Uroczystości imienia Kolumba (Konopnicka, 1898)/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Uroczystości imienia Kolumba
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały obrazek
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
„Italo-Americana.”


Genua 14 lipca 189.

Genua zaczęła obchodzić kolumbijskie swe panatenaje.
Pierwszym numerem szerokiego, czteromiesięczną niemal przestrzeń czasu obejmującego programu tych uroczystości jest włosko-amerykańska wystawa sztuk i przemysłu.
Warunki, w jakiej wystawa ta pomyślaną i dokonaną została, pozwoliły jej odrazu zająć wyjątkowo korzystne stanowisko. Jest pierwszym i naczelnym, ale nie jedynym numerem programu, nie dźwiga zatem całego ciężaru odpowiedzialności za udanie się lub nieudanie kolumbijskich igrzysk. Kiedy się program rozwinie, kiedy przyjdą do urzeczywistnienia dalsze jego części, ona będzie tłem ich, ich podkładem, co niezawodnie zmniejsza już dziś skalę wymagań, jaką do rzeczy tych przywykliśmy stosować po 87-ym roku. Nadewszystko niepodobna wymagań tych stosować do genueńskiej wystawy dziś, kiedy do wykończenia jej brakuje tak wiele, i kiedy skutkiem różnych okoliczności raczyła nam się z całem zaufaniem ukazać napół w negliżu.
Byłaż to niemożność, czy też kokieterya? Zapewne, że mogłaby to być i kokieterya także; publiczność, która została dopuszczona do buduarowych tajemnic kończącej się ubierać wystawy, zachwycona jest tym ruchem dekoracyjnym, jaki tu jeszcze panuje. Grupami to całemi staje przy rozbijanych pakach, procesyami chodzi od kiosków, w których zawieszają portyery, do galeryi, w których ustawiają terracoty, asystuje każdemu wbijanemu gwoździowi, każdej wypełnianej witrynie, próbuje ławek, próbuje windy, próbuje rezonansu w salach pustych jeszcze. Sama robi wystawę, sama jej pomaga w małych tualetowych kłopotach, jednem słowem — bawią się wybornie.
Ale była i niemożność także. Italo-Americana jest dziewicą piękną, ale bez posagu. Rząd niedał jej subwencyi żadnej, a to, co od municypium dostała, nawet pojedyńczemi lirami wypłacone, dałoby się zebrać w fartuszek. A przecież i tak daje sobie radę.
Zrazu zaniosło się to na wielkie rzeczy. Kiedy przed dwoma laty powstała myśl urządzenia wystawy sztuk i przemysłu na obchód wielkiego czterechsetlecia ery kolumbowej, inicyator myśli tej, signor Enrico Cranero, człowiek tak niemal popularny w tych rzeczach, jak u nas hr. Ludwik Krasiński, sam przemysłowiec, a zarazem prezes Towarzystwa sztuki rękodzieł, zażądał od ówczesnego ministeryum Crispi czteromilionowej subwencyi.
Była to epoka pierwszego, że tak powiem, rozpędu, wielkich marzeń o zasypaniu ledwie sączącego wody swe Bisagua, o stworzeniu nowego terenu pod projektowaną wystawę, dla której istotnie w ciasnej nad wyraz Genui miejsca nie było, a w następstwie o umożliwieniu rozrostu miasta we wschodniej jego części.
Ale ministeryum Crispi nie było szczęśliwszem, niż te, które je poprzedziły i te, które przyszły po nim: nie miało pieniędzy. Suma była poważna, sukces, wobec szykującej się wystawy palermitańskiej, wątpliwy, oddano tedy wielkie pochwały projektowi pana Cranero, zupełnie tak, jak się je oddaje nieboszczykom, i złożono sprawę ad acta. Ale sprawa umrzeć nie chciała. Miała ona w sobie tę żywotność, która chce być, chce stać się, chce istnieć.
Tylko pan Cranero zwęził teraz koło swojego rozpędu i zwinąwszy nieco skrzydła, zmienił plany; zażądał już nie czterech, ale dwu milionów.
Redukcyę tę przyjęto z uznaniem, z zapałem niemal; nowy projekt obsypano jeszcze większemi pochwałami, ale pieniędzy nie dano. Kto je miał dać, proszę?
