Właśnie Inka/Rozdział piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean Webster
Tytuł Właśnie Inka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia S.A.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz J. B.
Tytuł orygin. Just Patty
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIĄTY
MIODOWY MIESIĄC FLANNINGAN’ÓW.


Rodzina Murphy’ch, mająca dobre oko na to, co może przynieść korzyść, obrała św. Urszulę za swą patronkę. Rodzina — składająca się z pana Patryka Murphy, jedenastu małych Murphy’ch i „babci“ Flannigan — zajmowała dom, składający się z pięciu pokoi, niedaleko wrót Zakładu św. Urszuli. Utrzymywała się z zastępczego miłosierdzia sześćdziesięciu czterech dziewcząt i niestałej pracy Murphy’ego-ojca, który w swych trzeźwych chwilach był wcale dzielnym kamieniarzem i murarzem.
On-to zbudował wielką bramę wjazdową i długi mur kamienny, okalający dziesięć akrów zakładowych. On założył fundamenty pod nowe skrzydło zachodnie — znane jako Rajska Aleja — i zbudował wszystkie kominki i place tennisowe w Zakładzie. Szkoła była pomnikiem jego długiej i mozolnej karjery.
Państwo Murphy, z niezwykle trafnem wyrachowaniem na przyszłość, ochrzcili swe pierwsze dziecko imieniem patronki szkoły. Urszula Murphy brzmiało nietylko ozdobnie, ale za samo noszenie tego imienia nagradzano dziecko mnóstwem sukienek, znoszonych przez całe pokolenia wychowanek Zakładu św. Urszuli. Przez jakiś czas groziło nawet niebezpieczeństwo, że dziecko zostanie zasypane całą górą ubranek i sukienek, ale na szczęście rodzice wyszukali handlarza, który kupował ubrania z drugiej ręki i ten uwolnił ich od części brzemienia.
Po Urszuli zaczęły przychodzić inne dzieci w regularnych odstępach i w szkole wszedł w zwyczaj legendarny przywilej obdarzania dzieci imionami i prezentami chrzestnemi. W pierwszych latach pani Murphy pod tym względem nie kierowała się bynajmniej wyłącznie względami na ewentualne korzyści. Umiała należycie ocenić artystyczną wartość imion, nadawanych przez dziewczęta. Cechowała je dystynkcja, do której ona, pozbawiona wykształcenia literackiego, nie była zdolna. Wybór imienia stał się sprawą ze względów wewnętrznej polityki tak skomplikowaną, jak elekcja prezydenta. Różne stronnictwa wysuwały różne imiona; w obiegu było pół tuzina kartek z imionami, a głosowaniu towarzyszyły gwałtowne mowy.
Było jednak pewne, poniekąd krępujące zastrzeżenie: Każde dziecko musiało mieć koniecznie imię jakiegoś świętego.[1] Co do tego punktu rodzina Murphy miała zasady niezłomne. Mimo to, dzięki starannemu studjum imion z pierwszych czasów Chrześcijaństwa, dziewczętom udało się ułożyć listę świętych z niesłychanie pięknemi i efektownemi imionami.
Tak więc lista imion młodej generacji Murphy’ch brzmiała:
Urszula Marja, Geraldyna Sabina, Muriel Weronika i Lionel Ambroży (bliźnięta), Alicja Klotylda, Jan Drew Dominik, Delfina Oliwja, Patryk (ten urodził się w czasie wakacyj i długo cierpliwie znoszący różne wymysły proboszcz przeprowadził wreszcie, że chłopiec będzie nosił imię ojca), Sidnej Orlando Bonifacy, Ryszard Harding Gabrjel, Jolanta Genowefa. To na jakiś czas zamknęło listę, póki naraz pewnego wczesnego poranku grudniowego Patryk senj. nie pojawił się w kuchni z nowiną, iż przydałoby się jakieś nowe imię — dla chłopca.
Szkoła natychmiast wybrała odpowiedni komitet. Wysunięto kandydaturę kilku imion i dyskusja stawała się coraz gorętsza, gdy nagle Inka Wyatt zerwała się na równe nogi, proponując imię „Cuthbert St. John“. Radosny okrzyk powitał tę propozycję, która też została przyjęta jednogłośnie, mimo iż Mira Arsdale na znak protestu z oburzeniem wyszła z sali.
Cuthbert St. John został ochrzcony następnej niedzieli i otrzymał na chrzcie srebrną, pozłacaną łyżkę w zielonem, pluszowem puzderku.
