<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł W Roztokach
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1903
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Mijały dni za dniami, a Rakoczy klął światu, że musi bezowocnie tę ubocz ścinać. Gniew swój odbijał na drzewach i rąbał je z wściekłością, niby wrogów zaciętych w bitwie, aż miazga pryskała z ich ciał. A tu końca nie było widać. Ta ubocz zdawała się wiecznością znużonym pracą siłom. Chwilami ciskał siekierę.
— Pójdę! Świat szeroki. Nic mnie tu nie uwiąże. Co ja bych sie tu miał targać, i to po próżnicy, kiedy tam sto rzeczy czeka...
Jednak po krótkim namyśle schylał się po toporzysko i znowu rozpoczynał swoją ciężką pracę.
— Darmo! Skoro sie rzekło, to nic nie uwolni. Trza tę niewolę przetrwać i dociąć do końca. Ej, przychodzi to! — westchnął czasem. — Jak i mnie teraz... Czyją letkomyślność wspierać i wspomagać grzech.
Tem większa gorycz zalewała jego serce, że widział teraz dużo jaśniej tyle na nic straconych i zmarnionych chwil.
— Żebych to choć dom budował z takim mozołem... Szczęście, że sie to przydarzyło w lecie mojego żywota, że pozostaje jeszcze do użytku czas dłuższy, jak uwazuję po siłach. Ale, gdyby tak padło na jesieni życia, to wtedy byłoby gorzej. Umieraj w rozpaczy człeku, boś na darmo żył.
I tak, uwiązany przy pracy niewolnej, jęczał w sercu, a pragnienia jego mocne rwały się ku nieznanemu. Dusza jego, ockniona z chwilowego snu, rozprostowywała zwolna skrzydła i, umacniana przeciwieństwem obecnej niemocy, rosła w siłę. Czuł jej potęgę i młodość, nie trwożną przed bojem życia, niepokonalną, zwycięską, jak światło wybuchające. Nieraz powtarzał głośno:
— Hej! Coby ja mógł!...
Na razie widział się okrążonym zewsząd rumowiskiem zwalonych przeszkód i jakoby w więzieniu od świata zamkniętym. Mógł jeno śnić o potędze i o niejasnych ciemnemu rozumowi dziełach. Śnił też i marzył całe długie wieczory i święta. Wszystko, co było krewne jego myślom — potężne, wielkie, wspaniałe — stawało mu przed oczyma jawą.
Widywał we snach Tatry... Przez wyobraźnię spotężniałe, rosły w przeraźny ogrom, w nieskończoność. Wierzchołki ich wychodziły ponad krainę słońca, gdzie już króluje Nic — i stamtąd patrzały na dół twarzą zzieleniałą strachem własnej potęgi.
Mierzył się myślą z wierzchołkami Tatr, i z ciężkim żalem spostrzegał, że jeszcze głowę trzyma w słońcu na równi z okrwawionemi ścianami, daleko od granicy królestwa nicości, ale czuł, że gdy się wolą, spiętrzoną w swojem wnętrzu, od ziemi odbije, to się wyniesie nad nią czołem, choćby miał spaść i głowę roztrzaskać o granie.
