Upiorny dom/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Upiorny dom
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
DWÓR W PODBEREŻU.

Po upływie kilku godzin, Den obudził się spocony i rozbity, jak człowiek, który zasnął dopiero nad ranem, po nocy pełnej niepokoju. Sen taki nie daje ciału wypoczynku, nuży raczej. To też przez długą chwilę zbierał myśli, aby sobie uprzytomnić, gdzie się znalazł. Pochylał się nad nim jakiś siwy człowiek, dotykając lekko za ramię.
— Panoczku... panoczku...
— Kto tu?
— Ja... Służący... Mateusz! Nie poznaje, panoczek? Wczoraj na górę walizki niosłem! Już jedenasta.... Ze śniadaniem czekają...
Teraz dopiero detektyw na dobre otrzeźwiał. Acha, jest w pałacu w Podbereżu, widział w nocy ducha, na dole nań oczekują, przyszedł go budzić Mateusz...
Poderwawszy się szybko z łóżka, podbiegł do umywalni i jął strumieniami zimnej wody oblewać głowę. Później wykonał parę ruchów gimnastycznych i poczuł się silnym i rzeźkim.
Tymczasem stary, pomagając usłużnie, gdy Den nakładał ubranie, mamrotał:
— Zaspał panoczek... Znowu nieczysty spać nie dał... Tfu! jego przeklętego! Toć sam ja ledwie żywy uszedł!.... A prosili my, żeby wielmożny panoczek na parterze się ostał...
Detektyw postanowił skorzystać ze sposobności, zadając parę zapytań.
— Słuchajcie Mateuszu! A przedtem nigdy u was nie straszyło.
Stary żachnął się z oburzeniem.
— Nigdy! Zawsze było cicho! Ja w tym zamku blisko siedemdziesiąt lat żyję! Tu się ja urodził... Panicza, niby pana Alfreda, na ręku nosił... i panienkę. Nigdy nieczysty się nie objawiał! Dopiero od miesiąca! A prosto na człowieka czort nastaje!... Najstarszy pan, stryj panicza, tłomaczy, że to kara Boska. W jakichś książkach wyczytał. Tylko ja...
Mateusz urwał z zafrasowaną miną i znacząco podrapał się po głowie. Ten ruch nie uszedł uwagi detektywa.
— Co i wy?.... — zapytał.
— Jaby panoczku coś powiedział! — nagle zbliżając się do Dena wyszeptał stary: — Tylko... Panoczek naprawdę naczelnik policyjny z Warszawy?
— Prawie naczelnik! — odparł ubawiony i bardziej jeszcze zaciekawiony.
— I przyjaciel naszego panicza?
— Oczywiście...
Mateusz chrząknął, poczem wymówił z namysłem.
— Hm... A panoczek nie powtórzy paniczowi? Bo to musi być sekret! Sprawa ważna, nie żarty...
— Zapewniam was, że zachowam dyskrecję! Mówcie prędko...
— Kiedy...
Stary już poruszał wargami i miał wyrzucić z siebie to, co mu tak ciążyło na sercu, gdy wtem odskoczył od Dena raptownie.
— Sza... Później... Pan idzie...
Detektyw zrozumiał i skinął głową. Choć bardzo niezadowolony, że w najciekawszym miejscu przerwano wyznanie, zmusił się do konwencjonalnego uśmiechu.
W tejże chwili bowiem, na progu ukazała się wysmukła sylwetka Freda.
— Nareszcie, ubrałeś się śpiochu!
— Jak widzisz! — odparł detektyw pozornie wesoło, a myśląc w duchu o przerwanem zwierzeniu Mateusza, mającem pozostać tajemnicą dla Freda. Żałował, że ten przybył o parę minut za wcześnie. Lecz przecież stary sługa nie zginie, później odszuka go i wszystkiego się dowie.
Rzuciwszy mu ukradkiem porozumiewawcze spojrzenie, pośpieszył wślad za gospodarzem.
— Słuchaj! — szepnął Podbereski, gdy schodzili po szerokich, nieco ciemnych schodach. — Przed Wandą o ostatnich wypadkach ani słówka!
— Może i lepiej! — mruknął. — Pocóż siostrę denerwować!
— Musi zachować spokój ducha na wieczór! Obmyśliłem pewien plan... Jeśli się zgodzisz...
