Villette/Rozdział XXXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Dawni i nowi znajomi
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIX
DAWNI I NOWI ZNAJOMI

Przykuta do miejsca, jak gdyby zaczarował mnie widok trójgłowego bazyliszka, nie byłam w stanie oddalić się od tej grupy. Ziemia, na której stali, zdawała się trzymać mnie na uwięzi. Baldachim zrośniętych z sobą drzew pogrążał cały krąg w cieniu; noc użyczała dobrodziejstwa swojej opieki i ochrony, a dodatkowa, nie paląca się stale latarnia rzucała jeden pojedyńczy promień, który wskazał mi dobrze osłoniętą, bezpieczną ławeczkę, i zgasł wnet potem.
Pozwolisz, czytelniku, że opowiem ci teraz po krótce, co — na podstawie rozmów, jakim przysłuchiwałam się w ciągu ostatnich dwóch tygodni — wywnioskować mogłam w sprawie powodu i celu wyjazdu Monsieur Paula. Opowieść moja będzie krótka i nie nowa, jej alfą jest Mamona, a jej omegą — Interes.
Madame Walravens, odrażająco potworna, niczym bożek hinduski, zdawała się posiadać również w pojęciu swoich czcicieli cechy nieodłączne od charakteru bożka. Była ona niegdyś w istocie bogata, bardzo bogata, jakkolwiek też na razie nie posiadała żadnych rozporządzalnych pieniędzy, było nader prawdopodobne, że będzie kiedyś ponownie bardzo bogata. W Basseterre — Gwadelupie posiadała obszerne włości, otrzymane przez nią w wianie, kiedy wychodziła za mąż przed sześćdziesięciu laty. Włości te zostały zasekwestrowane wskutek ogłoszenia jej mężowi bankructwa; obecnie jednak, jak się zdaje, wolne już były od wszelkich ciążących na nich zobowiązań i roszczonych do nich pretensji, o ile też odpowiednio obrotny i bezwzględnie uczciwy pełnomocnik zająłby się ofiarnie i umiejętnie tą sprawą, była wszelka nadzieja, że w ciągu paru lat okażą się rzeczone włości wielce rentowne.
Père-Silas żywo zainteresowany był ze względu na dobro religii i Kościoła, którego Madame Walravens wierną i oddaną była córką, pomyślnym przeprowadzeniem odpowiednich kroków. Madame Beck, daleka krewna zgrzybiałej garbuski, która, jak dobrze było jej wiadomo, nie posiadała własnej rodziny, rozważała z macierzyńską zapobiegliwością możliwość w dalszej perspektywie pożądanych dla siebie wyników tranzakcji, mimo więc, że traktowana wielce opryskliwie przez Madame Walravens, nie przestawała nigdy, działając oczywiście we własnym dobrze zrozumianym interesie, okazywać jej jak największych atencji. Tak więc kwestie pieniężne sprawiły, że Madame Beck i ksiądz jednako szczerze i gorąco popierali sprawę należytego dopilnowania rewindykacji włości w Indiach Wschodnich.
Odległość była jednak wielka, a klimat nader ryzykownie niesprzyjający zdrowiu. Odpowiednio uzdolniony i nieskazitelnie uczciwy pośrednik musiałby być człowiekiem prawdziwie ofiarnym i oddanym. Takiego właśnie człowieka miała Madame Walravens w ciągu dwudziestu lat do swojego rozporządzenia, człowieka, któremu zrujnowała życie, a który w zamian przez cały ten czas całkowicie ją utrzymywał. Bez skrupułu wyciągała z niego niczym grzyb, wszystkie soki żywotne. Takiego oto człowieka urobił i wyszkolił Père-Silas, przykuwszy go do siebie więzami wdzięczności, nawyku i wiary. Takiego człowieka znała Madame Beck, zdolna w pewnej mierze wywierać wpływ swój na nim.
— O ile wychowanek mój pozostanie w Europie — twierdził Père-Silas — zagraża mu niebezpieczeństwo odstępstwa od zasad naszej wiary: związał się z heretyczką.
Madame Beck powodowały nadto względy czysto osobiste, które kazały jej w skrytości ducha pragnąć opuszczenia kraju przez Monsieur Paula. O ile nie mogła sama posiąść czegoś, nie była zdolna znieść myśli, aby posiadł to ktoś inny: wolała raczej narazić przedmiot swojego pożądania na możliwość, a nawet wielkie prawdopodobieństwo zagłady. Co się tyczy Madame Walravens, chciała ona nade wszystko odzyskać swoje pieniądze i swoją ziemię, wiedziała zaś, że o ile Mr. Emanuel zgodzi się pojechać, będzie najlepszym i najwierniejszym jej pełnomocnikiem. Takie były motywy, które skłoniły tych troje zainteresowanych samolubów do wywarcia presji na jednym bezinteresownie niesamolubnym. Perswadowali mu, prosili go, błagali; odwoływali się do jego serca, w ręce jego składali ufnie swoje sprawy. Prosili go o poświęcenie im tylko dwóch czy trzech lat — po których upływie będzie mógł żyć dla siebie, jak tylko sam zechce. Nie było wykluczone, że jedno z tych trojga nie miałoby nic przeciwko temu, a bodaj nawet życzyłoby sobie, aby umarł w międzyczasie, oczywiście już po załatwieniu poruczonej mu misji.
