubranie, zmienię sobie twarz przy pomocy sztucznych bokobrodów, a wtenczas niech spróbują mnie znaleźć. Kupiłem niebieskie okulary, fałszywe bokobrody, ubranie i, spakowawszy te rzeczy do torby, udałem się do domu. Przechodząc obok pewnego sklepiku, zauważyłem tam ku swojemu zdziwieniu jednego z moich towarzyszy. Był to Baud Dixon. Ucieszyło mnie to. Teraz — powiedziałem do siebie — dowiem się, kochanku, co ty kupujesz. Ukrywszy się w cieniu, zacząłem go obserwować. I jak sądzicie, co on kupował?
— Bokobrody? — powiedziałem.
— Nie.
— Niebieskie okulary?
— Nie.
— Ach, dajże spokój, Huck Finn; tylko przeszkadzasz mu opowiadać — przerwał mi Tom ze złością. — Cóż on takiego kupował, Jack?
— Za nic w świecie byście nie zgadli. Kupował dłótko, zwyczajne małe dłótko, — i nic więcej.
— A to dopiero! I nacóż mu ono było potrzebne?
— Nad tem właśnie i ja się zamyśliłem. To było ciekawe. Byłem poprostu zdumiony. Naco mu dłótko? — zadawałem sobie pytanie. Kiedy wyszedł ze sklepiku, schowałem się, żeby mnie nie zauważył, śledziłem go aż do następnego sklepiku, gdzie kupił czerwoną koszulę flanelową i inne części starego ubrania — tego samego, w którem widzieliście go tu na pokładzie i które mi opisaliście. Swój bagaż schowałem w szalupce, którą przygotowaliśmy sobie, żeby popłynąć wgórę rzeki. Potem zabraliśmy od hotelarza zwitek z brylantami, wsiedliśmy do szalupki i ruszyliśmy w drogę.
Żaden z nas nie odważał się zasnąć; pilnowaliśmy się wzajemnie. Było to bardzo przykre, tem bardziej, że przed paroma tygodniami pokłóciliśmy się i tylko dzięki tej sprawie z brylantami zapanowała między nami chwilowa zgoda. Sytuacja była tem gorsza, że na trzech przypadały dwa brylanty. Najpierw zjedliśmy kolację, potem zaczęliśmy się przechadzać po pokładzie i palić, dopóki nie zapadł zmierzch; wówczas zeszliśmy do kajuty, zamknęliśmy drzwi, rozwinęliśmy zwitek, żeby się przekonać, czy brylanty są nienaruszone, położyliśmy je na dolnej koi, żeby pozostały na oczach wszystkich, i zaczęliśmy ich pilnować, robiąc wszelkie możliwe wysiłki, żeby nie zasnąć. Wkońcu Dixon nie wytrzymał. Gdy tylko zachrapał w sposób zupełnie naturalny, z głową, spuszczoną na piersi, Hall Cliton mrugnął na mnie, wskazując mi najpierw brylanty, a potem drzwi, i zrozumiałem, o co mu chodzi. Wyciągnąłem rękę i ostrożnie wziąłem zwitek; kilka chwil staliśmy bez ruchu, wstrzymując oddech; Baud nie ruszał się; cicho i ostrożnie przekręciłem klucz w zamku, nacisnąłem klamkę, i wyszliśmy z kajuty, równie cicho zamykając za sobą drzwi.
Wkoło nie było słychać najmniejszego odgłosu; szalupka szybko i lekko ślizgała się po wodzie w mglistem świetle ksieżycowem. Nie mówiąc ani słowa, poszliśmy prosto na górny pokład usiedliśmy na samym końcu pokładu. Bez żadnych wyjaśnień, obaj wiedzieliśmy, co to znaczy. Baud Dixon obudzi się i, nie znalazłszy brylantów, przyjdzie tu do nas, bo ten człowiek niczego i nikogo się nie bał, jeśli chodziło o pieniądze. Gdyby przyszedł, albobyśmy go wyrzucili za burtę, albo zabilibyśmy go podczas walki. Ta myśl przyprawiała mnie o drżenie, bo nie jestem taki odważny, jak inni, ale bałem się okazać swą słabość wobec Halla Clitona. Miałem cichą nadzieję, że nasza łódź przybije gdzieś do brzegu i zdążymy umknąć, unikając w ten sposób groźnego spotkania z Baudem Dixonem, którego bałem się śmiertelnie; ale ta nadzieja z trudem mogła być usprawiedliwiona, gdyż na naszej drodze przystanki nigdzie nie były przewidywane.
