<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
Biada, o biada wam, nadobne kwiatki!
Straszliwa żmija wkradła się do sadu,
A kędy piersią prześliźnie się błędną,
Usechną trawy i róże powiędną
I będą żółte, jako piersi gadu
Wallenrod.

Dzień 8 maja 1089 r. był jednym z najpiękniejszych dni wiosny. Niebo czyste żadną nie pokryte chmurą, odbijało się w wodach licznie po błoniach rozlanych. Wschodzące zboża zieleniły szerokie Mazowsza pola, a Płock wznosił się z ich środka z swojemi wieżami i niebotycznym zamkiem. Słońce błyszczało po srebrzystych strumieniach i kopule kościoła katedralnego stolicy. Wszystko oddychało szczęściem i odświeżoną pięknością natury, ale serca ludzi wśród tych pięknych łąk, wśród tych gajów rozkosznych, przy potokach światłości przez gwiazdę dnia rozlewanych, srogiemi szarpane namiętnościami, nie umiały cenić dobrodziejstw Boga. Wszystko w przyrodzeniu było zachwycającem, a tymczasem srogie gotowały się burze i walki pośród mieszkań ludzi.
O pół mili od miasta wznosił się wzgórek kilkoma drzewami ocieniony. Z pomiędzy nich wystawał krzyż drewniany z wizerunkiem Zbawiciela, u którego nóg pełno zawieszonych kwiatów i wianków świadczyło o pobożności mieszkańców. U stóp krzyża leżał kamień, na którym mech już zaczynał pokrywać wyryty napis. Przy nim stał mąż zbrojny od stóp do głowy z założonemi na piersi rękoma, kopia spoczywała przy jego stopach, koń dzielny rżał przywiązany do drzewa, a u siodła wisiał szyszak, po którym białe spływały pióra.
Twarz rycerza wydawała głębokie zamyślenie, męstwo na niej wyryte mieszało się z wyrazem okrucieństwa nieodpowiadającym czarnym żywym oczom, w których najsłodsze uczucia i najgwałtowniejsze namiętności z równą łatwością malować się mogły. Czasem zwracał on bystry wzrok na drogę do miasta wiodącą, jak gdyby się kogoś spodziewał z tej strony, ale, ciągle w największem pogrążony zadumaniu, rozmyślał nad ważnym zapewne przedmiotem.
Lekki wietrzyk rozwijał, to znów skręcał czarne jego włosy, krótka broda tego samego koloru, przy bladości twarzy przypominała godło smutku i żałoby, a miecz u boku wiszący ogromem swoim dowodził, że nie słaba zwykle go dźwigała ręka. Wtem ukazał się zdaleka tuman kurzu, który coraz się przybliżał, wkrótce blask stali wydobył się z jego środka. Pojrzał mąż zbrojny i nagle ruszył się z miejsca. Leciał ku niemu na rozpędzonym koniu człowiek ze spuszczoną przyłbicą, niezadługo stanął u wzgórka i skoczył na ziemię, a oddawszy pokłon, zbliżył się do rycerza, który niecierpliwy spiesznie zeszedł z góry na jego przyjęcie.
— A cóż — zawołał — jest, czy niema?
Te jedyne tylko wyrzec mógł słowa. Zamilkł i czekał w najsroższej niepewności, aż nowo przybyły się odezwie. Ten ostatni wysokiego był wzrostu i w bogatej zbroi, na puklerzu nosił węża z wyrzuconem na nieprzyjaciela żądłem, z temi słowy: „śmierć temu, który się mnie dotknie.“
— Mestwinie! — powtórnie krzyknął rycerz — czy ci piekła przymknęły usta? mów, bo już dalej wytrzymać nie zdołam.
Odkrył wtenczas Mestwin przyłbicę i okazał, twarz, której rysy dowodziły, że stał na środku drogi życia, równie oddalony od burzliwej młodości jak od zgrzybiałego wieku.
Są ludzie, którzy nie mając nic szpetnego w twarzy, nieprzyjemne jednak czynią wrażenie.
Do ich rzędu należał Mestwin. Pomimo wysokiego czoła, ognistych oczu, orlego nosa, było coś okropnego w jego obliczu. Zdawało się że podstęp i zdrada obrały swoje siedlisko na jego twarz tak nawykły do szyderczego śmiechu, że ciągle zachowywały piętno pogardy i natrząsania się z innych. Otarł najprzód pot z czoła, i jak gdyby z upodobaniem patrzał na niecierpliwość towarzysza, kilka chwil jeszcze pozostał w milczeniu, nareszcie powtórzył swój ukłon.