Nie zdarzyło się, aby żywa jakaś istota ufnie i potulnie złożyła swoje sprawy w ręce Monsieur Emanuela, prosząc go o zajęcie się nimi, a on odrzucił taką prośbę, czy zlekceważył pokładaną w nim ufność. Nikt nie pytał, ani nie interesował się, nikt też nie wiedział jak dalece bolesnym przeżyciem osobistym była dla niego konieczność opuszczenia Europy. Obojętną było dla nich sprawą, czy i jakie roił dla siebie plany przyszłości. I ja również nie miałam o tym pojęcia; i dla mnie było to księgą zamkniętą na siedem pieczęci. Mogłam domyślać się treści rozmów, jakie prowadził z nim jego spowiednik; mogłam odgadywać jaką rolę w perswazjach, mających na celu skłonienie go do spełnienia prośby, odgrywały względy religii i obowiązku. O tym mogłam wnioskować jedynie na podstawie uczynionych mi przez niego samego zwierzeń. Nic bliższego, ani pewnego nie było mi o tym wiadomo. Wyjechał i nie dał znaku życia. Kładło to kres ostateczny moim próbom i usiłowaniom dotarcia do prawdy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z pochyloną głową i czołem opartym na dłoniach siedziałam ukryta pośród splecionych w jedną łączną grupę trzech pni drzewnych i gąszczu niższych krzewów. Z tego miejsca słyszeć mogłam wyraźnie, o ile chciałam, każde słowo, wypowiadane przez panią Walravens i jej otoczenie, tak blisko nich siedziałam. Przez jakiś czas jednak nie mówili o niczym takim, co mogłoby usprawiedliwić moje wsłuchiwanie się w ich słowa. Rozmowy krążyły dokoła strojów, muzyki, iluminacji, pięknej nocy. Czekałam na to tylko, aby bodaj jedno z nich wspomniało: „Powietrze jest spokojne, wiatr pomyślny sprzyja jego podróży. Antigua (jego okręt) odpłynie w dobrą chwilę“. Z niczyich ust nie padła jednak taka uwaga. Ani Antigua, ani jej kurs, ani też jej pasażer, nie zostali wspomnieni ani jednym słówkiem przez nikogo.
Możliwe, że lekka, pusta pogawędka równie mało jak mnie interesowała i Madame Walravens także. Zdradzała ona pewien niepokój, odwracała głowę to w jedną, to w drugą stronę i ciekawie zapuszczała raz w raz wzrok poprzez drzewa i zgromadzony tłum, jak gdyby wyczekiwała kogoś i niecierpliwiło ją opóźnianie się owego spodziewanego osobnika czy osobników.
Óu sont — ils? Pourquoi ne viennent — ils pas?[1] — usłyszałam ją, pomrukującą kilkakrotnie, i wreszcie, jak gdyby zdecydowana była otrzymać odpowiedź na swoje pytanie — które, jak dotychczas nie zdawało się interesować nikogo — wypowiedziała głośno zdanie dość krótkie i proste, na którego dźwięk wzdrygnęłam się jednak gwałtownie:
Messieurs et Mesdames — rzekła — ou donc est Justine-Marie?[2]
Justine-Marie?... Co to znaczy?... Justine-Marie — zmarła zakonnica?!... Gdzież ona jest? Jakto?! Pani, Madame Walravens, wie wszak najlepiej, że Justyna-Maria spoczywa od dwudziestu lat w grobie, czegoż więc jeszcze może pani żądać od niej? Pani będzie musiała pójść do niej, ona wszakże nie będzie mogła przyjść do pani.
Tak powinna byłabym odpowiedzieć, o ile moją rzeczą byłoby udzielenie odpowiedzi na natarczywe pytanie Madame Walravens, nikt wszelako nie zdawał się zapatrywać tak jak ja, nikt nie zdawał się zdumiony, ani zaskoczony, nikt nie zdradzał wahania co ma odpowiedzieć. Osobliwe, dziwaczne, oszałamiające, zagadkowe pytanie, zadane przez Madame Walravens spotkało się z najzwyklejszą, najpospolitszą odpowiedzią:
— Justyna Maria — rzekła jedna z otaczających ją osób — przyjdzie niebawem; jest w kiosku. Będzie tutaj za chwilę.
