Uroda życia/Część II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uroda życia |
Tom | drugi |
Część | II. Alienatus a se |
Rozdział | VIII |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka” |
Data wyd. | 1912/1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W małym hoteliku, przy jednej z wąskich uliczek, biegnących w bok od bulwaru Montparnasse, na bardzo wysokiem piętrze sąsiadowali od tygodni Piotr Rozłucki i ex-ksiądz Wolski. Izdebki ich łączył korytarz ciasny i ciemny. Okno z pokoju Piotra wychodziło na ulicę, — księdza na dachy i studzienne podwórka, zastawione mnóstwem okopconych „pawilonów“.
Pełno tu było blaszanych kominów i rur, a dymu nie brakowało. Przybyli obadwaj do Paryża, do tej zatoki narodów, portu rozbitków, wielkiej giełdy ambicyi, marzeń, przedsięwzięć... Zamierzali tu pracować, każdy w swojej dziedzinie, — szukać chleba, nauki, pola działania.
Wolski przesiadywał w pokoiku Piotra, skoro tylko wrócił z miasta, z wykładów w kolegium francuskiem, w Sorbonie, czy gdzieindziej, z bibliotek i muzeów. Piotr rzadko wychodził z domu. Paryż go rozdzierał, nękał i wysysał. Trzeba było pokonać siebie, pokonać to miasto miłości, cmentarz duszy. Przebywał tu umyślnie, wchodził w uliczki, w sienie, do kościołów, wałęsał się po ogrodach i po kawiarniach, wstępował nawet na schody znajome, po których był ongi biegł, jak obłok szczęśliwy niesiony od wiatru. Chciał zdobyć te miejsca duchem życie tworzącym, pokonać je i zwalczyć w sobie.
Pewnego wieczora, gdy zimowa mgła zasłaniała perspektywy ulic, gdy asfalt lśnił się od wilgoci, a wszystko otulał głęboki zmierzch, byli obadwaj w pokoju Rozłuckiego. Ksiądz szastał się po kawałku wydeptanego dywanika, którym zasłany był środek klitki, — tłukł się o sprzęty, przewracał, co stało na drodze, machał rękami i perorował. Myśl jego pracowała z siłą i radością. Świeżo posłyszany wykład budził w nim ekspansyę zdrowia duszy, podniecał do przekonywania bardziej siebie, niż słuchacza. jeżeli wypowiadał głośno myśli, które mu się kłębiły w głowie, to raczej dla tego, żeby je kształtować, rozwijać i urabiać. Piękno tych nowych myśli zachwycało go, jak wschód słońca. Uśmiechał się i cieszył całą duszą. Niby to polemizował z czemś nazewnątrz, a w gruncie rzeczy szedł za myślą filozofa. Wspinał się na strome ścieżki jego wywodów i głośno uczył.
Piotr słuchał w milczeniu, nie przerywając ani słowem. Od dymu cygara, które Wolski nieustannie ćmił i zapalał, zrobiło się w pokoju duszno. Uchylili okna.
Wtedy, jakby na dany znak, rozległa się i wdarła do izby piosenka starego żebraka bez ręki:
„Non, tu ne sauras jamais
Oh, toi qu’ aujourd’ hui j’adore,
Si je t’aime, si je te hais
Si je t’aime, si je raille encore“...
Piotr przerwał wykład Wolskiego najbardziej nieoczekiwanem oświadczeniem:
— Ja jutro wyjeżdżam z tego Paryża.
— Co znowu! Dokąd?
— Do Ameryki.
— W imię ojca!... A pieniądze?
— Zgodzę się w Hawrze jako majtek na statku przewozowym.
— Do Ameryki! Ależ przecie...
— No, tak, do Ameryki i basta.
— A ja co? — zapytał ksiądz bezradnie.
— Czy ja wiem? Ucz się klecha swych średniowiecznych sylogizmów. A nie to również stań do roboty, jako majtek, albo zgoła tragarz. Siły, chwalić Boga, nie brak.
— Siły nie brak... Ale skądże takie nagłe postanowienie? Przecie pomyśleć... Kiedy?
Nie pytał już jednak dłużej, spojrzawszy na zbielałą twarz towarzysza i na sępie jego oczy.