— Gierda — rzekł — uwiadomił mię, że w tem miejscu będziesz czekał na mnie. Przybyłem więc i donoszę ci, żem ją przywiózł, i że jest w twojej mocy.
Na te słowa rycerz rzucił się w jego objęcia, Ścisnął mu kilka razy rękę, i z głębokiego zamyślenia do najwyższej przeszedł radości.
— Żałuję — ozwał się — że nie mogłem tam być przytomnym, ale wiesz, żem musiał walczyć z tym rycerzem Pomorskim, z Ottonem z Strontheim: zabiłem go, opuściłem zaraz mój zamek Pomorski i przyleciałem tutaj; ale opowiedz mi wszystko.
Tak — dalej mówił Mestwin — tak, mój panie i książe. Dostałem się do niej w nocy, oszukałem czujne czaty, przebrnąłem przez szerokie wody, wdarłem się na wieżę. Czekała już, gotowa rzucić się w objęcia miłości.
Zeszła po giętkiej drabinie, ale kiedy byliśmy na pół drogi, zawieszeni między szumnemi jeziora falami i pochmurnem niebem, nagle rozruch wszczął się w zamku. Do oręża porwali się męże. Tłumne krzyki obiły nam się o uszy. Przez jednę chwilę tylko, przez jednę chwilę wahała się i chciała wrócić do swojej komnaty, już cofała lekkie kroki, ale ja pomnąc na ciebie, pochwyciłem ją w silne ramiona i z miłym tobie ciężarem, pośród ciemności zszedłem na dół.
Wskoczyłem w łódkę z kilkoma towarzyszami, uderzyłem wiosłem dwa razy i już byłem na przeciwnym.brzegu. Słyszeliśmy jeszcze przez chwilę wrzaski i wołania zbrojnych ludzi Wszebora, ale wkrótce wysokie Ciechanowa wieże znikły nam z oczu. Leciałem co koń mógł wydołać, a ona pytała mnie się o Zbigniewa, twoje imię sto razy w jej ustach było.
Nad rankiem przybyliśmy do Płocka, a gotowe, mieszkanie przyjęło twą kochankę. Czeka teraz na ciebie; ale, panie, trzeba tu nam tajemnicy, trzeba skrytości. Bo już wieść się rozchodzi, że Wszebor z Ciechanowa na czele swych przyjaciół i panów jedzie na skargę do twego ojca.
— Niech sobie jedzie — odparł Zbigniew. — Znasz mnie dobrze. Nie ulegnę trwodze, ani krzyki szlachty mazowieckiej, ani dumnych panów zażalenia i skargi nie wyrwą jej z rąk moich. Kocham ją, ją pierwszą kocham, a taką miłością, że wszystkobym dla niej poświęcił i oddał, Ona wzajemnie mnie tylko polubiła, gardzi moim bratem. Niech tam sobie Mieczysław teraz gryzie wargi, niech zobaczy jak przychylnego ma we mnie brata.
— Ale upamiętaj się, książe i panie mój, — rzekł Mestwin głosem, w którym już nie znać było tyle uszanowania, ale raczej przekonanie, że słuchający ulegnie danej radzie — upamiętaj się. Dla dogodzenia twym żądzom, naraziłem się na setne niebezpieczeństwa, nie pierwszą już porywam dziewicę, nie jednego już zabiłem rycerza. Dopóki widziałem, że dopełnienie twych chęci może tylko przyjemność i rozkosz ci zjednać, wszystkich twoich słuchałem rozkazów. Nie straszyły mnie przeszkody, ni, liczne trudności. Ale nadszedł teraz czas pełen zamieszania i kłótni. Ojciec nieprzychylnem na ciebie patrzy okiem, a mały Bolesław z swoją szabelką i zbroją wszystkie jego chwile zajmuje. Panowie Mazowsza dają się codzień słyszeć z głośnemi skargami. A któż jest celem tych żalów, tych przekleństw? Książe Zbigniew, i zawsze książe Zbigniew. Teraz już przepaść bezdenna otworzy się pod twojemi kroki, jeśli sędziwy Wszebor i rozkochany Mieczysław dowiedzą się, że piękna Hanna, nadzieja ojca, podpora jego starości, uwiedziona przez pana mego i księcia, przemieszkuje w Płocku i tam w ukryciu dni pędzi ze szczęśliwym kochankiem.