Po tym pytaniu i po tej odpowiedzi zmienił się nieco nastrój i ton pogawędki, która pozostała jednak w dalszym ciągu równie swobodna, lekka, powierzchowna, nieco bezładna i przeplatana drobnymi ploteczkami, jak poprzednio. Słyszeć się jedynie dawały nowe nie zaznaczone dotychczas wzmianki, aluzje, komentarze, docinki, wszystkie wszakże były tak niejasne i urywane, tak ściśle dotyczyły osób niewymienianych z imienia ani nazwiska, czy okoliczności bliżej nieokreślanych, że mimo starannego wsłuchiwania się — a rozmyślnie wsłuchiwałam się z taką uwagą, jak gdyby od tego co usłyszę zależały własne moje losy — nie mogłam wyciągnąć z wysłuchanych słów nic więcej ponad to, że projektowany był jakiś plan, dotyczący upiornej owej Justyny Marii martwej, czy żywej. Rodzinna junta zdawała się planować jakiś zamach na nią z niewiadomego mi, ale im wszystkim bardzo leżącego na sercu powodu. O ile się zdawało, była mowa o małżeństwie, o majątku — nie mogłam jednak domyśleć się dla kogo — może dla Wiktora Kinta, a może dla Monsieur Josepha Emanuela, jako że obaj oni byli bezżenni. Wydało mi się nawet w pewnej chwili, że wzmianki owe, docinki i żarciki miały na względzie młodego jasnowłosego cudzoziemca, należącego do tego samego towarzystwa, które, mówiąc do niego i o nim, nazywało go „Heinrich Müller“. Do całej tej beztroskiej paplaniny natrętnie od czasu do czasu dorzucała Madame Walravens swoim ochrypłym, skrzekliwym głosem dziwaczne jakieś, nie wiążące się z sobą wzajem zdania; niecierpliwość jej znajdowała chwilami jedyne oderwanie w nieubłaganym pilnowaniu Desirée, której nie wolno było zrobić kroku, ani poruszyć się, aby stara wiedźma nie pogroziła jej swoją laską.
La voilà — oto ona! — zawołał nagle jeden z panów — voilà Justine-Marie qui arrive![3]
Chwila ta była dla mnie osobliwa. Pamięć moja wyczarowała przed oczami mojej duszy, wpuszczony w ścianę, portret zakonnicy, przynosząc mi zarazem echo smutnych dziejów miłosnych; wskrzesiła wizję poddasza, alei, berceau. Miałam przeczucie rozwiązania wreszcie zagadki, niezłomne przeświadczenie, że wyjaśni się ona w następnym momencie. Z chwilą, gdy pozwalamy sobie puścić wodze fantazji, gdzie zatrzyma się ona? Czy istnieje tak nagie drzewo zimowe, tak pokorne, trzymające się z dala od drogi, obrywające korę z żywopłotów bydlątko, aby fantazja, przepływający obłok, czy przedzierający się przez chmury promień księżyca nie nadały jednemu i drugiemu cech zjawy nadziemskiej?
Niezwykłym ciężarem legło mi na serce uroczyste wyczekiwanie wyjaśnienia tajemnicy: dotychczas oglądałam zjawę mniszki mętnie jedynie, z oddalenia; teraz stanąć miałam twarzą w twarz z nią w pełni oświetlenia. Przechyliłam się naprzód i wpiłam oczy w drogę.
— Idzie! — zawołał Monsieur Joseph Emanuel.
Koło otworzyło się, jak gdyby na przyjęcie nowego, upragnionego członka. W tym samym momencie przeszedł ktoś przypadkowo z płonącą pochodnią w ręku; jej blask uzupełnił blade światło księżyca, wyraźnie uwypuklając łącznym wysiłkiem bliski już moment dénouement — rozwiązania. Niepodobna, aby tym, którzy stali tak blisko mnie, nie udzielił się w drobnej części bodaj niepokój, jaki mną miotał w stopniu tak niebywałym. Najchłodniejszy z grupy musiał niewątpliwie powstrzymać oddech na chwilę. Co się mnie tyczy, krew zakrzepła we mnie, życie moje pozostało w zawieszeniu.
Po wszystkim. Chwila i mniszka nadeszła. Rewelacyjny moment przełomowy minął.
Blask pochodni, trzymanej wciąż jeszcze w pobliżu przez jednego z dozorców parku, rzuca w dalszym ciągu łunę świetlną muska nieomal twarz wyczekiwanej w sposób, czyni ją dla mnie najdoskonalej widzialną. Jak wygląda? Jaki ma na sobie strój? Kim jest?
Snuje się tego wieczora wiele masek po alejach parku, że zaś pora jest późna, tak dziwnie wszechwładnie panować zaczyna poczucie tajemniczości i zjawowej upiorności, że gotów byłbyś chyba uwierzyć mi, czytelniku, gdybym ci powiedziała, iż wydała mi się ona podobna do zakonnicy z poddasza, obleczona jak tamta w czarno-białe szaty, w biały zawój na głowie, że wygląda jak zmartwychwstała Justyna-Maria, że jest jej powstałym z grobu duchem.
Wszystko to fałsz, zmyślenie! Nie będziemy się w nie bawili! Bądźmy uczciwi i trzymajmy się, jak to czyniliśmy dotychczas, ścisłej, niezafałszowanej prawdy. Prostej, zwykłej, może nie ponętnej, ale niewątpliwej prawdy.