Szkoła była tak ucieszona pomysłem Inki, iż z wdzięczności obrała ją przewodniczącą Karnawałowego Komitetu Świąt Bożego Narodzenia. Karnawał Świąt Bożego Narodzenia był zwyczajem o celach humanitarnych, datującym od czasu założenia szkoły. Wychowawczy system Zakładu św. Urszuli był bardzo szeroki; rozwijał szeroką skalę rozmaitych cnót kobiecych, wśród których na pierwszem miejscu stała cnota miłosierdzia, nie tego nowoczesnego naukowego, sfabrykowanego na zamówienie, lecz miłosierdzia dobrodusznego, staromodnego, tego, które w sercu człowieka, wyświadczającego dobrodziejstwo, pozostawia miłe ciepło szlachetności. Co roku w wigilję Bożego Narodzenia ubierano choinkę, zastawiano wieczerzę i zapraszano na nią ubogą dziatwę z sąsiedztwa. Te dzieci wybierały i zapraszały same pensjonarki, które jeździły od domu do domu na furach lub saniami, jeśli był śnieg. Dziewczęta uważały ten dzień za najmilszą uroczystość w roku i nawet biedne dzieci, przezwyciężywszy zakłopotanie pierwszej chwili, bawiły się doskonale.
W pierwotnym planie leżało, aby każda panienka miała swego protegowanego czy swą protegowaną, tak, żeby mogła daną rodzinę odwiedzać i utrzymywać stosunki z niższą klasą. Miała uczyć się w ten sposób poznawać specjalne potrzeby dziecka, któremby się opiekowała, aby mu dać coś, coby mu mogło być naprawdę, użyteczne, jak naprzykład pończochy lub flanelowe kaftaniki.
Na papierze plan ten przedstawiał się cudownie, ale w praktyce utrzymać się nie mógł. Zakład św. Urszuli znajdował się w okolicy bogatej, w okręgu należącym do bogatych próżniaków, tak że proletarjat, trzymający się ich fałdów, miał dużo sposobności do zarobków. Dawniej, kiedy szkoła była jeszcze mała, nie brakowało biednych dzieci, które można było odwiedzać, w miarę jednak, gdy Zakład św. Urszuli wzrastał, biednych stawało się coraz mniej, aż wreszcie szkoła znalazła się wobec niemal zupełnego ich braku. Została im przynajmniej rodzina Murphy’ch, którzy też za to, jak rok długi, dziękowali Bogu.
Przyjąwszy godność przewodniczącej, Inka wyznaczyła podkomitety do załatwiania spraw aktualnych. Dla siebie, Ludki i Zuzi zachowała przywilej wybierania tych, którzy mieli korzystać z dobroci św. Urszuli. To pociągnęło za sobą kilka wesołych wycieczek popołudniowych poza granice Zakładu. Wycieczka poza obręb murów działa na mieszkańców więzienia tak ożywczo, jak podróż do Europy dla tych, którzy przebywają na wolności. Większą część tygodnia spędziły na wędrówkach po sąsiedztwie, poto tylko, aby stwierdzić ambarasujący fakt, iż było wszystkiego dziewięcioro dzieci możliwych — oczywiście wyjąwszy rodzinę Murphy’ch — i że ani jednego z tych dziewięciorga dzieci nie można było z czystem sumieniem uważać za biedne. Pracowici i trzeźwi ich rodzice z łatwością mogli uczynić zadość ich umiarkowanym marzeniom, dotyczącym świąt Bożego Narodzenia.
— A tylko sześcioro Murphy’ch jest w odpowiednim wieku! — mruczała Ludka, kiedy wracały do Zakładu o chłodnym zmierzchu wietrznego dnia po dwóch godzinach bezowocnej włóczęgi.
— To czyni jedno dziecko mniej więcej na pięć panienek — pokiwała Zuzia smutno głową.
— Och, cała ta humanitarna historja nudzi mnie! — wybuchnęła Inka. — To tylko zabawa dla dziewcząt, więcej nic. Sposób w jaki bujamy tych zupełnie przyzwoitych ludzi, jest wprost obrażający. Gdyby ktokolwiek śmiał ofiarować mi pełną cukierków, czerwoną, muślinową pończochę i powiedział mi, że to za to, że byłam grzeczna, rzuciłabym mu ją w twarz.
W chwilach irytacji angielszczyzna Inki nie była zbyt wytworna.