— Plan?
— Rychło ci opowiem.... Zaczekaj cierpliwie...
Urwał — znaleźli się już bowiem w olbrzymiej sali jadalnej.
Jadalnia sprawiała imponujące wrażenie. Oświetlał ją szereg dużych weneckich okien i łatwo pomieścić mogła ze sto osób. Na ścianach rodzinne portrety, śród nich porozrzucane wypchane głowy jeleni, bawołów, dzików i żubrów — trofea myśliwskie.
Przy wejściu dwaj rycerze w pełnych zbrojach, trzymający kopje w opancerzonych dłoniach, rzekłbyś ludzie żywi, strzegący domowników przed napaścią. Tu i owdzie ciężki kredens, pełen srebra i kryształów, lub szafa pięknie rzeźbiona.
Gdy Den przystanął na chwilę, podziwiając to urządzenie, rzadko w obecnych czasach dające się napotkać, na jego widok, z za stołu, ginącego wprost w tej olbrzymiej sali, powstała na spotkanie przystojna, dwudziestoletnia panna. Była tak podobna do Freda, że na pierwszy rzut oka każdy rozpoznałby w niej siostrę gospodarza. Też same rysy, jasno niebieskie oczy, złoto blond włosy. Wzrostu wysokiego, znakomicie rozwinięta, o ruchach energicznych — stanowiła idealny typ dziewczyny — sporstmanki.
Wślad za nią uniósł z miejsca starszy mężczyzna również wysoki, choć nieco przygarbiony, o długich siwych włosach i niemniej długiej siwej brodzie, którego oczy zasłaniały okulary w złotej oprawie.
— Moja siostra... i stryj Karol! — wymówił Podbereski, przedstawiając Dena.
Podczas gdy detektyw całował wyciągniętą rączkę panny Wandy i mocno uścisnął dłoń starszego pana, ta zawołała wesoło:
— Co za śpiochy, ci warszawiacy! Doczekać się pana nie mogę! A tak pragnęłam ujrzeć nareszcie naszego, znakomitego Sherlock’a Holmesa.... Mam nadzieję, że spał pan wraz z Fredem znakomicie i nic wam nie zmąciło spoczynku?
— Spaliśmy znakomicie! — z lekkim uśmiechem potwierdził, pomny prośby przyjaciela, a porozumiewawcze spojrzenie, jakie padło z za okularów stryja Karola świadczyło, że został wtajemniczony w nocną przygodę.
Zajęto miejsca przy stole.
Pałaszując znakomite litewskie smakołyki, Den zdawkowo odpowiadał na zapytania, a sama rozmowa, jak zwykle w podobnych bywa wypadkach, toczyła się na obojętne tematy. Więc, „co słychać w Warszawie”, co grają w teatrach, czy sejm jeszcze stoi na swojem miejscu. Dopiero, gdy nasycił głód i zapalił papierosa, panna Wanda, zauważyła, jakby nawiązując do interesującego wszystkich zagadnienia.
— Proszę dobrze się najeść, bo obiad będzie późno...
— Ależ pani! — zażartował. — Podobne śniadanie na dwa dni starczy!
— Obiad będzie później!... — uśmiechnęła się, posłyszawszy ten wykrzyknik. — Spodziewamy się gościa... Pozna pan piękną kobietę...
— Piękną kobietę?
— Tak! Pani Mary Kińska, nasza sąsiadka... Zapowiedziała wizytę na piątą. O resztę szczegółów proszę się zwrócić do Freda...
Zerknął na przyjaciela. Podbereski zaczerwienił się mocno. Detektyw zrozumiał, że to zapewne o miejscowy „flirt” chodziło. W sukurs przyszedł pan Karol.
— Pani Kińska — rzekł — jest czarującą osobą, choć zaledwie od paru miesięcy mieszka na kresach. Po śmierci męża, tu niedawno zakupiła mająteczek i w nim lato przepędza... Twierdzi, iż woli widoki Świtezi nad zagranicznie krajobrazy...
— Bardzo to pięknie z jej strony! — oświadczył Den, domyśliwszy się reszty. Romantyczna wdówka, przystojny i zamożny Podbereski, miłość śród litewskich borów, narzeczeństwo, kto wie może marjaż. — Bardzo to pięknie i cieszę się z góry.
Fred nie dał mu dokończyć zdania.