Prostej, zwykłej, nieponętnej?! — Źle w danym wypadku dobrane określenia. Ta, którą mam przed sobą, nie jest w ścisłym znaczeniu tego wyrazu ani prosta, ani zwykła, ani tym mniej nieponętna. Stoi tu młode dziewczątko z Villette — świeżo po ukończeniu pensjonatu. Jest bardzo ładna, urodą typowo tubylczą. Wydaje się dobrze odżywiona, jasna, o wybitnie zaokrąglonych kształtach. Pulchniutka. Ma pełne policzki, poczciwy wyraz oczu, bujne włosy. Jest ładnie ubrana. Nie przyszła sama. Eskorta jej składa się z trzech osób: dwóch starszych, które nazywa: „Mon oncle“ — mój wuj — i „ma tante“ — moja ciocia. — Śmieje się, szczebiocze, wesoła, żwawa, kwitnąca. Typowa belle bourgeoise — piękna mieszczka. Pod każdym względem.
Tyle o „Justynie-Marii“; tyle o duchach i tajemnicach. Nie znaczy to, aby ta, która szczególnie mnie interesowała, została wyjaśniona: dziewczątko, które mam przed sobą, nie jest na pewno moją mniszką; zjawa, oglądana przeze mnie na poddaszu i w ogrodzie, była o wiele wyższa.
Przyjrzałam się dokładnie pięknej mieszczce z Villette, ogarnęłam gniewnym wzrokiem jej godnych „oncle“ i „tante“. Czy zdołałam rzucić jeszcze przelotne chociażby spojrzenie na trzeciego jej towarzysza? Czy mogłam poświęcić mu źdźbło uwagi bodaj? Powinna byłam, mój czytelniku, rozpoznać go od razu, na pierwszy rzut oka; miał niezaprzeczone prawo do tego. Należy mu się, abym go rozpoznała. Nie spotykamy się po raz pierwszy. Zacisnęłam dłonie aż do bólu, wciągnęłam w płuca głęboki haust powietrza: powstrzymałam okrzyk, przełknęłam cisnący mi się na usta wyraz zdumienia, nie pozwoliłam sobie na wzdrygnięcie się nawet, byłam nieporuszona i niema jak kamień. A przecież wiedziałam, na kogo patrzyły moje oczy: poznałam go poprzez ich zamglenie, jakie pozostawiły im przepłakane noce. Miał odpłynąć na pokładzie okrętu „Antigua“. Tak powiedziała Madame Beck. Skłamała, albo też powiedziała to, co było pierwotnie prawdą i czego nie sprostowała, kiedy okazało się fałszem. „Antigua“ odpłynęła, a tu, o parę kroków przede mną, stał Paul Emanuel.
Czy byłam rada? Olbrzymi ciężar spadł z mojego serca. Czy ten nieulegający kwestii fakt był dla mnie zapowiedzią radosną? Nie wiem. Należałoby zbadać jakim okolicznościom zawdzięczałam opóźnienie jego wyjazdu. W jakim stopniu pozostawało ono w związku z moją osobą? Czy nie istnieli tacy, których sprawa ta dotyczyła bliżej, znacznie bliżej, aniżeli mnie?
Kim mogła ostatecznie być ta młoda dziewczyna, ta Justine-Marie? Nie była dla mnie osobistością zupełnie obcą, mój czytelniku: odwiedzała często pensjonat na Rue Fossette; bywała stale na niedzielnych zebraniach prywatnych u Madame Beck. Jest krewną zarówno Becków jak Walrevensów: nadano jej imię chrzestne od czczonej owej zakonnicy, która, gdyby żyła w dobie narodzin dziewczątka, byłaby jego ciotką. Nazwisko obecnej Justyny-Marii brzmi Sauveur; jest spadkobierczynią znacznej fortuny i sierotą; Monsieur Emanuel pełni obowiązki jej opiekuna; jest, jak mówią niektórzy, jej ojcem chrzestnym. Junta rodzinna pragnie, aby Justyna-Maria poślubiła jednego z otaczającej ją grupy młodych panów — który z nich ma być tym wybranym? Najważniejsza, rozstrzygająca dla mnie kwestia: który z nich?
Byłam bardzo rada, że lek, jakim napoiła mnie Madame Beck, natchnął mnie uczuciem niepokonanego wstrętu do pozostawania w sypialni pensjonatowej i w moim łóżku. Zawsze, przez całe moje życie, lubiłam i usiłowałam docierać do rdzenia prawdy, zwykłam szukać bóstwa w jego świątyni, unosić zasłonę kryjącą właściwe jądro rzeczy, narażać się bodaj na grozę wyjawienia. O, Tytanko pośród bogiń! Zamglone zasłoną zarysy twojej postaci stają się jeszcze bardziej dokuczliwie niewyraźne z powodu niepewności swojej, uwydatniają się, natomiast, z całą wyrazistością, uwypuklają wszystkie swoje linie, o ile zastosujemy przy ich badaniu okrutną, bezlitosną, nie uznającą żadnych kompromisów, bezpośredniość i szczerość. To, co ujrzymy, może zaprzeć nam dech z niewypowiedzianego przerażenia, zarazem jednak wchłaniamy w siebie w tym momencie tchnienie boskości. Serce nasze dygoce i prądy jego falują jak rzeki, podniesione z łożysk wstrząsem, jakiemu uległa ziemia, zarazem jednak wchłonęliśmy w siebie siłę. Widzieć i wiedzieć najgorsze — to pozbawić Lęk jego głównej przewagi, największego jego atutu.