— Słuchaj, Inko! — mówiła Zuzia, głaszcząc ją łagodnie po ramieniu. — Zatrzymamy się na chwilę przed domem Murphy’ch i jeszcze raz policzymy dzieci. Może być, żeśmy które przeoczyły.
— Bliźniaki mają zaledwie piętnaście lat — rzekła Ludka, pocieszając Inkę. — Zdaje mi się, że jeszcze mogą uchodzić za dzieci.
— A Ryszard Harding ma około czterech lat. Dość, żeby już mógł cieszyć się choinką. Im więcej Murphy’ch potrafimy zebrać, tem lepiej. Im się zawsze podoba wszystko, co im dajemy.
— O tem nie wątpię! — mruknęła Inka. — Same uczymy tę całą gromadę, jak należy żebrać! Doprawdy, szkoda używać wyrażeń gwarowych, jeśli nie możemy zebranych z kar pieniędzy użyć na inny cel.
Fundusze na karnawał czerpano z grzywn, nakładanych za używanie wyrażeń gwarowych. Św. Urszula żądała centa za każde wyrażenie gwarowe lub niegramatyczne użyte publicznie. Oczywiście, rygor ten znikał w czterech ścianach własnego pokoju lub na łonie ukochanej rodziny. Najbliżsi nie denuncjowali winowajców, chyba, że się z niemi poróżnili. Ale wasi znajomi, wrogowie i nauczyciele denuncjowali was, a nawet czasem w przypływie szalonej uczciwości denuncjowaliście się wy sami. Bądź co bądź, z gwary czerpało się fundusze. Tegoroczny komitet, otwarłszy puszkę, znalazł w niej trzydzieści siedem dolarów i osiemdziesiąt cztery centy.
Po lekkim oporze Inka pozwoliła się zaciągnąć do drzwi domu Murphy’ch. Nie była zbyt dobrze usposobiona, a wizyta u Murphy’ch wymagała ożywionej konwersacji. Zastały rodzinę zebraną w przepełnionej kuchni. Cały tuzin dzieci gadał naraz coraz głośniej i głośniej, jako że każde dziecko napróżno starało się przekrzyczeć wszystkie inne. Stosownie do postępów, jakie robił piec, duszona kapusta napełniała izbę swą wonną parą. Skulona w kącie koło pieca siedziała stara babcia Flannigan, otoczona przez hałaśliwą, kręcącą się niespokojnie dziatwę, niewielkie poszanowanie okazującą dla siwych włosów. Dziewczęta zachwycały się nowonarodzonem dzieckiem, podczas gdy Jolanta i Ryszard Harding smarowali pieluszki brudnemi rączkami. Tymczasem pani Murphy rozpływała się w zachwytach nad zaletami imienia „Cuthbert St. John“. Oświadczyła, że spodobało się jej niemniej od innych imion całej listy. Przyniesie z pewnością szczęście dziecku, ponieważ zawiera dwóch patronów. Bardzo uprzejmie dziękowała za to imię panienkom.
Inka pozostawiła Ludce i Zuzi ostateczne załatwienie sprawy zaproszenia, a sama usiadła na drewnianej skrzynce przy krześle babci Flannigan. Matka pani Murphy była bardzo sympatyczną staruszką z ujmującym sposobem mówienia i manierami Irlandji z czasów przeszłej generacji. Inka chętnie słuchała jej opowiadań z młodych lat, kiedy jako dziewczę służyła w zamku Lorda Stirlinga w hrabstwie Clare, póki nie zjawił się młody Tomasz Flannigan, który zawlókł ją do Ameryki, aby mu tam pomogła robić majątek. Tomasz był teraz pochylonym ku ziemi, zreumatyzmowanym starcem, ale w jego śmiałych, błękitnych oczach i irlandzkim uśmiechu babcia widziała zawsze chłopca, który się swego czasu o nią ubiegał.
— Jak się ma pani mąż tej zimy? — zapytała Inka, wiedząc, że tem pytaniem może się najłatwiej dostać na najbliższą drogę, wiodącą do serca staruszki.
Babcia potrząsnęła głową z niewyraźnym uśmiechem.
— Od czterech dni nic o nim nie słyszałam. Tomasz nie mieszka już u nas.
— Musi wam być przykro w tym wieku żyć daleko od siebie! — rzekła Inka, w porywie współczucia nie zdając sobie sprawy z tego, jak bolesnej rany dotknęła.