— To ty — zawołał — jesteś tym magnesem, który panią Kińską przyciąga! Tego ci nie raczyła dodać moja kochana siostrzyczka! Bo dowiedziawszy się, że przybywa do nas znakomity detektyw, pragnący stoczyć walkę z duchem, o czem nie omieszkała pod sekretem jej nadmienić Wanda, pani Kińska, bojąca się „strachów” okropnie, postanowiła nas odwiedzić, aby poznać osobiście mojego, głośnego przyjaciela i przyjąć udział w seansie..
— W jakim seansie?
— Zamierzamy, o ile oczywiście nic nie będziesz miał przeciwko temu, urządzić w „djabelskim pokoju” wieczorem seans. Zjemy dobry obiad, wyciągnę parę butelczyn starego węgrzyna, które jeszcze ocalały, a później zrobimy czaty na czarta... Ciekawe, czy się pokaże, przy większej ilości osób... Oto projekt, o jakim ci niedawno wspominałem...
— Ach, tak.... — mruknął Den. — Obawiam się tylko...
Nie dodał, że jest może lekkomyślnością narażać kobiety na niebezpieczeństwo. Bo zjawa, jeśli przybywa, nie lubi żartować. Choć z drugiej strony...
— Najmilszy, panie Den! — zawołała nagle panna Wanda, widząc jego minę. — Wiem czego pan się lęka? Że nie wytrzymają nasze nerwy? Co do pani Kińskiej, nie mam pojęcia, jak się zachowa, za siebie ręczę! Wprawdzie spoczęły na mojej szyi te ohydne palce, — lekki cień przestrachu przemknął po twarzyczce panny — i spotkanie z duchem przypłaciłam chorobą, lecz w pańskiem towarzystwie chętnie zetknę się z nim powtórnie... Nie odmówi mi pan, prawda?
Detektyw z podziwem podniósł oczy na dzielną dziewczynę. Podobna odwaga rzadko spotyka się u niewiast. Po straszliwej przygodzie, powtórnie poszukiwać przygody! Zresztą, nie on tu decydował.
— Czyż mogę odmówić? Jeśli Fred się zgadza.
Podbereski
dał mu znak oczami, jakby nadmieniając, że później wszystko wyjaśni.
Tymczasem pan Karol zauważył.
— Dziwi pana, nasza Wandeczka! Cóż, panna kresowa! A trzeba dodać — wskazał ręką na duży portret pięknej, o energicznych rysach twarzy, kobiety w staropolskim kontusiku, wiszący na ścianie, — że matka Wandy — Rysiówna z domu... Z tych Rysiów, których Rzewuski w „Pamiątkach starego szlachcica” opisuje...
— Ależ stryju...
— Nie wstydź się Wandeczko! Powtórzę... Otóż mąż tej damy, która naprzeciw nas wisi, pan strażnik nowogródzki, miał zwyczaj, gdy wychylił kilka kielichów węgrzyna, strzelać do korków swej żony... Zabawa ta nie przypadła do gustu jejmości i trafiła kosa na kamień. Bo, gdy razu pewnego, porwawszy po pijanemu za pistolet brał się do jej wysokich obcasów, ta rzecze mu grzecznie: „jużem raz cię prosiła, żebyć mnie uwolnił od swoich popisów! Strzelaj, gdzie chcesz, a korków mi nie psuj!” — „Jeszcze raz ostatni pozwól, kochanko, wypróbować moich pistoletów”. Ale ta porwała drugi pistolet, na skrzynce leżący i odwiódłszy kurek, woła: „Słuchaj, Karolku! Jeśli mi korka wybijesz, to ja ci natychmiast takim sposobem pas rozwiążę!” Pan strażnik myślał, że to żarty. Pali do pięty jejmości i w sam korek. Ale pani strażnikowa, nie wiele myśląc, jak da ognia ze swojego — w samej istocie pas mu rozwiązała... Pan Strażnik pochwalił zgrabność żony, rączki ucałował i odtąd był rozejm z korkami... Oto jaki charakter miała prababka Wandeczki... i ona taka sama...
— Przestańże mnie wychwalać, stryjku! Zapłoniła się panna powstając z krzesła. Czasem noszę wysokie obcasy, na szczęście, nikt mi ich nie wybija... Ale, zaręczam, że dziś wieczorem za plecy pana Dena się nie schowam... Więc zgoda? Zostajemy dopuszczone do seansu?