— Mężem mów lepiej — przerwał mu Zbigniew — spodziewam się, żeś nie zapomniał na dzisiejszą noc uprzedzić kapłana. Bo postanowiłem oddawna, dzisiaj jeszcze się z nią na wieki połączyć.
— Nie zapomniałem — odparł Mestwin — ale choć twoje rozkazy tkwiły mi w pamięci, nie uczyniłem im zadość, bom sądził, że nie mogę ich wykonać bez ujmy czci i sławie mego pana i księcia!
— Od jakiegoż to czasu — zawołał gniewnym Zbigniew głosem — śmiesz sprzeciwiać się mej woli. Jeśli mogą się wasale w Niemczech lub na Pomorzu przeniewierzać panom swoim lennym, wiedz że nie taki jest u nas zwyczaj, nie taki, na Boga i Najświętszą Pannę, nie taki, na wszystkich Świętych. Bo u nas, panów polskich, miecz zawsze jest przy boku, i prawica skora do jego wydobycia.
— Poskrom gniew niepotrzebny — odparł Mestwin — na ileż przykrości, na ileż niebezpieczeństw odważyłem się dla ciebie! Czym kiedy nie był posłuszny najmniejszym twoim chęciom? Ale wszystko nam teraz grozi. Władysław, pan tego kraju, nie jest panem, ani królem, ani książęciem. Zasiada na tronie, ale na tem kończy się jego władza. To Sieciech wojewoda krakowski, to Wszebor, to Skarbimir z Gulczewa rządzą jego umysłem, a wszyscy tobie nienawistni. Jakże chcesz w takiej chwili pojąć za żonę córkę Wszebora, narzeczoną brata.
Ojciec się twój dowie, a Wszebor podszepnie mu przekleństwo na ciebie, a tysiąc mieczów skierowanych w pierś twoję wzniesie się na głos Mieczysława. Znasz go dobrze, wiesz jak dzielny, jak zakochany w Hannie. Zachował dumę wygnanego ojca, a ręka jego przypomina prawicę, która odnowiła szczerb na złotej bramie Kijowa.
— Stój, czyś zapomniał, że i w Zbigniewie krew bohaterów płynie, czyś zapomniał moje walki i zwycięstwa. Dopiero 24-ty rok życia mego liczę, a mógłbym ci nierównie więcej narachować rycerzy poległych pod mojemi ciosy.
— Panie — ozwał się znów Mestwin — i komuż opowiadasz swe czyny. Temu który je widział i dziwił się nad niemi. Ale posłuchaj mojej rady, ona cię zbawi, nie rzucaj się na sztylety nieprzyjaciół.
— Cóż więc mam czynić?
— Chcesz się ożenić? — odparł Mestwin ze śmiechem szyderczym — pocóż? Zrób kilka obietnic dziewczynie, kilka słów miłosnych wyrzecz, a posiędziesz przedmiot najgorętszych pragnień. Tym sposobem unikniesz gniewu ojca i tysiącznych nieprzyjemności; bo ona cię nie wyda, a nikt ciebie do wyznania nie będzie mógł przymusić. Po kilku miesiącach zostawisz ją, a...
— Precz szatanie — przerwał piorunnym głosem Zbigniew — precz z taką radą. Takież to wam dają nauki w szkole rycerstwa w Niemczech, takichże to zasad się uczycie po dworach najświetniejszych Europy. Prawda, że moje serce skażone, że moja dusza wieloma obciążona zbrodniami, prawda, zdradą i otwartym bojem zabijałem podobnych sobie, prawda, uwodziłem dziewczyny, zrywałem ugody. Ale została się iskra cnoty w mojem sercu. Nie, nigdy nie pójdę wskazaną od ciebie drogą. Ona mnie tak kocha, ona tak niewinna! Jażbym miał pogrążać ją w nieszczęściu, okrywać hańbą najcnotliwszą, najpiękniejszą Mazowsza dziewicę? Nie, tak mi dopomóż Boże i szablo moja, nigdy Zbigniew książe polski tego nie uczyni.