Tu rozwarły się wrzeciądze gadatliwości staruszki.
— Jak Urszula i Geraldyna dorosły i chłopcy zaczęli się koło nich kręcić, trzeba było zamienić jeden pokój na salonik i ja z Tomaszem nie mogłam już zajmować jednego pokoju. Wobec tego umieszczono mnie z czterema dziewczętami na poddaszu, a Tomasz pojechał do mego syna, Tomasza. Żona Tomasza powiedziała, że Tomasz może sypiać w kuchni za noszenie drzewa i wody, ale obojga nas wziąć do siebie nie może, ponieważ ma lokatorów.
Inka z zadartą głową siedziała przez chwilę w milczeniu, starając się wyciągnąć jakiś sens z tej mieszaniny Tomaszów.
— To naprawdę bardzo smutne! — próbowała pocieszyć kobiecinę, kładąc ze współczuciem rękę na kolanach staruszki.
Oczy babci Flannigan napełniły się łzami starości, zawsze gotowej do płaczu.
— Nie skarżę się, bo taki już jest zwyczaj tego świata. Starzy ludzie muszą młodym schodzić z drogi i robić im miejsce. Ale to osamotnienie, a on jest daleko! Żyliśmy razem czterdzieści siedem lat i poznaliśmy się dokładnie.
— Ale pani syn nie mieszka bynajmniej tak daleko — pocieszała Inka, jak umiała. — Widuje pani Tomasza bardzo często.
— Właśnie, że nie. Mąż chory na reumatyzm, a mieszkając o półtora mili, jest jak umarły.
Wskazówka na zegarze wskazywała kwadrans na szóstą, wobec czego panienki wstały. Miały jeszcze przed sobą pół mili, a musiały się jeszcze przebrać przed kolacją.
Przy rozstaniu staruszka uchwyciła się mocno ręki Inki. Zdawało się, że ta odrobina przelotnego współczucia jest dla niej większą pociechą, niż całe aż nazbyt liczne pokolenie wnuków.
— Czyż to nie straszna rzecz być starym i siedzieć tak, czekając na śmierć? — zadrżała Inka, kiedy spojrzały w ciemność na polu.
— Straszne! — potwierdziła Ludka całem sercem. — Spieszmy się, bo inaczej spóźnimy się na kolację, a dziś są kurczęta.
Szły szybkim krokiem, który nie pozwalał im mówić; ale myśl Inki pracowała równie szybko, jak jej nogi.
— Przyszła mi do głowy wspaniała myśl — wyrzuciła z siebie, kiedy już wchodziły we wrota i szły drogą wjazdową ku wielkiemu, jasno oświetlonemu domowi, wyciągającemu na ich powitanie wielkie skrzydła.
— Jaka myśl? — zapytały.
Na spotkanie ich wybiegł szybki, uporczywy dźwięk gongu i natychmiast za oknami zaczęły mijać pospiesznie sylwetki — wołanie na kolację miało widać większy posłuch, niż wzywanie do nauki.
— Powiem wam po kolacji. Teraz niema czasu — odpowiedziała Inka, zdejmując płaszczyk.
Biegnąc na górę po schodach, rozpinały bluzki i zdejmowały je przez głowy w górnym hallu.
— Idźcie powoli — prosimy was! — błagały schodzącą nadół parami procesję, przeciw prądowi której biegły.
Na kolację szło się do jadalni schodami frontowemi, które były wyścielone dywanami, a nie obite blachą. Ich wieczorowe suknie nie składały się na szczęście z dwóch części, lecz zrobione były tak, iż można było włożyć je odrazu bez żadnych ceromonij. Pojawiły się wszystkie trzy pod koniec modlitwy, nieco zarumienione z włosami trochę nie w porządku, ale ubrane jak należy i z wdziękiem przepraszając za spóźnienie. Spóźnienie się na kolację miało tylko jedno przykre następstwo, a mianowicie, że tak pierwsze, jak i drugie danie omijało tego, kto późno przyszedł — kara, rosnąca geometrycznie.
Podczas półgodzinnej pauzy przed wieczornem odrabianiem lekcyj, trzy przyjaciółki odsunęły się od par tańczących w hallu i ukryły się w kącie jednej z pustych sal szkolnych.
Inka wskoczyła na ławkę i głośno dała upust swym uczuciom.