Te sny mówiły mu o szczęściu prawie niezdobytem. Przeto lgnął do nich sercem, pragnieniami, duszą. Wszystko, co zagradzało drogę do ich myślowego urzeczywistnienia, począł z niechęcią widzieć i uczuwać wrogiem. Począł się nawet lękać zdrad własnego serca. Za to stawały w przymierzu z jego myślami rzeczy, przed któremi niedawno uczuwał obawę. Porywało jego wyobraźnię wszystko, co niezwykłe. Dziw! Z zapomnienia szarego wyłaniała się chwilami postać cyganki, którą był spotkał w Kowańcu, wracając z Ludźmierza. Piękność jej dzika i tak niezwyczajna jawiła mu się teraz wyraźniej, niż wtedy. Nieraz o zmroku, gdy dumał siedzęcy, widział wpatrzone w siebie jej oczy ogniste. I dziwnie potężnego doznawał wrażenia. Jakby płomienie tych wpatrzonych oczu parzyły jego mózg... Gnałby na przepaść, na wiatr z gołą głową — łamałby wszystko, przezwyciężał — leciałby na śmierć bez pamięci — niech wszystko się zawali potem! Byle te oczy patrzały, te oczy... Nie było w nich rozkazu, ani zachęty, ani prośby — nic, jeno jakieś straszne, patrzące przeznaczenie, które czeka... A ty idź naprzód, nie uwazuj, z rozkoszą wściekłą druzgotania i nie bacz na nic, co cię spotka: zwycięstwo, czy zagłada — odżycie, czy grób. Te oczy nie zapłaczą, ani podziwem nie rozbłysną, a przecie za ich spojrzenie przez piekło można brnąć...
Więc marzył i tak w dumaniu:
Porzuci wszystko, pójdzie do Kowańca, zaraz na wstępie do osady spotka tę młodą cygankę przecudnej urody i już jej nie obejdzie, jak wtedy, a ona obdarzy go potęgą, jaką daje wiadome tu na ziemi przeznaczenie. Już będzie wiedział, co ma czynić. Zwoła całą osadę i ogłosi się ich królem, który ich ma wyprowadzić z domu niewoli. Uwierzą mu i dadzą posłuch, bo ona pierwsza schyli przed nim głowę wyczekująco, jak poddanka. Tylko jej oczy będą mówiły, że jest panią jego czynów i jego serca. Wtedy powiedzie wszystkich na węgierskie niże, gdzie ich bracia rozliczni w pohańbieniu żyją. Na głos jego powstaną ochotnie i raźno, i będą się zlatywali, jak ptaki, na wiece. A nie jeno ci, bo wszystkim będzie hasło grzmiało: »Kto chce swobody — ku nam!« Któżby jej nie pragnął? I będą zastępy rosły wśród fanfar, bijących w niebo, aż się cała dolina zaczerni. Będzie ich taka moc, że grody padną od samego strachu. Morzem szumiącem zaleją dolinę, zatopią wszystkie góry Siedmiogrodu i na najwyższym szczycie zatkną sztandar, który będzie łopotał czarnemi skrzydłami, niby orzeł przykuty łańcuchem do skały. Czyje imię będzie wówczas szumiało morze? Czyj głos będzie, jak łoskot nagłej błyskawicy? Echo, z wichrami przyleci ku Tatrom, a Tatry głucho odhukną: »Rakoczy!« I po wszej ziemi będzie echo grało. A on będzie w jej oczy patrzał zapytaniem: »Czy chcesz więcej? Górę rumowisk u stóp ci zesypię... Czy chcesz wyżej? Świat cały oddam za podnóże«... Póki oczy jej, ogniste szczęściem, nie odpowiedzą: dość. Wtedy pocznie się cygańskie wesele...
Na samą myśl, że ta dzika, jak bramy piekieł niedostępna, za któremi nieznane piekło raju, może być jego kochanką — obłęd zawrotny porywał jego mózg, jak gdyby z nagła stawał nad otchłanią... Głębia nieznana ciągnie i odpycha — śmierć wydaje się rozkoszą i lękiem... Dreszcz go przebiegał, ale dziwny, dreszcz niepojętych wzruszeń.