— Oczywiście! — wymówił, bez wielkiego zachwytu detektyw, również powstając z miejsca.
— Może powziął pan inny projekt?
— Nie mam żadnego!
— Znakomicie! — zawołała z widocznem zadowoleniem. — Inaczej czułabym się pokrzywdzona, a tak cieszyłam się na walkę z djabłem przy pańskiej pomocy! Winnam mu rewanż za siniaki!
— Pewnie...
— Obecnie pozostawię was samych... Zanim zetknę się z czartem powtórnie, muszę nieco pomyśleć o gospodarstwie...
Gdy ucichł odgłos oddalających się kroków panny Wandy, detektyw wymówił przyciszonym głosem do Freda.
— Dzielną masz siostrę! Lecz czy nie jest to pewną lekkomyślnością, zabierać ją wraz z panią Kińską na dzisiejszy eksperyment, po wczorajszych doświadczeniach?
Stryj Karol skinął głową. Podbereski jął żywo tłómaczyć.
— Zrozum, znalazłem się w położeniu bez wyjścia. O twoim przyjeździe, zapowiedzianym od tygodnia, wiedziały zarówno Wanda, jak i moja narz.... to jest chciałem powiedzieć, pani Kińska... Obie cieszyły się bardzo, iż cię poznają i wraz z tobą zbadają niezwykle zjawiska...
— Niestety — mruknął — gość z zaświatów nie posiada i dla mnie wielkiego respektu. Raczej pragnie walki...
— Lecz, przez tydzień, przed twoim przyjazdem panował spokój! Wprost nie mogłem paniom odmówić i się wykręcić! Szczególniej Wanda nie ustąpiłaby nigdy! Musimy je z sobą zabrać... Dlatego tylko prosiłem, abyś nic nie wspominał o tem, co zaszło w nocy, nie chcąc silniej podniecać nerwów siostry. Co się zaś pani Kińskiej tyczy? Może uda się namówić, żeby pozostała na dole... Boi się bardzo... O ile nie zechce, wątpię czy przy tylu osobach niebezpieczeństwo będzie groźne.
— Któż ma być?
— Nas czterech mężczyzn... Ty, stryj Karol, Mateusz i ja... Pozatem panie...
— No... tak!... — bąknął detektyw, myśląc, że niewiasty uda się szczególniej osłonić.
— Ostatnia to moja próba! — oświadczył nagle Fred z rozdrażnieniem, stanowczo. — Jeśli dziś nic niezwykłego nie nastąpi, namówię Wandę, aby wyjechała do pani Kińskiej i rozpoczniemy sami poszukiwania. Jeśli zaś poczną się dziać djabelstwa, nie wiem co zrobię. Zburzę pałac, sprzedam majątek...
Pan Karol ciężko westchnął. Również i Dena ogarnął smutek niewytłomaczony. Dziwne miał przeczucie, że wieczorem coś strasznego musi nastąpić. Mimowolnie, na wspomnienie wczorajszych wypadków, ogarniało go drżenie, które z trudem opanowywał. Te oczy, wlepione z szatańską nienawiścią... Brr...
— I ja was opuszczę — dodał, uspokoiwszy się nieco Podbereski. — Gospodarstwo czeka! Musi cię zabawiać stryj Karol... A może udasz się teraz na krótki spoczynek, aby być wypoczętym na wieczór...
— Nie krępuj się mną! Nie czuję zmęczenia! — odparł Den, ściskając rękę przyjaciela.
Pozostał sam na sam ze starszym panem.
Przez otwarte okno wpadały potoki ciepłego majowego powietrza. Dzień zapowiadał się upalny. Zdala widać było parę psów, leniwie wylegujących się na trawniku, oraz dobiegało kłótliwe gdakanie kur i gniewne bulgotanie indyków. Dokoła tyle było życia, ciepła i wesela, że doprawdy zestawiając rozsłoneczniony krajobraz z ponuremi opowieściami i niesamowitą nocną przygodą, wydawało się, iż „tamto” jest tylko złym snem, potworną fantazją od rzeczywistości daleką.
Detektyw, w milczeniu, rad, iż pogodny obraz przyrody, koi podniecone nerwy, palił papierosa.