Wielki, „awanturą” przez samych włochów nazywany pomnik Wiktora Emanuela, budowany na gruzach całej jednej dzielnicy Rzymu, od Ara-Coeli, do tego węzła Corso, gdzie stoi pałac Doryów, już i wówczas pochłaniał każdy grosz gotowy, że nie wspomnę o zawodzie, jakiego doznał rząd, obliczywszy koszta panteonu tego na parę milionów, a wydawszy na same skupy domów, na samo zniwelowanie gruntu, na samo umocnienie osypującego się z tej strony wzgórza kapitolińskiego, około dwunastu milionów. A nie były to przecież kłopoty jego jedyne. Ale pan Cranero i teraz ducha nie stracił.
— Nie dacie dwóch milionów? — rzekł, lub może pomyślał tylko — pal was licho! Dajcie choć ośmkroć sto tysięcy!
Proszę zauważyć, że przecinał sumę mniej, niż na połowę; szło tedy już nie krakowskim nawet, ale wprost genueńskim targiem. Znaczy to tyleż prawie, co za Żelazną Bramą.
Ale i ośmiukroć stu tysięcy nie było. Oglądano się tu, oglądano się tam, zupełnie jak Lot za swoją historyczną piątką sprawiedliwych, ale nie wypatrzono nic, ani z lewej, ani z prawej strony.
Piękny gmach ministeryum finansów, świeżo zbudowany wzdłuż jednej z najokazalszych ulic nowego Rzymu, w kierunku „Porto-Pia,” psuł się czegoś ciągle tak, ze glina, wapno, rusztowania, kielnie, mularczyki należały prawie do składu tego ministeryum. Zdaleka można to było brać za lożę masońską, nieustannie czynną. Cóż mówić o samych finansach, którym ani glina, ani mularczyki nic pomódz nie mogą?
Faktem jest, że targ w targ dostał p. Cranero obietnicę subwencyi na pięćkroć sto tysięcy lirów. Z czteromilionowej nadziei... pomyśleć tylko!
O zasypaniu Bisagua, rzecz prosta, nie było już mowy. Rozłożyste dno jego i nadal miało być rozkoszą praczek, które tu znajdowały na niem doskonałe miejsce do suszenia wypranej w poblizkim basenie bielizny.
Zaczęto natomiast rozważać, czy nie byłaby to właściwa pora do zburzenia starych ruder wzdłuż murów Prato za Porta-Pila leżących, które municypalność miasta różnymi czasy na zagładę skazała. Gdyż ostatecznie — wnioskowano z zupełną słusznością — jeśli wystawa ma być, to przedewszystkiem trzeba miejsca na nią. Kto zna Genuę, to miasto, które góry prą ku morzu, a morze odpiera ku górom, ten wie, że tu o miejsce takie wcale łatwo nie jest. Genua, to cały system niezmiernie wązkich, zawiłych, ośmio i dziewięciopiętrowemi domami zabudowanych ulic; szczupłych, nieregularnych, na różnych poziomach porzucanych placyków, starych murów powielekroć zmienianego obwodu miasta, plączących się między później powstałemi dzielnicami; schodów prowadzących z ulicy na ulicę, czasem z domu do domu, wejść, zejść, „scalih,” „salit,” opatrzonych imionami wszystkich świętych z kalendarza, kącików, zaułków, przecznic, połączeń arkadami, rozwidleń, kwadracików, kółek, trójkątów, słowem coś najniemożliwiej zagmatwanego i splątanego we wszelkich kierunkach.
Nietrudno pojąć, jak mało cała ta, w najwyższym stopniu skomplikowana i fantastyczna krętanina, podatna jest do jakiejkolwiek ekspozycyi.
Wyjątek stanowi prostolinijne Castelleto, takież Carignano, zbudowane zaledwie przed dziesięciu laty. Pierwsze z nich wszakże wznosi się na znacznej wysokości góry, zamykającej północno-wschodni horyzont, a drugie na mniej wzgórzystym i dość stromym cyplu nadmorskim z zachodnio-południowej strony.