Gdy się otrząsnął za dnia z tych marzeń płomiennych, jeszcze czuł w sercu echo ich przejść, które ostało, jak cisza po burzy, jak watra po ognisku. Gasiło do reszty te niedotlone głownie snów samotnych spotkanie się jego z Hanką, w której starał się widzieć przewodniczkę swoją i jedyny przedmiot, bo najbliższy, miłosnych swoich pragnień. Ubierał ją wyobraźnią i malował oczom swoim, jak chciał w myślach ją widzieć. Przeto wydawała mu się omal że cudem, i nie pojmował chwilami, jak mógł o innej pomyśleć. Wstydził się w sercu i wyrzucał sobie ciężko tę zdradę potajemną wobec ukochanej. Przy jej widoku mgliła się coraz niewyraźniej i traciła barwy żywe postać cyganki. Nie nachodziła go nocami, oczy jej tylko czasem w mroku łysnęły dziko i zagasły, albo zaświeciły zimnym, szydzącym ogniem. Tak te oczy go niepokoiły. Były mu jakby wyrzutem. Sam już mieszał się w rozumie, co nienawidzieć, odganiać, a czemu dawać posłuch. Myśli i pragnienia duszy stawały nieraz wyraźnie w poprzek jego sercu, musiał je nieraz naginać i niewolić gwałtem. A tu znowu instynkty jakieś niechowane odzywają się, mówią, każdy swoim głosem. Nieraz te wszystkie władze wnętrzne zewrą się i uczynią chaos taki głośny, że głowa od niespokoju pęka. Widział tylko, że wszystkie godzą się na jedno, wszystkie pragną dla niego mocy i potęgi. Praca głuszyła ich spór, stawały się wówczas jedną myślą. A zaś odpoczynek je rozwydrzał i powodował ich starcia wewnętrzne. W takiem rozkłopotaniu i rozterce spędzał Rakoczy wieczory i święta.
Chcąc ujść ramionom samotności, które go oplatały podczas mroku i duszącymi uściskami niewoliły mózg, opuszczał chętnie nad wieczorem próg swojej koleby i wałęsał się po dolinie aż do późnej nocy. Gdy się trafił czas swobodny, wtedy zachodził dalej uboczami, nieraz do skraju polan, które zwykle wierchami się ciągną. A w tym czasie było dużo ruchu na polanach. Ludzie, którzy za dnia suszyli pokoszone trawy, dokładali kóp, zwijali się i zamykali koleby, aby ich noc na wierchach nie zastała, bo dalekie drogi mieli do chałup swoich; niektórzy byli z Klikuszowej, inni od Nowego Targu i z dalsza jeszcze. Pasterze zaś spędzali woły do koszarów. Odzywały się holokania przeciągłe i śpiewy. Nieraz od Czoła z wierchu zaleciało:

»Hej!... Turbaczu, Turbaczu,
Cożeś tak osowiał?
Ej, czy cię mgła obsiadła,
Czy cię wiater owiał...«

Wtedy Rakoczy wspominał z lubością swoje pasterskie czasy, kiedy z rówieśnikami pasał woły po polanach. Było to życie! Jakieś dziwnie lekkie, pełne swobody i beztroski. Szukał pamięcią w załonionych latach i nie napotkał tak szczęśliwych chwil, jak te, przebyte za młodu na halach. Tak się przypominały, jak te łąki, wygrzewające się leniwie w słońcu. Widzi je dobrze, i tęsknotą wyrywa mu się ku nim dusza. Hej! Żeby się to wróciły...
Baczy — nieraz i miesiąc nie pokazał się w chałupie. Za dnia chodzili z wołmi po trawiastych zboczach, a nocą legowali w kolebie na liściach buczyny. Ziemniaki piekli pod jedlami, a gdy żywności nie starczyło, to zbierali dziki agrest kosmaty i bukiew. Lasy były nieprzebyte; nieraz tydzień szukali wołów zaginionych. Jakaż była radość wielka, gdy je nadeszli leżące w powalonych trawskach leśnych, że im jeno rogi duże wystawały z traw.