— Cóż pan o tem wszystkim sądzi? — pierwszy przerwał ciszę pan Karol.
Skrzywił się mimowolnie. Wciąż zadawano mu to samo pytanie, na które niezwykle ciężko było znaleźć odpowiedź.
— Dotychczas, nic! — odparł wymijająco. — Oczekujmy dalszego biegu wypadków.
— Hm.. — mruknął stary Podbereski. — Spodziewa się pan wiele po dzisiejszym seansie...
— Bo ja wiem!
— Może ma pan rację! W każdym razie dziś już jeden fakt ustalić można bezspornie!
— Mianowicie!
— Że wypadki, które zachodzą nie są dziełem rąk ludzkich!
— Mm... no... chyba! — skrzywił się jakoś nieokreślenie detektyw.
— I odnośna literatura daje nam podobnych zjawisk liczne przykłady!
Teraz dopiero przypomniał sobie Den, że pan Karol miał być zagorzałym okultystą.
— Przykłady? — powtórzył.
— U autorów z odnośnej dziedziny napotykamy ich wiele! Jak panu może wiadomo, zajmuję się oddawna okultyzmem i cała ta literatura nie jest mi obca... Przestudjowałem ją, powtórnie dokładnie w związku z ostatniemi wypadkami... Więc słynny uczony francuski Flamarion oraz włoski profesor Bozzanno, którzy poświęcili się badaniom t. zw. „nawiedzeń” czyli ukazywania się duchów w starych domostwach, wysuwają nawet teorję „monoideizmu”...
— Monoideizmu?
— W myśl tej teorji, każdy człowiek, szczególniej umierający śmiercią gwałtowną, zabiera ze sobą na tamten świat jakąś ostatnią myśl, którą pragnie jeszcze z zagrobu wykonać... Tedy Flamarion cytuje przykład matki, która ukazywała się wielokrotnie po śmierci, aby sprawdzić, czy należycie opiekowano się jej małem dzieckiem, w ten to sposób czuwając nad swą córeczką... Kiedyindziej znów pojawiał się zmarły, chcąc wskazać rodzinie, gdzie pozostawił ukryte papiery i pieniądze, których brak przyprawiał krewnych o niedostatek, lub kłopoty...
— Bardzo pięknie! — przerwał Den, gdyż sam ongi czytał o podobnych niezwykłych przykładach. — Bardzo pięknie i wierzę Flamarionowi na słowo... Lecz w wypadkach, jakie szanowny pan, cytuje, mamy do czynienia ze zjawiskami nadprzyrodzonemi, przechodzącemi nasze pojmowanie, lecz te zjawiska noszą łagodny charakter... Tymczasem w Podbereżu.
— Jeszcze nie skończyłem! — odrzekł starszy pan, powoli zapalając papierosa. — Wnet wyjaśnię wszystko! Ostatnią myślą, jaką człowiek na tamten świat zabiera może być nie tylko pragnienie skomunikowania się z pozostawionemi tu ukochanemi osobami, celem dopomożenia im w ten, czy inny sposób... Może również być gniew, nienawiść, chęć zemsty...
— Chęć zemsty?...
— Sporo naliczyć możemy straszliwych przykładów! Wymieniony przezemnie prof. Bozzano opisuje, jak zamordowany przybył, aby wskazać swego mordercę!.. Czasem zjawy wprost próbowały same sobie wymierzyć sprawiedliwość na swych wrogach, lub tych, kogo poczytywały za przyczynę ziemskich przykrości... W Warszawie więc, w jednym z mieszkań przy Placu Zbawiciela, zajmowanem przez rodzinę fabrykantów F., pojawiło się groźne widmo, usiłujące parokrotnie udusić córkę państwa F.... Widmo owo było upiorem inżyniera W., który odebrawszy sobie życie naskutek dość lekkomyślnego postępowania panny F. — w ten sposób usiłował dokonać zemsty z za grobu...
— Dziwne? Nie słyszałem!... — mruknął detektyw.
— Rodzina starannie zataiła prawdę, obawiając się kompromitacji! Widzi pan teraz, iż teorja głosząca o „monoideizmie” nie jest bez podstaw. Agonja, zmącona uczuciami nienawiści — grozi zamienieniem zmarłego w złośliwego ducha, w demona!... Oto wytłumaczenie niebezpiecznych objawów, jakie tu, w pałacu zachodzą...