Powiększone w ten sposób o trzy osoby towarzystwo pani Walravens ożywiło się i rozweseliło. Panowie przynieśli łakocie i napoje z kiosku; wszyscy rozsiedli się na murawie pod drzewami; pili i wygłaszali toasty, śmieli się, dowcipkowali. Monsieur Emanuel stał się przedmiotem żartów i drwinek na wpół niewinnych i, jak mi się wydało, na wpół złośliwych, o ile zwłaszcza wychodziły z ust Madame Beck. Wywnioskowałam z nich w każdym razie, że jego podróż została chwilowo odroczona na jego własne żądanie, wbrew życzeniom jego przyjaciół, a nawet wbrew ich naleganiom i radom. Pozwolił statkowi „Antigua“ odpłynąć i zamówił kajutę na pokładzie „Pawła i Wirginii“, który miał wyruszyć w podróż o dwa tygodnie później. Droczono się z nim na temat powodów, jakie skłoniły go do tej zwłoki, domagając się, aby je ujawnił. On wszelako niewyraźnie jedynie wzmiankował, że musi przed tym jeszcze załatwić pewną ściśle prywatną swoją sprawę, na której pomyślnym przeprowadzeniu osobliwie mu zależy. Jaka mogła to być sprawa? Nikt nie wiedział. A właściwie był ktoś, częściowo przynajmniej wtajemniczony w jego zamiary: podchwyciłam porozumiewawcze spojrzenie, jakie zamienili z sobą — on i Justyna-Maria.
La petite va m‘aider, n‘est — ce pas?[4] — zapytał.
Mais oui, je vous aiderai de tout mon coeur. Vous ferez de moi tout ce que vous voudrez, mon parrain[5]
Drogi „parrain“ — ojciec chrzestny — ujął jej rączkę i podniósł ją gestem pełnym wdzięczności do swoich ust. Dostrzegłam, że jasnowłosy i różowolicy młody Teutończyk, Heinrich Müller, wzdrygnął się na widok takiej demonstracji uczuć, która najwidoczniej nie zyskała jego uznania. Pozwolił sobie nawet mruknąć parę gniewnych słów, na co Monsieur Paul roześmiał się tylko i z niezachwianą pewnością siebie zdobywcy przyciągnął młodą wychowankę bliżej jeszcze ku sobie.
Monsieur Paul był w istocie bardzo wesoły tego wieczora, a raczej tej nocy. Był duszą całej gromadki; nieco despotyczny może, dążący, jak zawsze, do przewodzenia i w zabawie także, jak bywał w pracy, z każdą chwilą też bardziej uwydatniał górującą, kierowniczą swoją rolę. Z jego ust wychodziły najprzednejsze dowcipy, najweselsze anegdoty, najszczerszy śmiech. Niezmordowanie czynny swoim zwyczajem, rozrywał się formalnie, aby zabawić wszystkich, aby wszystkich zadowolnić, widziałam jednak, aż nadto dobrze widziałam kto jest jego faworytką. Widziałam u czyich stóp leżał na murawie, kogo osłaniał pieczołowicie przed nocnym chłodem, kim opiekował się czule i kogo strzegł czujnie jak oka w głowie.
Żartobliwe wzmianki i docinki sypały się w dalszym ciągu jak z rogu obfitości. Łatwo było mi zrozumieć z nich, że wszyscy obecni uspokajali Monsieur Paula zapewnianiem go, iż przez cały czas jego nieobecności będą przez wdzięczność, świadomi ile mu są winni, strzegli dla niego skarbu, jaki pozostawi w Europie. Niech tylko przywiezie im z Indii Zachodnich wielką fortunę, a dadzą mu w zamian młodą oblubienicę, która wniesie mu sute wiano. Puścili znać całkowicie w niepamięć uczyniony przez niego ślub wierności: kwitnąca, czarująca Teraźniejszość kazała zapomnieć o upiornej Przeszłości, odnosząc łatwą nad nią przewagę. Jego zmarła mniszka została więc nareszcie pogrzebana na dobre.
Musiało być tak w istocie. Przyszło zatem objawienie. Moje przeczucia nie omyliły mnie; istnieje rodzaj przeczuć, które nigdy nie mylą; to ja sama tylko źle obliczyłam się na razie, nie dostrzegłszy właściwego znaczenia wyroczni, sądząc że ma ona na względzie wizję, majaki fantazji jedynie; gdy, wręcz przeciwnie, orzeczenie jej dotyczyło tętniącej życiem rzeczywistości.