I tak pędzili żywot lekki bez obzierania się na potem. Ze sobą byli zawdy w zgodzie; jeden drugiemu rad woły przywrócił, i każdy nie zjadł nic bez towarzyszów. Gdy im się zadużo siły nazbierało w sobie, wtedy rąbali siekierami kłody lub ścinali twarde buki, żyłowate w środku, i darli je na łuczywo podczas leniwych słot. Raz ktoś wypatrzył tak hrubego buka, że go czterech nie mogło rękami obstać; to go trzy dni ścinali, nim legł. Albo też, co najczęściej, brali się za pasy i siłowali się po dwóch na widoku, a reszta stała i patrzyła, zagrzewając słabniejących śmiechem lub uwagą. Kto zwyciężył, ten musiał z drugim iść w zapas do tela, pokąd go kto nareszcie nie położył. Zdarzyło się dwóch jednakiej siły, którzy się raz od rana do nocy wodzili, a żaden żadnego nie zmógł. Jednak nigdy w tych zawodach jeden drugiego nie ukrzywdził, nie przychodziło do zajadki, ani stąd powstałych bitek.
Bywały bitki — ho! i bardzo krwawe — ale nie między swoimi. Trafiało się o tym czasie, kiedy polany koszono, że pasterze lubomirscy, którzy w sąsiedniej roztoce pasali, przyganiali swoje woły na przysłopską stronę.
Stąd oczywisty powód wojny, jaka się toczyła z przerwami aż do zimy, kiedy już woły pozganiano z polan. Ale przyczyny bywały różne. Kto je ta już dziś spamięta! Trza było dać upust siłom — i to też przyczyna. Hej! Były to czasy, były! o jakich i z opowieści niełatwo usłyszeć.
Jedną tylko znał Rakoczy opowieść podobną, a to historję rzymską z czasów Romulusa. Nieraz, czytając, porównywał i dziwił się w sercu, jak się to tak czasy zejdą — dalekie i blizkie.
Bywało — ogień obsiędą i radzą, którędy ich zajść znienacka, aby nie postrzegli. Zwykle najśmielsza myśl miewała posłuch, a ten, kto ją poddał pierwszy, prowadził wycieczkę. Niekiedy znajdował uwagę i podstęp, zwłaszcza, gdy tamtych zebrało się więcej, i nieporada było na nich iść przemocą. Więc było i tak, że wysłano jednego z pośród siebie, aby zaprosił Lubomirzan na spólny obiad. Poszedł z bojaźnią wielką, ale poszedł i, stając przed nimi, mówi: »Bić mnie nie macie prawa, bo ja tu przychodzę z prośbą... Kazali wam powiedzieć nasi, że sie ziemniaki dopiekają i żebyście przyszli«... Ci mu odpowiadają: »Nie zwiedziesz nas... A kielo was jest przy wołach?« — »Jest nas pięciu«. — »A Franek jest między wami?« — »Niema«... Popatrzyli na siebie, porachowali się w myślach i obaczyli, że ich jest trzy razy tylu. »No, to pójdźmy. Ale pamiętaj, że nie twoja skóra, jak nas ocyganisz«... I ruszyli wszyscy za nim. Skoro na wierchu stanęli, zawahali się jeszcze, ale, widząc zdaleka czterech siedzących przy ognisku, pozbyli się wszelkich obaw i poczęli schodzić. Droga wiodła z polany lubomirskiej przez wązki przesmyk bukowego lasu na polanę dużo niższą, gdzie paśli woły przysłopscy. Na drodze leśnej przewodnik się stracił — a w te razy na pędzących śmiało Lubomirzan poczęły padać zewsząd pociski zdradliwe, i uczynił się taki łomot wielki, iż się ci polękli w sercach i pomyśleli, że się las, podcięty, wali. Poczęli w trwodze uciekać napowrót, ale tu Franek im zastąpił drogę; sam widok jego ich przeraził, nie wiedzieć czemu, nie miał bowiem nic w ręku, prócz wykarczowanego pniaka. Rzucili się w bok na obie strony i popadli w las. Nie ocknęli się ze strachu aż w swojej uboczy. Jeden z nich, który w ucieczce zaplątał się w łamy, dostał się w ręce przysłopskich pasterzy. Pojmali go na postronek i wiedli do ogniska śpiewajęcy:

»Hej! Turbaczu, Turbaczu,
Cożeś tak osowiał...«

Zdumiał się przywiedziony, obaczywszy na oczy, że ich ino siedmiu. Raczyli go ziemniakami i śmiali się, opowiadając całą historyę skraja. Obiecał okup drogi, cały rękaw gruszek, więc go puścili, wytrzymawszy przy sobie do wieczora.