To mówiąc kląkł przed krzyżem, złożył ręce zbrojne w żelazne rękawice i wzniósł oczy do Nieba. Była to chwila, w której Zbigniew najszlachetniejszym był może w ciągu całego życia. Stał za nim Mestwin i szyderczym wzrokiem poglądał na schylonego księcia. Oczy jego zdawały się mówić: Darmo wzywasz Boga, musisz mnie posłuchać.
Powstał po chwili Zbigniew i rozkazującym rzekł do Mestwina głosem.
— Jeśli chcesz dłużej pozostawać w naszej łasce, wykonaj śpieszno nasze rozkazy. Niech dzisiaj wieczorem w kaplicy mego zamku czeka na nas kapłan i Hanna. Bo takeśmy postanowili, i nie cofniemy na krok naszego zamiaru. A później nie odzywaj się, rycerzu, z tak nieroztropnemi mowy.
— Nie są nieroztropne, i owszem — odparł do żywego tknięty Mestwin. — Władysław, twój ojciec, musiał pójść za podobną radą przed 24-ma latami.
— Szatanie podły — krzyknął Zbigniew i rzucił się na Mestwina z rozognionem okiem, z rumieńcem na twarzy — obmierzły sługo, i ty będziesz przymawiał panu, z którego łaski żyjesz!
To mówiąc, szeroką prawicą ścisnął tak silnie Mestwina za gardło, że aż zgięła się zbroja pokrywająca mu szyję. Usunął się Mestwin, z początku chciał dobyć miecza, ale po chwili namysłu odjął rękę od szabli i tak się z gniewem odezwał:
— Zatrzymaj się, mości książe, ani kroku dalej, bo poczujesz ostrze niemieckiego żelaza. I ja, rycerz Mestwin z Wilderthalu, takiejże miałem się spodziewać nagrody za zasługi i poświęcenie bez granic! I ja, pasowany na rycerza przez cesarza rzymskiego, przybyłem do Polski, żeby znosić obelgi od Zbigniewa? Nie myśl, że przestałem być wolnym człowiekiem i żem się zamienił na twego sługę lub niewolnika. Karć ostremi słowy lub żelazem poddanych lub wieśniaków, ale nie tak porywczo wpadaj na rycerza wsławionego po turniejach Europy. Nie myśl bym szukał mojemi słowy czynić krzywdę twojemu rodowi. Niedawnemi jeszcze laty ów sławny Wilhelm wyprawił się z brzegów Francyi i posiadł tron angielski, a czemże on był? Podobnym do ciebie księciem, a nie brał sobie tego za obelgę. Owszem, potężny pan Normanów, zasiadłszy na tronie mianował się nieprawym synem ojca swego i gardził obmowami słabszych lub dumnych panów. Szczerze i otwarcie postępowałem z tobą. Szukałeś mojej rady, dałem ci ją, a teraz odchodzę, bo nie potrzebuję opieki książąt polskich, bo o tęż opiekę nie chcę się starać, bo w tym mieczu znajdę dla siebie opiekę i sławę. Byłem twoim przyjacielem, zerwałeś wszystkie nasze związki, żegnam cię. Nie pomogą ci obelżywe słowa ni groźby, bo widziałem już w życiu gniew mocarzów, a jednak przed nimi nie cofnąłem kroku.
To mówiąc, położył nogę na strzemieniu, ale wsiadając na konia oglądał się na Zbigniewa, wiedząc że ten bez niego obejść się nie zdoła.
Zbigniew bowiem, choć walecznego był serca i nie słabej duszy, nie mógł pozbyć się Mestwina.
Uważał go oddawna za najlepszego przyjaciela i najwierniejszego doradcę. Trzeba tu oddać sprawiedliwość rycerzowi niemieckiemu, kochał on swego pana o ile jego serce kochać go mogło, serce zbrodniami i brzydkiemi skażone namiętnościami. Pragnął nadewszystko swego wywyższenia, a zatem i potęgi Zbigniewa, której część zawszeby się na niego zlała. Dlatego teraz odradzał księciu zamęście z Hanną, upatrując w tem przyczynę gniewu Władysława Hermana i zgubnych zamachów Mieczysława i Wszebora.