— Znudziło mi się już to zagrzewanie nas przez Wdowę modlitwami i wygłaszaniem mów na temat pięknego ducha Świąt Bożego Narodzenia i jak to słodko uszczęśliwiać takie mnóstwo małych dzieci, kiedy przecież sama doskonale wie, że to jest dla nas tylko zabawą. Tego roku jestem przewodniczącą i mogę postąpić, jak uważam za stosowne. Mam już dość tego fałszywego miłosierdzia i ani mi w głowie robić na święta choinkę.
— Jakto, nie będzie choinki? — wykrzyknęła Ludka z przerażeniem.
— Więc cóż myślisz zrobić z trzydziestoma siedmioma dolarami i osiemdziesięcioma czteremi centami? — zapytała zawsze praktyczna Zuzia.
— Słuchajcie! — zaczęła Inka swe przemówienie. — Tu w okolicy niema dzieci, któreby potrzebowały choinki i podarunków, ale potrzebuje ich dziadek i babcia Flannigan. Ta biedna staruszeczka, taka miła i dobra jak tylko być może, gnieździ się wśród całej kupy tych okropnych, wrzeszczących, brudnych, małych Murphy; a dziadek Flannigan mieszka kątem u żony Tomasza młodszego, latając na posyłki i wysługując się tej babie, która jest naprawdę straszną kobietą. Jak wpadnie w wściekłość, rzuca garnkami. Babcia martwi się wciąż, bo jej mąż ma reumatyzm, a nie ma nikogo, ktoby mu zrobił nacierania, albo też uważał, żeby nosił odpowiednią bieliznę. Oni się naprawdę kochają jak każde inne małżeństwo, a rozdzielać ich dlatego tylko, że Urszula chce przyjmować kawalerów, to mojem zdaniem — podłość!
— Istotnie, to bardzo nieładnie! — przyznała bezstronnie Ludka. — Ale ja nie widzę, jakbyśmy im mogły pomóc.
— Właśnie, że możemy! Zamiast wydawać pieniądze na choinkę, wynajmiemy ten mały, pusty domek tam na końcu alei laurowej, naprawimy w nim kominek — Patryk zrobi to bezpłatnie — wstawimy szyby, umeblujemy go i sprowadzimy staruszków na gospodarstwo.
— Czy myślisz, że to można zrobić za trzydzieści siedem dolarów i osiemdziesiąt cztery centy? — zapytała Zuzia.
— Tu właśnie potrzebna jest miłosierna dobroczynność! Wszystkie dziewczęta w szkole wyrzekną się na ten cel swej dwutygodniowej pensji. W ten sposób uzyskamy więcej niż sto dolarów, a za te pieniądze można dom urządzić przepięknie. A to właśnie wyrzeczenie się pensji będzie prawdziwie miłosiernym uczynkiem, bo właśnie w czasie Bożego Narodzenia pieniądze są specjalnie potrzebne.
— Ale czy dziewczęta zechcą wyrzec się swej pensji?
— Zrobimy tak, że zechcą! — rzekła Inka. — Zwołamy walne zgromadzenie i wygłosimy mowę. Potem każda osobiście i jawnie będzie musiała oddać swój głos. Wobec całej szkoły żadna nie będzie śmiała odmówić.
Od żaru, z jakim Inka mówiła, stanęły w płomieniach obie jej przyjaciółki.
— To dobry pomysł! — rzekła Ludka.
— Już samo urządzenie domu byłoby wyborną zabawą — rzekła Zuzia — prawie tak dobrą, jak własne wesele.
— Właśnie — potwierdziła Inka skinieniem głowy — ci staruszkowie całe lata nie mają sposobności zobaczenia się. Przywrócimy im ich miesiąc miodowy.
Przez całą następną godzinę Inka zajęta była pozornie geometrją, ale w duszy pilnie szyła poszewki, prześcieradła i obrusy. Jako, że to był wtorek, godzina od ósmej do dziewiątej przeznaczona była „dobrym manierom“. Panienki z wdziękiem schodziły po schodach, wchodziły do salonu, anonsowane przez Klarę Dubois, która odgrywała rolę kamerdynera, i witały się podaniem ręki z paniami, które przyjmowały, a mianowicie z Ludką Wilder, w roli Mamy Wdowy, i sterczącą nad nią, jako wchodzącą w świat córką, Irmą Mc Collough, najwyższą uczennicą w szkole. Nauczycielka gimnastyki, która rozdawała role, miała pewne poczucie humoru. Każdy gość miał rozpocząć rozmowę od jakiejś uwagi, przyczem pogoda była wykluczona.