Przychodziły na pamięć Frankowi nawet drobne zdarzenia z owych czasów. Tak się bawił niemi, jak dziecko, które stawia domek z patyków i śmieje się wystawionemu. Chętnie powracał myślą do pasterskich lat. Przypominały mu one swobodę, jakiej już potem nie zaznał.
I, włócząc się po uboczach popod znane wierchy, pozdrawiał okiem każde miejsce, które mu jakieś wspomnienie przywiodło.
A myśl, niepokojąca pragnieniem potęgi, chodziła za nim nieodstępnie, jak cień podczas wieczorów księżycowych, jasnych. Nie skryły jej wspomnienia, ani sny, kołyszące ducha w rozmarzeniach. Chodziła za nim uparcie ta krzycząca myśl i raniła wyrzutami słabniejące serce. Nie mógł się oprzeć jej kuszącym słowom, i z czasem owładnęła nim. To jedno miał na uwadze, że trzeba iść — ale jak, którędy, dokąd, nie pojmował głową. Wszystko jeno w nim tętniło wezbranem pragnieniem.
Działo się w jego duszy podobnie, jakby roztokę ktoś zatrzymał w biegu: nadpływają nowe fale, a nie mają ujścia; kłębią się i podnoszą i cofają pianą; szukają drogi gorączkowo i, złamane niemożnością, rozpływają się bezradne i stają w niemocy ciężkiej; jakieś oczekiwanie skupione odbija się w ich powierzchniach, a głębie ich, rosnące zwolna, patrzą ku niebu coraz większą, posępniejszą groźbą; wreszcie, wzmocnione przypływami, poczynają wiertać ziemię, rujnować kamienie i sięgać niszczącemi ramionami w głąb między samorodne skały; niedługiego czasu trzeba, jak je rozważą i wcisną się pomiędzy nie gwałtem; tak rośnie tajemny potok, przedziera się ziemią, aż natrafi na powierzchnię i buchnie znowu roztoką. Taką tajemną wnętrzną pracą nurtowały w jego duszy zatamowane przeszkodami siły i szukały widnokręgu, aby się ujawnić.
Znużony włóczeniem się po stromych uboczach i zmordowany myślami, które go pędziły, siadał nieraz na wierchu otwartej polany i rozpatrywał się po świecie.
W głowie jego wstawały wówczas przeróżne plany, wysnuwane z obrazów, które w zorzy zachodniej widniały w dole przed oczyma. Wyobrażał sobie naprzykład, coby czynił, gdyby wojsko szło z dolin ku roztokom...
Najpierw zapaliłby wici po wszystkich gromach i skrzyknąłby naród wszystek, aby się, co rychło, gromadził w niedociętym jeszcze lesie pod Czołem Turbacza. Stamtąd rozesłałby straże na wszystkie wierchy, któreby o obrotach nieprzyjaciela dawały znać ogniem. Ogniska te byłyby, jak chorągwie, różne; na każdą wiadomość insze. Potem wybrałby z ludzi najmądrzejszych, aby dawali baczność na znak każdy i uspakajali słowami rozsądku naród, trwożący się w sercach. Sam zaś zabrałby najśmielszych z gromady i piorunem spadłby z nimi do Nowego Targu; wziąłby armaty, jak swoje, i kazałby je wieźć przez wierchy wprost na niższe wzgórza, które górują nad dolną roztoką i nad otwartym ku północy niżem. Pod ziejącemi śmiercią oczami tych armat ani myszby się nie prześlizgnęła. Wszystko by legło pokotem. Ktoby się odważył zbliżyć, to na pewne zatracenie. Takie czoło żelazne stawiłyby roztoki każdemu, ktoby je chciał przemocą zalać.