Zresztą, we wszystkich okolicznościach dopomagał Zbigniewowi to radą to orężem, nakłaniał jego umysł to do podstępu, to do szlachetności, to do cnoty; ale nie dobrze teraz wyrachował swój wpływ na księcia, bo syn Władysława Hermana choć w późniejszych czasach nie jedną skalał się plamą, choć już teraz nie jednę popełnił zbrodnię, zachował jeszcze część szlachetności dzielnych pradziadów i brzydził się zdradą tembardziej, że najgorętsza miłość wymownie mu ją pod najbrzydszym wystawiała światłem.
Mestwin więc zabierał się do podróży. Ostatni raz rzucił wzrokiem na Zbigniewa niewzruszenie stojącego na miejscu, a ten wzrok biegły w sztuce udawania przeszył wyrzutami serce księcia. Ostatnie to pożegnanie przyjaźni choć nieme, zniszczyło gniew w jego duszy, rzucił się i zatrzymał Mestwina.
— Rycerzu — rzekł — jakem cię obraził, tak gotów jestem, jak to każdy czynić powinien, spróbować się z tobą. Może w mojej krwi znajdziesz ulgę poniesionej krzywdzie. Wyznacz miejsce i godzinę, a mój pałasz zetrze się z twoim.
— Książe i panie mój — zawołał Mestwin — dosyć mi na tem, żeś poznał niesprawiedliwość swojego uniesienia. Przebaczam ci z głębi duszy i gotów jestem na twoje rozkazy.
— Więc daj mi radę, ale nie tak szkaradną.
— Milczę, mości książe, nie chcę twojego ponawiać gniewu.
— Słuchaj Mestwinie, powiedz mi kogo mam zabić, a zabiję, wskaż zamek i rzeknij niech będzie spalony, a wnet pochłoną go płomienie. Bo wiem, żeś do mnie przywiązany jak klinga do rękojeści, bo wiem, że radzisz mi dla dobra mego, ale w tym jednym przypadku nie usłucham cię. Stała jest moja wola, jak kamień grobowy leżący pod tym krzyżem. Nie uwiodę Hanny, będzie ona moją żoną, przysięgam na Boga i na krew św. Biskupa. Nie dlatego, żebym jak słabe dziecko lub niewiasta cofał się przed zbrodnią, ale dlatego, że moje serce pierwszy raz kocha, i kocha niebieskim ogniem. Nie chcę piekielną zdradą niszczyć anielskiego szczęścia. Tak, Mestwinie, wyrzekłem i niech się stanie mojej woli zadość. Przywiedź kapłana. Wobec nieba przysięgnę jej niezłomną wiarę.
— A potem ogłosisz przed całą Polską i wobec ojca, żeś pojął za żonę córkę Wszebora, pana Ciechanowa i znacznych posiadłości.
— To co innego, przyjacielu. Zaczekam, aż przygniotłszy za twoją pomocą dumnych panów, miłości ojca nie pozyskam. Wtenczas wobec świata całego; przed zuchwałymi lennikami wyprowadzę Hannę. U stóp tronu odbiorę błogosławieństwo Władysława, a lud uradowany wołać będzie: „długie życie księciu Zbigniewowi i nadobnej Hannie!“
— Marzenia młodości — przerwał Mestwin — ale ponieważ to ma twe szczęście ustalić, wykonam dane mi rozkazy. Dzisiaj w nocy przy ołtarzu czekać na ciebie będą: kapłan, Mestwin i Hanna. Ale jedźmy do Płocka, pokaż się ojcu. Wszebor już pewno zaniósł swe skargi do niego. Mieczysław lata po zamku z dobytym orężem. Nie daj się przestraszyć.
— Przestraszyć — zawołał książe, brwi marszcząc i rękę kładąc na pałaszu, — Bóg chyba, kiedy w dzień sądu ostatniego zejdzie na chmurach pośród piorunów i burzy, zdoła mnie przestraszyć.
— Chciałem powiedzieć — odparł Mestwin — bądź ostrożnym, ale siadaj na koń i jedźmy. Powiesz zapewne ojcu, że wracasz z swojego zamku, i że cię łowy zatrzymały, bo nie radziłbym wspomnieć o tym Ottonie de Strontheim.
Zbigniew ścisnął rękę towarzysza, dosiedli koni. Przeżegnał się przed krzyżem książe polski, niemiecki rycerz się rozśmiał, i oba wyruszyli.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.