— Ach, rozumiem! — zawołał Den pojmując dokąd pan Karol zmierza. — Ale przecież w rodzinie Podbereskich..
— Również zaszły pożałowania godne wypadki... Dawno, coprawda!... Nie wiedzą o nich nic ani Wanda ani Fred... Lecz ja trafem, grzebiąc w starych kronikach, natrafiłem na ślad okrutnej zbrodni...
— Zbrodni?
— Jeden z naszych przodków, w końcu XVII w., Symeon Podbereski, był panem wielce porywczego charakteru. Pałał śmiertelną nienawiścią do niejakiego Surewicza, zadzierzystego szlachetki, który miał go na jakimś sejmiku obrazić... Porwał on przez swych ludzi, owego Surewicza i zamordował w czasie kłótni, w tym właśnie pokoju, w którym obecnie objawy się dzieją... Wisi tam nawet do dziś portret Symeona. Gwałt zatuszowano, gdyż w dawnej Rzeczypospolitej magnatom wiele uchodziło bezkarnie... Rodzinie zamknęły usta dwa piękne folwarki... Ale nieszczęsny Surewicz zmarł w męczarniach... Mojem tedy zdaniem, widmo jego poszukuje obecnie satysfakcji na potomkach swego oprawcy!
— Ach, tak... — wykrzyknął detektyw. — Z punktu widzenia pańskich teorji mielibyśmy „nadprzyrodzone” wytłumaczenie sprawy! Tylko, czy nie zechciałby pan jeszcze wyjaśnić, czemu zjawa Surewicza, nie niepokoiła nikogo przez stulecia, a teraz mści się, na tych, którzy nawet nie wiedzą o jego istnieniu?
— To właśnie zagadnienie należy do najgłębszych tajemnic okultyzmu i nie znajdują na nie chwilowo odpowiedzi! Duchom jest dane czasem ukazywać się dopiero po bardzo długim okresie czasu! Może nastąpiły jakie specjalnie okoliczności, ułatwiające zjawie materjalizację...
Den powstał z miejsca.
— Bardzo cenne są te wiadomości — wyrzekł poważnie. — Duch zamordowanego pragnie z kolei mordować! I mnie włączył do liczby swych wrogów! Ano, zobaczymy...
— Skoro pan wątpi, mogę jeszcze coś nie coś zacytować z dziedziny spirytyzmu. Zaręczam, że z nadprzyrodzonym mamy do czynienia przeciwnikiem...
— Wcale nie wątpię!... Nadprzyrodzony przeciwnik... Co zaś się innych przykładów tyczy, chętnie innym razem posłucham. Teraz, w rzeczy samej, czuję się nieco znużony, radbym przed „seansem” wypocząć...
— Oczywiście! — mruknął pan Karol, nieco rozczarowany, iż Den nie jest ciekaw dalszego wykładu. — Oczywiście... Należy się panu wypoczynek...
Ale detektyw, opuściwszy starszego pana bynajmniej nie udał się do swej sypialni, na górę. Wprost przeciwnie. Skręcił szybko na taras i znalazł się w ogrodzie.
Dość miał tych niesamowitych historji, dość tych okultystycznych opowiadań. Rodzinne podania? Chwilowo nie był ich ciekaw. „Nadprzyrodzony” wypadek przedewszystkiem należy usiłować w zwykły sposób rozwiązać. A jeśli dłużej posłuchałby gawęd starszego pana, opuściłaby go i tak nadwątlona moc ducha, a nerwy odmówiłyby ostatecznie posłuszeństwa. Z tej atmosfery niesamowitości i grozy należało za wszelką cenę się otrząsnąć.
Długo błądził Den po cienistych alejach parku pod gęstem sklepieniem stuletnich dębów. Przechadzka przyniosła pożądane ukojenie. Śród drzew rozlegało się wesołe ćwierkanie ptaków, a ciepły wiaterek donosił z pola odgłos piosenek, nuconych przez dziewczęta, zaprzątnięte przy pracy. Z zieleni radośnie wychylały główki kwiaty...
— Tam do licha! — zawołał prawie głośno. — Ja, Den, miałbym się lękać? — Nigdy...