Ale przypuśćmy, żeby się nie udało wziąć armat. Co w takim razie? Wróciłby do oczekujących, pościągałby z wierchów straże, tylko jedną, osłoniętą od doliny laskiem, ostawiłby po to, aby donosiła o blizkości nadchodzących wojsk. W te pędy posłałby ludzi na całe Podhale, aby, kto żyw, zlatywał na obronę dziedzin. Zgarnęłoby się moc narodu, zamknęliby wąwóz i czerniawą nieprzejrzaną pokryliby zbocza; stanęliby żywym lasem... A jakby też naród nie posłuchał wezwania — bo i to trza mieć na uwadze — jakby spokojnie ostał w domach i chcąc mieć łaskę w oczach nowych panów, wskazał jego, jako podburzyciela i herszta nienawiści? Jakby go przez to wyjęto z pod praw i urządzono nań, jak na zwierza, zajadłe polowanie? Wtedy wiedziałby, gdzie się schronić. Słyszał przecie tyle razy o jamach tatrzańskich, słyszał o jednej w wąwozie wysokim, do której prowadzi ścieżka, jak po ścianie. Żeby ino żywności naprzód przysposobił, mógłby se tam ślebodnie przebyć lata całe. Bo z dołu, ani z góry dostępu nijakiego, znikąd. A naprzeciw równie ściana i równie wysoka. Siedziałby se, jak na chmurze, i spluwałby se na dół, na łysinę komendanta, któryby już od samego czekania wyłysiał. A jakby się któremu zachciało wyłazić w górę, toby ino starczyło nogą poruszyć kamień, lada gruz wysterczający, a jużby wartko zawrócił łbem na dół, nie miałby czasu przeżegnać się, lecęcy prosto do piekła. I żadna ludzka moc nie zdołałaby się dostać do tych zbójeckich okien, przez któreby se patrzał na świat, urągając prawom.
— Ale i to byłaby niewola — pomyślał z żalem po chwili.
I tak w radości snując plany różne, zawdy dochodził do smutku. Ten się do serca przyczepił, jak oset, i w rzeczywistości codziennego życia rósł, jak to złe ziele w słońcu.
Ścinając ubocz, smucił się, że czas na niego nie czeka. Odpoczywając, myślał o tem, że czas nie odpoczywa. I w ciągłej był z sobą rozterce. Widział dobrze, że snami oszukuje siły, które wracały z dalekich wędrówek zbite, jak gdyby ciężką przeszły pracę. Wywłóczył je po świecie wyobraźnią swoją, i po wielkich przedsięwzięciach powracały z niczem.
Widząc całą niemoc swoją w stosunku do zamysłów duszy swej, opętanej przez urok potęgi, postanowił nie podawać głowy snom i majaczeniom, a upatrywać rzeczy bliższych, które się wolą dadzą przeprzeć, choćby z wysiłkiem niemałym.
Wtedy to, wracając myśli z awanturnych wypraw, obrócił baczniej oczy na roztoki.
— Dyć i tu świat jak inszy...
Czuł, że i tu potęgi można dojść w działaniu, a niemożebność nie zastąpi.
— Od czego począć? — dumał, siedząc na wierchu polany. Wyszedł, jako zwyczajnie w niedzielę przy święcie i, chociaż Hanki nie spodziewał się doczekać, bo już coraz to rzadziej się pokazywała, przecie nie myślał zejść w dolinę, aż o późnym mroku. Trzymało go tu i przyzwyczajenie i owe stanowisko otwarte, wysokie, z którego mógł przezierać świat poniżony w dole i czuć się wyżej ponad nim, jakoby na chmurze. Stąd można objąć Przysłop jednem spojrzeniem szerokiem.