— Pani Wilder! — mówiła Zuzia, podchodząc ku niej z wyciągniętą ręką — i droga, mało Irmo, niktby nawet nie myślał, że to dziecię mogło tak wyróść. Wszakże jeszcze wczoraj było maleństwem, ledwie przebierającem nóżkami.
Inka odsunęła Zuzię.
— Moja kochana pani Wilder! — zaczęła w dialekcie, który mógłby zawstydzić Murphy’ch. — Słyszała pani, co ludziska bajdurzą? Podobno państwo Tomaszowie Flannigan wynajęli na sezon Willę Laurową. Mają zamiar założyć tam restaurację. Będzie ich można zawsze zastać popołudniu w czasie rekreacji — będą sprzedawali lemonjadę i pierniki w lecie, a zupę i paszteciki w zimie. Musi ich pani z Irmą odwiedzić.
Jak tylko skończyły się „dobre maniery“, trzy przyjaciółki zniknęły i ukryły się w pokoju Inki i Ludki w Rajskiej Alei, zamknąwszy się przed gośćmi. Czas między dziewiątą a wpół do dziesiątej był w Zakładzie św. Urszuli modną porą składania wizyt. Właściwie był on przeznaczony na robienie toalety nocnej, ale jeśli się umiało rozebrać w ciemnościach, mogło się tych trzydzieści minut poświęcić na cele towarzyskie.
— Już śpimy! Prosimy nie budzić nas! — głosiła kartka wywieszona na drzwiach, ale klepanie językami wewnątrz zadawało jej kłam.
— Czy mój pomysł z lemoniadą i zupą nie jest dobry? — pytała Inka.
— W dobroczynności najważniejszą rzeczą jest, aby ona nie była dobroczynnością. Trzeba tak robić, żeby ludzie sobie sami pomagali! — zacytowała Zuzia ze swej ostatniej lekcji socjologii.
— Damy ustawić stoliki pod jabłonią w lecie, a w saloniku w zimie — układała Inka plany na przyszłość — i wszystkie dziewczęta i auta będą się tam zatrzymywały na lemoniadę. Ustanowimy cenę dla dziewcząt pięć centów, a dla automobilistów dziesięć.
— A ja wam powiem jeszcze coś innego! Patrykowi i Tomaszowi każemy płacić po dolarze tygodniowo na ich utrzymanie! — zaproponowała Ludka. — I tak teraz z pewnością staruszkowie zjadają przynajmniej za dolara ziemniaków tygodniowo.
Długo jeszcze po dzwonku na zgaszenie świateł rozmawiały szeptem o swych planach, tak, że Zuzia, nie chcąc być spostrzeżoną, musiała na czworakach przekraść się koło otwartych drzwi Mademoiselle, zanim się dostała do swego pokoju na końcu korytarza.
Następnego popołudnia, jak tylko zadzwoniono na rekreację, trzy przyjaciółki otrzymały pozwolenie na wyjście poza mury Zakładu i wyszły szybkim krokiem. Zamiarem ich było doprowadzić do porządku cały interes, zanim mogłyby przedłożyć sprawę walnemu zgromadzeniu całej szkoły.
— Pójdziemy naprzód do Patryka i do Tomasza skłonić ich, aby obiecali po dolarze tygodniowo.
Patryk przyrzekł od siebie dolara z całą gotowością — obiecywał zawsze chętnie i łatwo — wobec czego panienki wesoło poszły dalej do Tomasza młodszego. Zastały dziadunia na tylnych schodach, starannie wycierającego o słomiankę nogi. Była to wątła trzcina, gnąca się pod najmniejszym powiewem złośliwego języka synowej. Wzięty nabok Tomasz młodszy i poinformowany o całym planie oświadczył, że może ofiarować dwa dolary tygodniowo. Niepewny, jakby niespokojny wyraz jego oczu natychmiast ustąpił wyrazowi ulgi. Był wyraźnie rad, że może wybawić ojca z pod despotycznego panowania żony.
Dziewczęta wyszły od niego z otuchą. Pozostawało jeszcze zapewnić sobie domek, zdobyć udział szkoły i uszyć wyprawę.
— Idźcie wy spytać się o cenę mebli i obejrzyjcie tapety — wydawała Inka rozkazy — a ja tymczasem zapytam, ile będzie kosztować wynajęcie domu. Spotkamy się w kiosku z wodą sodową.