Powinna byłam zatrzymać dłużej uwagę moją na tym, co widziałam; rozpatrzeć dokładnie stan rzeczy, zanim wyciągnęłam wnioski. Znaleźliby się może tacy, którzy uważaliby podstawy wnioskowania mojego za nazbyt kruche dowody — za niewystarczające; sceptycy zbadaliby nieufnie wszystkie dane, zanim zdobyliby się w ostatecznym wyniku na przypuszczenie możliwości projektów połączenia węzłem małżeńskim biednego i wyzbytego cienia samolubstwa mężczyzny czterdziestoletniego z jego bogatą osiemnastoletnią wychowanką i córką chrzestną; dalekie było jednak ode mnie podobne usiłowanie złagodzenia zabójczego ciosu, dalekie podobnie tchórzliwe uciekanie od rzeczywistości, podobna niechęć spojrzenia faktom, chociażby najokrutniejszym, prosto w oczy, dalekie wyłamywanie się z obowiązku bezwzględnego hołdowania jedynej władczyni, kroczącej stale w zwycięskim pochodzie naprzód — PRAWDZIE.
Nie. Wszystko to było dalekie ode mnie, jak najdalsze. Pośpieszyłam też przyjąć cały plan za rzecz faktyczną, uznać go za nieulegający wątpliwości. Wraz z nim przyjęłam za fakt i wszystko inne także. Usiłowałam skupić wszystko dokoła siebie, z rodzajem gorączkowego pośpiechu, jak chorąży, padający na polu bitwy, zbiera dokoła siebie fałdy swojego sztandaru. Błagałam Przeświadczenie, aby wbiło we mnie głęboko gwoździe niezłomnej pewności, nienawidzonej przeze mnie w momencie przyjmowania jej, mimo to przyjmowanej, aby trwale umocowało je najmocniejszymi uderzeniami, na jakie mogło zdobyć się, a kiedy żelazo wbiło się głęboko w moją duszę, podniosłam się, odrodzona, jak mi się wydało.
W ekstatycznym upojeniu zawołałam; — „Jesteś dobrą panią, o, Prawdo, dla wiernych sług twoich!“ Kiedy tłoczyło mnie Kłamstwo, jakże cierpiałam okrutnie! Mimo że Fałsz był słodki, złudnie kołyszący wyobraźnię i rozgrzewający serce, dręczył mnie nieustannie. Przeświadczenie o zyskanym przywiązaniu nie było ani na chwilę wolne od obawy, że przy następnym obrocie koła fortuny może łatwo być utracone. Prawda usunęła bezpowrotnie Fałsz, nie ugruntowane na niczym próżne Wmawianie sobie i nieuzasadnioną Nadzieję — i, oto, stoję wolna!
Nie pozostało mi już nic innego, jeno powrócić z tym moim uczuciem wyzwolenia do mojego pokoju, zabrać je z sobą do mojego łóżka i przekonać się jak sobie z nim poradzę. Gra nie była jednak jeszcze całkowicie rozegrana. Powinna byłam zaczekać jeszcze i dłużej przyglądać się tej scenie miłosnej pod drzewami, tej sielance leśnej. Gdyby nawet w przejawach tych nie było cienia prawdziwej miłości, była jednak wyobraźnia moja wówczas tak szczodra i taka twórcza, że mogłaby sama wymodelować najbardziej znamienne jej rysy i nadać im największą siłę życia, najżywsze zabarwienie uczucia. Nie chciałam jednak patrzeć; zdobyłam się na uczynienie nieodwołalnego postanowienia, nie mogłam wszelako gwałcić mojej natury. A zresztą, coś tak straszliwie szarpało mnie pod moim szalem, coś tak świdrująco wwiercało mi się w bok — sęp o tak ostrych szponach i tak okrutnym dziobie — że musiałam być sama, aby dać sobie z tym radę. Zdaje mi się, że nigdy do tej chwili nie odczuwałam zazdrości. Nie było to podobne do mojego reagowania na widok uczuciowego stosunku doktora Johna i Pauliny, na którego objawy zamknęłam oczy i uszy, a chociaż nie chciałam o nich myśleć, musiało jednak moje poczucie harmonii przyznać im ich czar niewątpliwy. Nie dla mnie była miłość zrodzona z piękna, oparta na urodzie; nie miałam z nią nic wspólnego: nie mogłam pokusić się o nią. Inna wszelako miłość, nieufnie torująca sobie drogę poprzez długą znajomość, wypróbowana w ogniu cierpienia, nacechowana stałością, umocniona domieszką trwałego, czystego przywiązania, poddana przez rozum intelektualnemu tyglowi probierczemu, ukształtowana własną zasługą i doprowadzona do stanu doskonałego — tak Miłość, nie znająca namiętnych, ale nazbyt szybko wybuchających zapałów i równie szybkiego i namiętnego ich wygasania, pochłonęła najgłębsze moje zainteresowanie, oddane całkowicie w jej władzę. Cokolwiek też przyczyniało się bądź do jej podtrzymania i rozwoju, bądź też do jej zaniku, nie mogło być traktowane przeze mnie bez głębokiego przejęcia się.