Oczywiście, iż obie te nowoczesne dzielnice Genuy musiały zostać, skutkiem położenia swego, zupełnie wyłączone z uwagi komitetu wystawy. Komitetowi temu nie pozostało nic innego, jak tylko zużyć ku celom swoim kotlinę, leżącą pomiędzy dwiema wyniosłościami temi, kotlinę, pełną najróżniejszych zakamarków, w której stu kroków nie zrobisz po równym gruncie i gdzie setki bud, przyczepionych do starych fortecznych i klasztornych murów, siedziały zdawien dawna, jak grzyby, jedne nad drugiemi.
Zabrano się tedy do burzenia całego tego kramu, a burzono z takim rozmachem, że omal ofiarą jego nie padł starożytny kościół: Santa Maria del' Consolazione, który stał na samej drodze owego rozmachu.
Szczęściem, opatrzono się w czas i pozostawiono pociemniałą od pyłu wieków fasadę, trochę ciężką, trochę zsiadłą, ze swemi obrączkowemi kolumnami, ale dobrze zakonserwowaną, a w niej, w szczytowej niszy, królewsko ukoronowaną Madonnę z Dzieciątkiem, przed którą chylił głowę jeszcze Doria, jeszcze Fiesko może...
Zostało się tedy coś, co udekorowane odpowiednio ze strony zwalonych murów, stanowi poważne, imponujące nawet wejście w sam obwód wystawy. Zachowanie tej pamiątki starych czasów nie przyszło zbyt łatwo, bo kosztem jakichś dwunastu tysięcy lirów, ale się to w ogólnem estetycznem wrażeniu opłaca.
Kiedy tak pan Cranero i cały sztab inżenierów jego wraz z syndykiem miasta pokotem kładą Genuę od Porta-Pila do ledwie dyszącego Bisagua, krrrach!... trzasło coś w taki sposób, że wszyscy podnieśli głowy.
Czyżby co więcej padło, niż te nędzne budy? Istotnie, padło ministeryum Crispi’ego, a z niem obietnica i nadzieja półmilionowej subwencyi. Pan Rudini bowiem o niczem mniej nie myślał, jak o dotrzymywaniu obietnic poprzednika swego. Ministerya, rzecz naturalna, nie są od naprawiania starych błędów: one są od popełniania nowych. Pobiegł do Rzymu p. Cranero strapiony, zaniepokojony w najwyższym stopniu.
W Kwirynale przyjęto go z wyszukaną uprzejmością, okazano wielkie zainteresowanie jego wspaniałą imprezą, ale pieniędzy nie dano. Jakie mu tam przedstawiano racye, jakie motywy, tego nie wiem, przypuszczać wszakże wolno, iż wszystko obracać się mniej więcej musiało około owej przypowieści o królu Salomonie i pustym dzbanie.
Co było robić? P. Cranero słusznie ocenił, że nie było co robić. Powrócił tedy do Genui, wydobył od municypalności zapomogę w sumie stupięćdziesięciu tysięcy lirów, wypuścił stufrankowych akcyj tyle, ile się wypuścić dało, i zabrał się do dzieła z całą energią, jaka już zdaleka bije z jego kwadratowej niemal, silnej, męzkiej twarzy.
Ile teraz na Porta-Pila powstało kurzu, ile zgrzytu, huku, łomotu, opisywać się nie podejmuję. Starczyłoby tego na całą epopeję w cyklopowym stylu.
Kto wie, jak wściekłym kamieniarzem jest z urodzenia włoch każdy, temu nie trudno będzie wyobrazić sobie, z jaką szybkością waliła się ta cała rudera, jak się wśród pyłu i gruzów zarysowała szeroka, wykładana płytami ciosu droga, jak się odsłaniały nowe fronty, jak amputowano balkony, oficyny, jak z rumowiska usypywano płaskie tarasy, przeznaczone pod trawniki, pod gaje może, pod kwiaty, czy ja wiem, może pod ogrody wiszące. Włoch jest ekspertem w tym względzie. Kiedy młody cesarz Wilhelm składał pierwszą wizytę włoskiemu przyjacielowi swojemu, Kwirynał zawstydził się ruiny, jaka go otaczała wówczas. W cztery tygodnie zwalono całą po-jezuicką ruderę, gruz zasypano ziemią, obłożono darniną, wysadzono kwieciem, ocieniono krzewami, wystawiono dla zamaskowania dalszych rumowisk śliczny pałacyk, ot tak sobie: cztery mury, dach, brama zamknięta, ale bardzo ozdobna, i pospuszczane w pustych futrynach żaluzye. Wewnątrz niema ścian, ani pułapów, ani schodów — nic. Zamierzony efekt wszakże udał się zupełnie, a nawet pozostały kawał starego jezuickiego muru z freskiem, przedstawiającym św. Stanisława-Kostkę na modlitwie, nie szkodził efektowi temu, tembardziej, że mur osłaniała rozrosła wierzba płacząca.