Myśl jego kołem orła krążyła nad roztokami i chwiała się w powietrzu, upatrując czynu. A oczy jego przyciągał barwami zewnętrzny obraz roztok.
Zbiórki były w tym czasie. Zieleniły się tylko zagony koniczyn, częstsze płaty ziemniaków lub kawałki spóźnionego popod laski owsa. Zresztą w całej dolinie i po zboczach rozchylonych roztok była wesoła białość rozpoczętych żniw. Gdzieniegdzie już połyskiwały ścierniska. Ale gęściej widne były złocące się w słońcu płatki dojrzałego jęczmienia i innych pobielałych na stojącu zbóż. Kóp było rzadko po polach, deszcz widać nie straszył ludzi. Co było przed niedzielą zżęte i nie wyschło, leżało na pokosach, mieniących się zdala. Wiele robót było pozaczynanych, ówdzie pokos użęty, ówdzie snopków parę związanych na pokosie; zdawało się patrzącemu, że ludzie zeszli z pola na chwilę i wrócą, nim jeszcze słońce stoczy się za wierchy. Ale cichość była wielka, znikąd echa głosu. Wyraźne święto odpoczynku. Widać było na polach niedzielę słoneczną, uciszającą nawet trawy, by nie szeleściły.
Rakoczy patrzał z góry na tę uciszoną ziemię i oczyma błąkał się po widnej przestrzeni. Myślał, jak wyglądały roztoki, gdy były lasem doznaku pokryte.
— Czerniawa, bory, nieprzejrzane puszcze... Gdzie sie to popodziewało? Żeby to chociaż w ziemię było wpadło... Przyszli ludzie, wycięli, i dziś goła pustać. Ile to czasu minęło, nim ta przemiana powstała. Ile to warstw narosło z trumien na cmentarzu... Kto też tu pierwszy był? Czyje osiedle najstarsze? Ani pamięci ludzkiej o tem niema.
Począł przechodzić oczyma osiedla: Michalczewskich, Potaczków, Cichańskich, Sołtysów i wielu jeszcze innych zasiedziałych rodów. A myślą zaś przezierał ich długie koleje.
— Przyszedł człowiek nieznany; nikt się go nie pytał, skąd, z jakiego przybywa kraju; zajmował kawał ziemi, nikt mu jej nie bronił, rąbał las i budował schronisko rodzinie. Tak powstawało osiedle: jedno, drugie, trzecie, aż całe wzdłuż i wszerz roztoki zapełniły się osiedlami. Każdy se siedział na swojem osiedlu i obsiewał swoją rolę, abo wypasał na niej owce, co ino żywnie chciał i umiał. Ale z czasem trza było dzieciom miejsce robić, wydawać córki, żenić synów, a luźnej ziemi już nie stało. Wtedy to ojciec niejeden przeciął swoją rolę na pół, abo na dwie, na trzy części. Ale osiedle ostało osiedlem. Pastwisko było wspólne, domy razem, ino gazdów namnożyło się z latami. I tak przyszło pomału — gdzie był jeden gazda, tam dziś dwunastu i więcej. Role, dawniej całokształtne, pokrajano w strzępy. Jak i rola Potaczkowa... ile to na niej miedz!
Począł przelatywać okiem ściśnione zagony. Wyobrażał sobie w myśli, jak je czas zwęża pomału, jak niepostrzeżenie, milczkiem pomyka granice.
— Gdybyż to choć było gdzie rozprzestrzeniać sie ludziom... Ale już wszystkie zbocza zaorane, zasiane wszystkie wertepy i brzegi, i tłoki skalne, i urwiste drapy, i już sie na samych wierchach głowami grunta poschodziły. Dalej nie sposób posuwać sie pługiem, bo zewsząd napierają równie mocno i równie łakomie. Ile na tych granicach krwi rozlanej o parę marnych skib! Gdyby nawet i peczek nie było sadzonych, to wyraźnie znaczyłaby sie krwią graniczna miedza. A drzewiej, za lat dawnych, za pierwszych osiedleńców, kto ta gdzie komu ziemi sprzeczył! Było jej dość, do zbytku, nikto sie na nią wieldze nie łakomił. Mniej piekła było w narodzie, więcej przychylności. I przeszły czasy, minęły, nie wrócą — roztoki zalane ciżbą, aż sie przepełniają...