Zawróciłam i odeszłam od „wesołego towarzystwa“ pod drzewami. Było już dawno po północy; koncert był skończony tłumy zaczęły rozchodzić się. Poszłam i ja także za tą odpływającą falą. Opuściwszy jaśniejący wciąż jeszcze mnóstwem świateł park i suto oświetlone ulice Haute-Ville (latarnie paliły się przez całą noc; miała to być, jak się zdaje, „une nuit blanche“ — biała noc w Villette) skierowałam się ku mrocznej dolnej części miasta.
Niesłusznie właściwie nazywam ją mroczną, bowiem piękno poświaty księżycowej, które poszło w zapomnienie w parku, dało tutaj ponownie znać o sobie, ujawniając się nieco mgliście. Księżyc płynął wysoko na niebie, oblewając równym, nieskazitelnym swoim światłem ziemię i wszystko co było na niej. Muzyka i wesołość wielkiej Fête, jasne światła pochodni i sutej iluminacji zaćmiły je i wyparły na godzinę, teraz wszelako triumfowała srebrzysta jego wspaniałość, jego niezmącona cisza. Współzawodniczące ze światłem księżycowym latarnie dogasały, ale księżyc płynął i świecił w dalszym ciągu, ni to białe przeznaczenie. Rogi i surmy wyładowały ze siebie góry dźwięków i zostały zapomniane, księżyc natomiast, nieprzerwanie promieniami swoimi kreślił na niebie i na ziemi karty wiecznie trwałych archiwów. On i gwiazdy wydali mi się nagle głoskami i świadkami wszechwładnej prawdy. Nocne niebo znaczyło poświatą swoją granice jej królestwa: jego zwolna toczące się posuwanie ustalało jego zwycięstwo — ów prący naprzód ruch, który powtarzał się, powtarza się i będzie powtarzał się poprzez wieczność.
Migotliwie oświetlone naftowymi latarniami ulice są bardzo ciche: lubię je za to, że są takie miłe i że tchną takim spokojem. Śpieszący do domów swoich Bürger mijają mnie od czasu do czasu, wszyscy oni wszakże idą pieszo, mało robią hałasu i szybko znikają. Tak bardzo podoba mi się obecny wygląd Villette, że nie powróciłabym dobrowolnie pod dach, zmuszona jednak jestem, chcąc szczęśliwie zakończyć osobliwą moją przygodę, znaleźć się ponownie w moim łóżku w sypialni, zanim Madame Beck powróci do domu.
Od Rue Foseette dzieli mnie jedna już tylko ulica; w momencie wkroczenia mojego w jej obręb, zamąca po raz pierwszy głęboką ciszę dzielnicy turkot kół powozowych. Zbliża się ku mnie, zbliża się bardzo szybko. Jak rażąco głośno rozlega się wskutek wyboistego bruku! Ulica jest wąska, a ja trzymam się przezornie chodnika. Powóz przemyka z hukiem. Co jednak widzę, albo też co wyobrażam sobie, że widzę w momencie jego przejeżdżania pędem? Nie, wydaje mi się. Nie ulega wątpliwości, że coś białego wionęło z okna powozu — ręka czyjaś dała znak chusteczką. Czy ten sygnał miał mnie na względzie? Komu jestem znana? Kto mógł poznać mnie o tej porze? Nie był to powóz pana de Bassompierre, ani pani Bretton; a zresztą ani Hôtel Crécy, ani La Terrasse nie są położone w tej okolicy, ani też nie prowadzi tędy droga do nich. Nie mam zresztą czasu na snucie domysłów — muszę śpieszyć do domu.
Kiedy wreszcie dotarłam do pensjonatu, panowała tu cisza bezwzględna. Żaden powóz, ani żadna dorożka nie przywiozły jeszcze Madame Beck i Desirée z powrotem. Pozostawiłam wielkie frontowe drzwi uchylone; czy znajdę je w tym samym stanie? Wiatr, czy inny przypadek, mógł spowodować zatrzaśnięcie się ich sprężyny. Gdyby miało stać się tak, beznadziejne byłoby moje usiłowanie dostania się do wnętrza: moja awanturnicza przygoda musiałaby mieć katastrofalne skutki. Nacisnęłam ciężką zasuwę — czy podda się? Czy ustąpi pod naciśnięciem?
Tak. Ustąpiła tak bezszelestnie, tak bez oporu, jak gdyby dobry jakiś ukryty w przedsionku duszek sprawował tutaj czary sezamowe. Wchodząc z zapartym oddechem, cichuteńko, po zdjęciu obuwia, wspinając się po schodach, namacałam drzwi sypialni, wślizgnęłam się do niej i podeszłam do mojego łóżka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O! Podeszłam i odetchnęłam z ulgą. Już w następnej chwili wszakże omal nie krzyknęłam. Omal. Nie krzyknęłam jednak dzięki Niebu.