Znalazła właściciela gruntu, do którego należał domek, w biurze nad brzegiem rzeki i wymogła na nim opuszczenie czynszu z dziewięciu dolarów miesięcznie na siedem, co uważała za dowód swej wielkiej obrotności w interesach. Załatwiwszy tę sprawę, oświadczyła, że chciałaby podpisać umowę.
— Umowa jest zbyteczna — odpowiedział właściciel gruntu. — Wystarczy umowa ustna z miesiąca na miesiąc.
— Ja muszę mieć umowę — oświadczyła Inka stanowczo. — Pan może domek sprzedać, albo też stanie się co innego, a wtedy my będziemy się musiały wyprowadzić.
Gentleman, widocznie ubawiony tem wszystkiem, jako pierwsza „strona“ położył naprzód swój podpis. Następnie podał pióro Ince i wskazał jej miejsce, w którem miała się podpisać, jako druga „strona“.
— Muszę się naprzód rozmówić ze swemi wspólniczkami — wyjaśniła mu Inka.
— Proszę bardzo. Niech się podpiszą w tem miejscu, a pani potem przyniesie mi umowę.
— Czy wszystkie mają się podpisać? — zapytała z pewną wątpliwością patrząc na rubrykę, poniekąd ciasną. — Obawiam się, że nie będzie na to dość miejsca.
— Ileż pani ma wspólniczek?
— Sześćdziesiąt trzy.
Właściciel w pierwszej chwili zdumiał się, ale gdy ujrzał wyszyte na rękawie Inki litery, „Św. U.“, przechylił wtył głowę i roześmiał się.
— Przepraszam panią! — usprawiedliwiał się — ale na chwilę straciłem głowę. Nie przywykłem do robienia interesów na taką wielką skalę. Otóż jeśli ta umowa ma być legalna — tłumaczył poważnie — musi być podpisana przez wszystkie wspólniczki. Jeśli miejsca okaże się za mało, można —
— Dokleić arkusz? — poddała Inka.
— Właśnie! — potwierdził i skłonił się jej z pełną powagi uprzejmością.
Kiedy tego wieczoru dzwonek zadzwonił na znak, że nauka jest skończona, Inka, Ludka i Zuzia poskoczyły i zwołały powszechny wiec całej szkoły. Po wyjściu Miss Jellings drzwi zamknięto i trzy przyjaciółki przez pół godziny przemawiały razem i zosobna. Mówiły przekonywująco i wygrały. Wyrzeczenie się pensji na dwa tygodnie zostało uchwalone prawie jednogłośnie, poczem szkoła przedefilowała przed prezydjum i podpisała umowę.
Przez dwa tygodnie wrzała robota tak w Zakładzie św. Urszuli, jak i w Laurowej Chałupce. Dziewczęta na zmianę pracowały w niej podczas godzin rekreacyjnych. Piwnica została wybielona przez komitet czterech panienek, które weszły do niej niebieskie, a wyszły pstrokate jak jaja czajcze. Tomasz młodszy sam zgłosił się do tej roboty, ale dziewczęta nie chciały jej się wyrzec. Pozwoliły mu nakleić tapety i gaszonem wapnem wybielić strych, ale same wymalowały sufity i dolne części drewnianego oszalowania. Również godzin rekreacyj wieczornych nie spędzały na tańcach, lecz zwartą falangą obsiadły stoły, szyjąc poszewki i obrębiając obrusy. Dom miał być urządzony i zaopatrzony tak, jak tego babunia Flannigan przez cały czas swego małżeńskiego pożycia nigdy nie miała.
Kiedy wszystko zostało już skończone, w dzień wilji cała szkoła wytarła dobrze trzewiki o słomiankę w drzwiach i na końcach palców po raz ostatni odbyła inspekcję całego domu. Chałupka mieściła trzy pokoje prócz strychu i piwnicy. Tapety i firanki w salonie były w w płomieniste piwonje z bujnemi liśćmi — trochę może za jaskrawe, ale dziadunio i babcia mieli już słabe oczy i lubili żywe kolory. Prócz tego przy pomocy sprytnego badania dowiedziano się, iż ulubionemi kwiatami babuni są piwonje. W kuchni wisiały ciemno-czerwone firanki, na podłodze leżał dywanik w wesołych kolorach, a przy piecu stały dwa głębokie i wygodne fotele. Piwnica była szczodrze z zapasów folwarcznych wyposażona — za pozwoleniem Miss Sallie oczywiście — w ziemniaki, kapustę, marchew i cebulę w ilości wystarczającej na gotowanie przez trzy miesiące duszonej wołowiny po irlandzku. Drewutnia była pełna, a nie brakło też i zapasu nafty. Sześćdziesiąt cztery pary oczu z drobiazgową dokładnością przeglądały wszystkie kąty, aby się upewnić, że niczego nie brakuje.