Tak dumając, patrzał z góry na wieś poniżoną i szedł oczyma po polach, z osiedla w osiedle. Wszystko zatrzymywało jego uwagę, jakby pierwszy raz przezierał tę okolicę.
Już się słońce zatoczyło za wierch Obidowca, a on nie myślał oczu swoich oderwać od zacienionych pól i chałup szarych. Coraz nowe obrazy, jedne z drugich, jak różaniec snów. Owinęły jego myśli pomroką tak gęstą, że się świat cały zatracił, jak w czasie zaćmienia. A obrazy były jasne, przeraźliwie jasne.
...Najpierw stanęło mu w oczach pole niezmierzone. Naraz poczęło się kurczyć ze wszystkich stron. I powoli, powoli szły granice ku sobie, coraz bliżej i bliżej, aż się zeszły. Miejsce pola zajęła jakaś przestrzeń dziwna, bez nazwy i wyrazu, bez świateł i barw. Tak się wyrażać musi chyba nicość. Zaląkł się tego widoku i w te razy obraz się rozemglił. Pomyślał sobie w duchu, że to była mgła.
Ale zaraz drugi obraz nadskoczył podobieństwem tamtemu tak blizki, jakby zeń powstał.
...Oto obszar, pokrajany na wązkie zagony. Te nagle poczęły mu się w oczach zwężać, zamieniać na ledwie widoczne smugi, i ponikły. A miedze, które się niepostrzeżenie pomykały, jak wskazówki czasu, doszły ku sobie i stanęły. I cały obszar długi stał się polem miedz, bez płatka zaginionej czarodziejsko roli. Gdzie okiem dojrzał — miedze, wysokie i nizkie, pozwężałe i szersze, o różnym wyglądzie. Stały zwarto, jak skiby na mokrze odorane. Rdzawiło je słońce czerwone, jakieś inne, nie to, które ziemi świeci, i zdały się krwią oblane, przepotwornie straszne. Aż zadygotał cały od lęku i trwogi.
Obraz przepadł, a wtedy otwarły mu się chałupy. Jakby ściany powyjmował z nich, wszystkie wnętrza odsłoniły się jego oczom.
Ujrzał niezliczony drobiazg, na raczkach pełzający po ziemnej podłodze, gazdów ponuro siedzących na ławach, kobiety załzawione i dzieci w kołyskach śpiące. Wśród tych ujrzał na zapiecku przyczajoną nędzę, popod ławy snujący się głód o wilczych zębach, i z podchylonych drzwi ze sieni patrzący zarazą — pomór...
I naraz zrozumiał wszystko. Poprzednio obrazy zeszły się, i stanęła mu przed oczyma twarz blizkiej przyszłości, patrząca niemiłosiernie czarną otchłanią...
Poznał, że jego naród stoi nad urwiskiem. A pod stopami miałki piasek. Zagłada i śmierć.
— Ratunku! — zawołał sercem i uczuł ból, jak kamień ciężki, nieznany dotąd ból. Zdało mu się, że widzi przed sobą człowieka, skazanego na zagładę, który o tem nie wie.
Zwolna powracał myślą na tę ziemię i rozpatrywał się przelękłym wzrokiem, jakby po strasznym i przeraźnym śnie. Ta ziemia straciła już dla niego odtąd barwy jasne i wyglądała tylko ziemisto, jak grób rozkopany świeżo.
Odtąd też o niczem innem nie myślał, jak o tem, aby ratunek wynaleźć dla człeka, który skazany na zagładę i który o tem nie wie.
Aż w chaosie ciemnych myśli błysnęła mu zielona gwiazda.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.