I tu więc szło to z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień prawie. Ledwoś się obejrzał, już ze starych domostw była kupa gruzu, już z kupy gruzu plac pusty, już z pustego placu nowe jakby miasto. Ot, takie sobie miasto na dziś i na jutro, mniej zapewne trwałe, niż piramidy egipskie, może także i nie najprzedniejszej struktury, ale żywe, ruchliwe, barwne i wdzięczne dla oka.
A wszystko to, jak w całym świecie, tak i tu, poczęło się z jaja. Z jaja kolumbowego, rzecz prosta. Jeszcze plac był pusty, jeszcze dwa wielkie kominy galeryi machin zaledwie wysterczały z ziemi, kiedy już w południowej części wystawy zaczęło się formować olbrzymie jajo, białe, prawdziwe, najoczywistsze jajo, wielkości — no, trochę większej, niż najlepszej kury.
To jajo przyciągało wszystkie myśli i wszystkie spojrzenia; ono koncentrowało uwagę publiczności, ono, rzec można, zdecydowało o powodzeniu wystawy. Istotnie. Największa liczba akcyonaryuszów wzięła się podobno na nie. Przypuszczano, iż wylęże się z niego tęga dywidenda. A że słońce przygrzewało siarczyście, nie było więc obawy o zaziębienie płodu...
W tym pierwszym embrjologicznym okresie nie mogłeś się pokazać na ulicy, w kawiarni, w ogrodzie, żeby cię nie spytało chociaż z dziesięć osób: Ha veduto l'Uovo? Czyś pan widział jajo?
Naturalnie, że widziałeś. Trudno było nie widzieć. Sterczało nad pustym jeszcze placem tak, jak owo historyczne, ręką wielkiego odkrywcy postawione na biesiadnym stole, przygniecione nieco od dołu, wydymające swoją gładką i białą elipsę i znów ściągające ją sklepiście w czubate ognisko ku górze.
Co tam za żółtko miało być w tem jaju, zgadywano różnie. Aż ukazały się małe, w trzech liniach ponad sobą idące, dające światło otworki, a u dołu półowalne wejście. Jednocześnie błysnęła przed niem wielka, z jaskrawym napisem deska:

„Uovo di Colombo”
Gran Ristorante
Bierveria.

Zagadka była rozwiązaną, lecz właśnie od tej chwili stała się najbardziej zajmującą. Setki oczu śledziły ją z różnych punktów miasta, równie jak z parkanów grodzących plac wystawy, na którym wrzało, jak w kotle. Co było powodem takiego pośpiechu?
Warunek. Mały warunek, jaki przy ofierze swojej na rzecz wystawy położyło municypium: jeżeli zostanie otwarta w dniu dziesiątym lipca.
Otwarta!... Dzięki Bogu, że nie: wykończona!
— Musimy otworzyć budę dziesiątego — mówił mi jeden z panów komitetowych — choćby nam ją jedenastego znów zamknąć przyszło.
No, i otwarli, i nie potrzebowali zamykać.
Zrazu o tem otwarciu mówiło się tu bardzo głośno, z wielkiem wydymaniem mięsistych liguryjskich policzków, z poważnem, politycznem niemal marszczeniem kwadratowych liguryjskich czół i ze znaczącem przymrużaniem liguryjskich oczu.
Patryotyzm prowincyonalny, tak wybitny w miastach włoskich, napięty był do wysokiego stopnia. Król, „Il-Re” miał przybyć z królową Małgorzatą i z synem na to otwarcie kolumbowych świątek.
Grube mieszczaństwo chodziło odęte, jak pawie, pyszniąc się ze swojej „Superby,” drobne — drżało z chciwości spodziewanych zysków.