Tak rodzina Murphy, jak i rodzina Flannigan od dłuższego czasu była pod wrażeniem zapowiedzianej instalacji staruszków. Pani Tomaszowa ofiarowała się nawet pomyć okna w pokojach i przez jaki tydzień rzadko kiedy wpadała w złość. Kiedy nadszedł czas, pani Murphy w sekrecie spakowała rzeczy babuni i ubrała ją w najlepsze suknie pod pozorem, że zawiezie ją do pewnego domu, gdzie będzie na wieczerzy wigilijnej razem z mężem. Staruszkę uszczęśliwiła sama nadzieja. Dziadunia przygotowano do podróży przy pomocy tego samego niewyszukanego podstępu.
Inka, Ludka i Zuzia, jako te, od których wyszedł pomysł całej sprawy, miały parę staruszków zainstalować, jednakże z taktowną delikatnością odstąpiły swe prawa synowi i córce. Widziały palące się ognie, płonące lampy, i kota — bo był także i kot! — śpiącego koło kominka, a gdy skrzyp kół oznajmił im, że Marcin przywiózł już swych pasażerów, spokojnie cofnęły się i pobiegły do domu na obiad przez śnieżny zmierzch.
Przy stole zasypano je gradem pytań.
— Czy babuni podobał się zegar w saloniku?
— Czy wie, naco jest naczynie do ogrzewania?
— Czy była może niezadowolona, że niema pierzyny?
— Czy się jej podoba kot, czy też może wolałaby papugę? — (Co do tego ważnego punktu szkoła była podzielona na dwa obozy.)
Tego wieczoru przy stole — wszystkie uczennice, ile ich jeszcze zostało w zakładzie — mówiły tylko o Laurowej Chałupce. Były tak uradowane szczęściem babuni i dziadunia, jak myślą o czekających je świętach, iż postanowiły, że pierwszego dnia po powrocie z domu wszystkie sześćdziesiąt cztery napiją się herbaty z sześciu filiżanek babuni.
Około godziny dziewiątej Inka i Zuzia otrzymawszy na to specjalne pozwolenie, do którego zresztą uprawniał je czas świąteczny, pojechały odwieźć Ludkę i dziesięć jeszcze koleżanek na stację do ekspresu, zdążającego na zachód. Wracając same w „karawanie“, jeszcze pełne wesołości świątecznych okrzyków pożegnalnych, przejeżdżały koło Laurowej Chałupki.
— Zdaje mi się, że jeszcze nie śpią! — odezwała się Zuzia. — Stańmy na chwilę i złóżmy im życzenia wesołych świąt, ażebyśmy się przekonały, że im tu dobrze.
Bez trudności namówiono Marcina, żeby stanął. On też uznawał swobodę świątecznych feryj. Panienki podeszły ku drzwiom, ale zawahały się na widok oświetlonego okna. Przerywać teraz banalnemi życzeniami świątecznemi wydało się im czemś niedelikatnem, jak wtargnięcie w zacisze kochanków. Wystarczyło jedno spojrzenie dla przekonania się, iż wszystko było jak najlepiej. Babunia i dziadunio siedzieli przy ogniu w swych wygodnych fotelach, a lampą rzucała blask na ich twarze. Trzymali się za ręce i uśmiechali się do przyszłości.
Inka i Zuzia odeszły na palcach i wsiadły znowu do „karawanu“, trochę jakby otrzeźwiawszy i zamyślone.
— Wiecie! — opowiadała Inka. — Byli tak zadowoleni oboje, jak gdyby mieszkali w pałacu i mieli miljon dolarów i auto. To śmieszne, nieprawda?, jak mało niektórym ludziom potrzeba do szczęścia!





  1. W Anglji i Ameryce nie jest to wszędzie i zawsze przestrzegane, przeciwnie, imiona można brać skąd się chce, a nawet tworzyć. Może być np. imię „Stilness“ — Cisza, lub „Authority“ — Zwierzchność, jak się chce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean Webster i tłumacza: anonimowy.