Żwawym krokiem powrócił przed pałac. Parokrotnie okrążył wielki klomb, znajdujący się przed tarasem, wszedł w przyjaźń z jednym z psów, wylegujących się na trawniku — tym może, który również odwiedził „straszliwą komnatę”, poczem niby od niechcenia skierował się w stronę oficyn.
Zdala dojrzał tego, którego właściwie szukał. Mateusz stał w oknie i zawzięcie wycierał półmiski serwetką.
— Mateuszu! — szepnął, równając się z nim — idę na górę!
Stary zrozumiał i lekko skinął głową. Den, spełniwszy swe zadanie, zawrócił i szybko podążył na pierwsze piętro. Wnet posłyszy „rewelacje”.
Wszedł prosto do „djabelskiego pokoju”, sąsiadującego z sypialnią i tam przystanął.
Pokój, za dnia wydał mu się mniej ponury. Słońce dotarło do najdalszych zakątków, odbierając komnacie niesamowity i przykry charakter.
Den postanowił, zanim nadejdzie Mateusz, raz jeszcze wszystko zbadać.
Pomimo jednak, że opukiwał wyjętym z kieszeni młoteczkiem ściany, że zajrzał do kominka, odsuwał meble, zdejmował ze ściany obrazy, czołgał się po podłodze — znów nie mógł wykryć nic podejrzanego. Wszedł nawet do wewnątrz wielkiej gdańskiej szafy, tam poszukując potajemnego przejścia — daremnie! Wreszcie przystanął przed dużym portretem wmurowanym w ścianę. Wyobrażał on mężczyznę o dumnym zawziętym wyrazie twarzy, w pancerzu, którego dłoń spoczywała na obnażonym mieczu. U góry po łacinie napis: Simeonus Podbereski i herb z mitrą książęcą, taką bowiem odznakę posiadali Podberescy, choć nie używali tytułu.
Den wspominał opowiadanie stryja Karola.
— Więc to ty może — mruknął — któremu przypisują dzisiejsze przykrości, ukrywałbyś sekret?
Lecz najszczegółowsze oględziny obrazu, nie dały rezultatu.
Zniechęcony, powrócił do sypialni i otworzył walizkę. Tam znajdował się jeden sekret, za pomocą którego zamierzał wieczorem sprawdzić istotną „naturę” ducha.
Może....
— Jestem, panoczku! — zabrzmiał tuż za nim głos.
Drgnął. Na progu stał Mateusz. Dzięki filcowym pantoflom, jakie miał na nogach, nadszedł prawie bez szmeru.
— Ach, to wy, Mateuszu! — zawołał Den zdziwiony nieco, dając mu znak, aby się zbliżył. — Tak wchodzicie po cichu, jak byście chcieli mnie podglądać!...
— Ja podglądać?... Żarty, panoczku... Takie mam pantofle...
— Hm... Mieliście coś mi w zaufaniu powiedzieć, ale nam przeszkodzono...
— Tak... Ważne...
— Więc...
Stary jął szeptać.
— Jaką? Panią Kińską? — domyślił się detektyw.
Mateusz skinął głową.
— Panoczek wie? Pani Kińska! Wielki sekret przed naszym panem?
— Dlaczego?
— To zła kobieta!
— Gadajcie wyraźnie! — żachnął się Den, nie wiele rozumiejąc z tych półsłówek. — Co pani Kińska ma wspólnego z duchem?
— Hm... z duchem...
Służący zrobił znaczącą minę...
— Bo nasz panicz...
— Mateuszu! — Mateuszu! — rozległo się nagle głośne wołanie.
— A psia krew! — mało nie zaklął Den głośno, ale się opamiętał.
— Mateuszu! — donośnie brzmiał głos pana Karola z korytarza, który w poszukiwaniu za służącym tam się znalazł. — Schodźcie w tej chwili na dół, jesteście potrzebni...
— Już lecę... — odparł stary rzucając Denowi jakieś niezrozumiałe spojrzenie i wybiegł z pokoju.
Detektyw zagryzł ze złości wargi. Poraz drugi przerywano zwierzenia. Lecz Mateusz nie szpilka, zdoła go odszukać. Coprawda, coraz mniej poczynał mu się podobać służący. Te niespodziewane wejście, jakby pragnął śledzić, te wykrętne dziwne odpowiedzi...
Niezrozumiałe! Ale przecież sam Mateusz pragnął o czemś wyznać?
Niestety, nic już od niego się nie dowiedział!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.