Zjazd, dwór, cudzoziemcy, wszystko to zawracało głowy tej rasie handlarzy. Wmówiło to w siebie, że nastaje „epoca florida,” coś w rodzaju złotego deszczu z nieba. Nie mogłeś się orzeźwić szklanką mrożonej „bomby,” nie mogłeś kupić cygara, nie mogłeś wypić filiżanki kawy, żeby ci ta „epoca florida,” kością nie stanęła w gardle. Nawet mali przekupnie woskowych zapałek zaczęli już nie dwa, ale trzy pudełka robić z jednego, i nie dostawałeś już pięćdziesiąt zamiast sto, ale tylko, i to niepełnych, trzydzieści.
Właściciele hoteli, zajazdów, „albergów” i „locand” wszelkiego gatunku odrazu stanęli na stopie wojennej, podwajając i tak grube ceny. Restauratorzy przeciwnie zmniejszyli porcye tak, żeś po dwa „piata” na raz musiał żądać. „Epoca florida” była w powietrzu: czuła to kieszeń twoja. Aż tu naraz przyjeżdża któregoś ranka „Il-Re,” zmęczony, niewyspany, ziewający, niemal że niespodzianie, niemal że na pięć minut dla zmiany lokomotywy tylko, a kiedy syndyk miasta, porwawszy się z łóżka, pełen najgorszych przeczuć, zapytuje, czy „Maesta” przybędzie na otwarcie wystawy, król, wyglądając w bok oknem swego wagonu salonu, odpowiada: Combineremo, Combineremo, mio caro Sindaco! — i znika w obłokach pary lotnego „Ettore,” który go ku Rzymowi unosi. Z jaką miną pozostał p. syndyk na peronie, odgadnąć łatwo.
Podobno stał przez chwilę, jakby skamieniały, poczem westchnął, machnął ręką i utarłszy batystem spocone czoło, wyszeptał: „et omnia vanitas!
Natychmiast wszakże zrobiło się w Genui jakby luźniej nieco: kieszenie zwłaszcza poczuły cokolwiek mniejszą opresyę.
Epoca florida” oddalała się i znikała jak para, uchodzącego ku wiecznemu miastu „Ettora.” Chłopaki nawet zaczęły za węgłami starych genueńskich pałaców przystawać i dorzucać po dwie, po trzy zapałki do owych trzydziestu, żeby klientelę zachęcić.
Tymczasem pan syndyk miał myśl. Poprostu znalazł wyjście z tego, w najwyższym stopniu ambarasującego „Suberbę” położenia. Wyjście boczne wprawdzie i bez baldachimu, ale, jak na teraz, jedyne. Zaprosił na otwarcie wystawy księcia i księżnę Genui.
Kto to jest książe Genui? Jest to viceadmirał floty włoskiej, piemontczyk rodem, trochę, jak na księcia i na małżonka żony swej, za nizki, noszący dość pospolite imię Tomasza. Co do księżnej, ta jest okazałą, wysoką, rudą blondyną, której, nawiasem mówiąc, bardzo jest do twarzy w kolorze białym, ma imię: Izabela i jest spokrewnioną dość blizko z domem sabaudzkim. Zwykłem miejscem zamieszkania Ich Mości bywa blizka ztąd Spezia, jeśli tylko nie spędzają czasu w Civitta-Vecchia lub w innym jakim czarującym załomie Śródziemnego morza. Znaleźli się więc pod ręką nieomal.
Odpowiedź, jaką otrzymał pan syndyk, wprawiła go w wyborny humor, a całe miasto w ponowny paroksyzm ruchu.
Natychmiast skonsygnowano eskadrę z kilkunastu świetnych fregat, których lekkie, proste kształty cudnie się zarysowały w „Ponte-Cava” na niezmiernym szafirze morza. Natychmiast zaczęto w królewskim pałacu przepłaszać z grubszego mole; natychmiast zamówiono najpiękniejsze gardenie, ulubiony kwiat księżnej, na wielki municypalny bukiet; natychmiast sprowadzono całą armię tapicerów do pałacu Tursi, gdzie szczęśliwy syndyk miał przyjmować Ich książęce moście galowym obiadem; natychmiast wykupiono co najpiękniejsze kapelusze i co najdłuższe rękawiczki damskie.
Co do chłopaków, ci znowu przystawać zaczęli za węgłami i ujmować z pudełek po dwie, po trzy zapałki.
Epoca florida” powracała w całym swym rozkwicie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.