Siedzieliśmy w dalszym ciągu, czas mijał, a Baud Dixon ani myślał wychodzić na pokład, Wreszcie zaczęło świtać. „Niech djabli wezmą! — mówię do Halla Clitona. — Rozumiesz ty co z tego? To zaczyna być podejrzane” „Niech mnie piorun spali! — odpowiedział Hall Cliton. — Czy on aby nie wypłatał nam jakiego figla? Rozwińmy papier!” Rozwinąłem papier, i jak myślicie? Nic w nim nie było oprócz dwóch małych kawałków cukru! Oto dlaczego Baud tak spokojnie chrapał sobie całą noc w kajucie. Chytrze pomyślane? Nic chytrzejszego być nie może! Zawczasu przygotował sobie zwitek, w którym zamiast brylantów były dwa kawałki cukru, i niepostrzeżenie podsunął go niemal w naszych oczach.
Czuliśmy się całkiem wystrychnięci na dudków. Ale trzeba było koniecznie jakoś wyplątać się z tego, więc ułożyliśmy pewien plan.
Postanowiliśmy zawinąć kawałki cukru w papier po dawnemu, potem pocichu wrócić do kajuty i położyć zwitek na dawnem miejscu, jakbyśmy go wcale nie ruszyli i jakby nam nawet na myśl nie przychodziło, że Baud chciał nam zrobić kawał i teraz chrapie sobie jak najspokojniej, w pełnem przekonaniu, że wyprowadził nas w pole. Postanowiliśmy również ani na chwilę nie zostawiać go samego i pewnego wieczoru po wylądowaniu upić go do nieprzytomności, zrewidować, odnaleźć brylanty, a potem skończyć z nim, jeżeli to będzie można zrobić bez ryzyka. Skończyć z nim trzeba będzie koniecznie, bo w przeciwnym wypadku onby się sam postarał skończyć z nami. Ale nie miałem wielkiej nadziei, że uda się nam znaleźć brylanty. Upić go do nieprzytomności łatwo — on do picia zawsze gotów — ale co z tego za pożytek? Na pewno umiał tak schować brylanty, że choćbyśmy go rewidowali cały rok, i tak nic nie znajdziemy...
Ale w tej samej chwili aż mi dech zaparła pewna myśl, która mi zaświtała w głowie. Ta myśl prześwidrowała mi mózg, oślepiła mnie i serce mi zaczęło bić z radości! Akurat w tym czasie zdjąłem buty, żeby dać odpoczynek nogom, i kiedy znowu zacząłem się obuwać, przypadkowo skierowałem wzrok na obcas mego buta. Pamiętacie co wam opowiadałem o małem dłótku?
— Dobre sobie! O tem zapomnieć! odpowiedział Tom, zaciekawiony do najwyższego stopnia i słuchający opowiadania z nadzwyczajną uwagą.
— No więc, kiedy spojrzenie moje padło. przypadkowo na obcas, nagle błysnęła mi myśl, że wiem, gdzie należy szukać brylantów! Spójrzcie na ten obcas. Widzicie, zdołu jest zakończony stalową podkówką, przykręconą małemi śrubkami. To znaczy, że Baud Dixon nie miał nigdzie śrubek z wyjątkiem obcasów, z łatwością więc domyśleć teraz, naco mu było potrzebne dłótko.
— Huck, powiedz, czy to nie sprytne! zawołał Tom.
— No więc włożyłem zpowrotem buty, zeszliśmy pocichu do kajuty, położyliśmy papier z cukrem na dawnem miejscu, siedliśmy ostrożnie i zaczęliśmy się przysłuchiwać, jak Baud Dixon chrapie. Hall Cliton w bardzo niedługim czasie zasnął, ale ja ani myślałem spać; wciąż starałem się dojrzeć ukradkiem z pod szerokich skrzydeł mego kapelusza, czy nie leży gdzie na podłodze kawałek skóry, wyrżnięty ze środka obcasa. Wkońcu udało mi się go znaleźć, a wkrótce potem i drugi taki sam skrawek z drugiego obcasa, i pomyślałem sobie: teraz wiem, gdzie są brylanty!
Pomyślcie tylko, jaki spryt i zimną krew miał ten wałkoń! Obmyślił ten plan, obliczywszy zgóry, jak powinniśmy postąpić, a myśmy wszystko wykonali według jego planu jak dwaj durnie. Ukradkiem odśrubował podkówki od swych obcasów, wydrążył je w środku, włożył tam brylanty i znów przyśrubował podkówki. Wiedział, że ukradniemy podłożony zwitek i będziemy czekać na niego całą noc na pokładzie, żeby go utopić, kiedy się na nas rzuci, a przysięgam na Boga, że bylibyśmy go utopili! Znajduję, że to była djabelnie chytra sztuka.
— O, jeszczeby też! — powiedział Tom z zachwytem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.