W całej sypialni, w całym domu panowała o tej porze cisza grobowa. Wszyscy spali, tak cicho, jak gdyby nikomu nic nie śniło się nawet. Na dziewiętnastu łóżkach leżało wyciągniętych bez ruchu w całej długości dziewiętnaście postaci. Na moim — dwudziestym — nie powinno było nic leżeć: pozostawiłam je puste, powinna więc byłam zastać je tak samo niezajęte przez nikogo. Co jednak dostrzegam spoza na wpół zaciągniętych zasłon? Jaki ciemny, bezprawnie zajmujący to miejsce, wyciągnięty wzdłuż, dziwny kształt? Czyżby to był rabuś-włamywacz, który dostał się tutaj przez uchylone drzwi wejściowe i leży na moim łóżku w oczekiwaniu chwili odpowiedniej? Osobliwie czarno wygląda, jak gdyby nie był żywym człowiekiem. A może to jakiś bezpański, wałęsający się pies wsunął się tutaj z ulicy i przyczaił się na moim posłaniu? Czy nie wskoczy i nie rzuci się na mnie w chwili gdy odważę się podejść? Muszę jednak zbliżyć się. Odwagi! Jeden krok...
Zakręciło mi się w głowie. Przy mdłym, pełgającym świetle lampki nocnej ujrzałam wyciągniętą na moim łóżku dawną zjawę — ZAKONNICĘ.
Wydanie okrzyku w tym momencie zgubiłoby mnie niechybnie. Bez względu na straszliwy, upiorny widok nie mogłam pozwolić sobie ani na głośny okrzyk przerażenia, ani na zemdlenie. Nie byłam zresztą przewrażliwiona. Moje nerwy, zahartowane ostatnimi wypadkami, nie znały histerii. Ożywiona i rozgrzana tysiącami świateł iluminacji, muzyką, widokiem rozbawionych tłumów, ochłostana biczem nowej klęski, nie ulękłam się zjawy. Nie wydawszy dźwięku, rzuciłam się bez namysłu ku mojemu nieszczęsnemu, nawiedzonemu przez niewczesnego intruza posłaniu; nic nie poruszyło się, nic nie skoczyło na mnie. Czułam instynktownie, że ja jedna tylko jestem tu żywą istotą, ja jedna zdolna jestem poruszyć się, ja jedna jestem rzeczywistością, materią, siłą. Ściągnęłam z łóżka zmorę! Podniosłam zjawę wysoko w górę i potrząsnęłam nią z rozmachem. Szarpnęłam i potrząsnęłam z całych sił — tajemnicę! Rymnęła na podłogę, rozlatując się dokoła mnie w strzępy, rozpadając się na kawałki, które potratowałam nogami.
I oto znów ogołocone z liści i gałęzi drzewa zimowe, nieosiodłany Rosynant, który wyrwał się ze stajni; welon chmur; migotanie światła księżycowego. Wysoka zakonnica okazała się długą deską drewnianą, ustrojoną w długą czarną szatę i kunsztownie owiniętą białym welonem. Ubranie jej, jakkolwiek może wydać się to dziwne, było naprawdę ubraniem zakonnicy, zręczną czyjąś ręką nałożone do złudzenia wiernie na gołą deskę. Skąd wziął się ten strój? Kto obmyślił podobną maskaradę? W jakim celu? Na wszystkie te pytania nie znalazłam jeszcze odpowiedzi. Do zawoju zakonnicy przypięty był szpilką skrawek papieru, na którym nagryzmolone były na prędce ołówkiem zagadkowe słowa szydercze:
„Mniszka z poddasza przekazuje Lucy Snowe swoją garderobę. Nie będzie już więcej oglądana na Rue Fossette.“
Co to było, czy kto to był? Kto nawiedzał mnie? A raczej co? Widziałam zjawę trzykrotnie. Ani jedna ze znanych mi kobiet nie posiadała jej wzrostu. Nie był to w ogóle wzrost kobiety. Żadnemu zaś z mężczyzn, jakich znałam, nie mogłam ani na chwilę przypisać zdolności zdobycia się na podobne wyczyny.
Wciąż jeszcze stojąc wobec nierozwiązanej i nierozwiązalnej zagadki, równie jednak całkowicie, jak nagle, uwolniona od wszelkiego poczucia zjaw nieziemskich, upiornych, ani myśląc zresztą zaprzątać sobie dłużej głowy usiłowaniem zbadania tajemnicy, pozbawionej dla mnie głębszego znaczenia, zwinęłam w jedną małą paczkę szatę, zasłonę i zawoje, wsunęłam ją sobie pod poduszkę i położyłam się, nadsłuchując, dopóki nie doleciał do moich uszu stuk kół dorożki, która przywiozła Madame Beck z powrotem do domu. Usłyszawszy ten odgłos, odwróciłam się i, wyczerpana czuwaniem w ciągu szeregu nocy, może także rozmarzona zaczynającym wreszcie właściwie działać narkotykiem, usnęłam głęboko.






  1. Gdzie są? Dlaczego nie przychodzą?
  2. Panowie i panie, gdzież jest Justyna-Maria?
  3. Otóż i ona! Oto Justyna-Maria, która przybywa.
  4. Mała dopomoże mi, prawda?
  5. Ależ tak, dopomogę ci z całego serca; zrobisz ze mnie co tylko zechcesz, ojcze chrzestny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.