W białem miasteczku/II/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W białem miasteczku
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




CZĘŚĆ DRUGA

ROZDZIAŁ IV.

Pani Zagórska czuła się bardzo źle.
Pewna melancholja, czy nawet przygnębienie szarych miesięcy zimowych działało na nią kojąco; zrywała się do jakiejś walki, w gruncie rzeczy burzyła się nieraz, zdawało się jej, że jest w klatce jednak była zrezygnowana. Sama przyroda ograniczeniem życia uniemożliwiała wszelkie loty czy porywy; trzeba było siedzieć w domu. Ale wiosna — wyzwalała, budziła, rozdrażniała, osłabiała. W duszy znowu zrywały się tęsknoty, nerwami wstrząsało zniecierpliwienie, gniew, bunt. Przez pootwierane szeroko okna widać pogodny uśmiech jasnego nieba; drzwi też szeroko otwarte, aby wyjść niemi. Gościniec suchy już, aleją białych sadów biegnący, przecie prowadzi dokądś, do czegoś, co jest tam, nie tu, do zmiany, do życia... Pobiegła nim dusza w dal, w tem czuje, łańcuch ją szarpie... Nigdzie nie ucieknie, jest na uwięzi — zwodne marzenia o wolności...
Dlatego pani Zagórska, zamiast cieszyć się wiosną, jest chmurna i bez humoru. Widzi kwiaty, które kocha; dusza jej wyrywa się do tych delikatnych istotek, uwitych z woni i barw, rozumie ich posłannictwo budzenia w sercach radości, miłości i uśmiechu, ale urokowi ich poddać się nie może.
W zimnej pustce nie rozkwitnie żadne cieplejsze uczucie, a pani Zagórska ma w duszy pustkę.
Takie życie! Mąż wiecznie przy biurku, kuchnia, dzieci i nieustanny niedostatek. Przyjdzie dziś suma, zdaje się, że chyba teraz już będzie można coś kupić — a nagle człowiek zubożeje przez noc. Jak mówi żona Palpierona: — Człowiek z jedną wszą liga, a z trzema wszyma wstaje. Podrapie się w jedno miejsce, już go coś źre w drugiem. — W głowie aż trzeszczy od olbrzymich liczb; wszystko idzie już w miljony. Nigdy spokoju. Starych rzeczy niema za co naprawić, nowych niema za co sprawić — ruina! W ruinę obraca się dom, w ruinę rozpada się dusza. Dawne siły wyczerpują się, nowych niema zkąd wziąć. Dzieci? To tylko źródła nowej trwogi. Co z niemi będzie?
Pani Zagórska szuka w swem otoczeniu. Czego szuka? Nie wie dobrze, ale — musi się przekonać. Więc rozmawia częściej z panią Maślakową. Zrazu z ogródka do ogródka, przez płot, później na gościńcu, wreszcie — zaczynają się wizyty. Pani Maślakowa jest starsza, doświadczeńsza, silniejsza od pani Zagórskiej, na pozór ma znacznie więcej zimnej krwi, nie przejmuje się wszystkiem tak bardzo. Gospodaruje, lubi się popisać swemi konfiturami, grzybkami, rydzami, lubi gości, wychowuje dzieci, kocha męża, zdawałoby się, że jest zupełnie szczęśliwa — ale w takim razie, skąd ten histeryczny, błysk w oczach, skąd ten utajony niepokój, skąd ta denerwująca ruchliwość, jakgdyby pani Maślakowa miejsca sobie znaleźć nie mogła. Nie, nie, pani Zagórska oszukać się nie da! Ona wie!
Szuka dalej.
— Gdzie ty wciąż łazisz? — denerwuje się mąż, widząc, że dzieci nie dostają w porę podwieczorku, że są przeważnie same, że się nikt niemi nie zajmuje.
— Nie wolno mi? — odpowiada hardo pani Zagórska.
Jest znowu u pani Pudłowiczowej.
Tu chyba powinnaby już znaleźć to, czego szuka. Byt jest tu zapewniony, kłopotów materjalnych niema. Pudłowicz idzie żonie we wszystkiem na rękę, stara się jej dogodzić, tańczy koło niej... Pani Pudłowiczowa jest też ze wszystkiego zadowolona, ale ten głos, płaczliwy, skarżący się, wciąż nabrzmiały zniecierpliwieniem i bliski wybuchu, te wilgotne, bursztynowe oczy, tak łatwo napełniające się ni ztąd ni zowąd łzami lub przesłaniające się mgłą...
Och, nie tu!
Więc pani Zagórska idzie do pani Szczygłowej, żony ulubionego mężowi Antosia... Skromni ludzie w małej izdebce... W oknach, za czysto umytemi szybami, pięknie kwitnące kwiaty... Może przecie w cichym, małym domku gulońskim, w zacisznej uliczce... Aha! Cóż za pomyłka! Na twarzy męża ceglaste wypieki znużenia, w oczach żółte ogniki złości, usta pełne cierpkich słów — a żona nie wiedząca już, czem właściwie jest, poco to wszystko, za co, to wzdychająca, to patrząca daleko przed siebie, jakby tam w próżni widziała istotnie jakieś gdzieś, jakiś drugi brzeg czy wyspę spokoju i ciszy.
— Niech się pani nie poddaje! — krzepi pani Zagórska młodą kobietę.
— E! Przejdzie to, będzie znowu co innego! — wzdycha z gorzką bolesną rezygnacją pani Szczygłowa. — Takie już życie!
Któż tu może być najspokojniejszy w tem białem miasteczku, kto już niczego nie pragnie?
Gościńcem idzie panna Kazia z poczty, panienka dość świeża jeszcze, choć nie pierwszej już młodości i bardzo biedna. Właśnie biedni bardzo często są najcichsi i niczego się nie domagają. Panna Kazia pracuje na poczcie i utrzymuje z tego siebie i sparaliżowanego, głuchego ojca. Prawie nigdzie nie bywa, z nikim się nie widuje.
Pani Zagórska czyha na nią w ogrodzie.
— Dobry wieczór, panno Kaziu.
— Dobry wieczór pani.
Panna Kazia przystaje. Przez chwilę rozmawiają przez płot, potem w sadzie, na ławeczce, pod jabłonią.
Gasną zorze zachodnie, gwiazdy rozpalają się na pogodnem niebie wieczornem.
Panna Kazia opowiada, jak było dawniej, kiedy mamusia jeszcze żyła, tatuś był zdrów, a ona sama chodziła do gimnazjum. Było bardzo pięknie. I coby było, gdyby się to nie zmieniło. Widoki były bardzo piękne. Ten się starał, ów się kochał, tamten chciał się żenić. Więc byłoby też bardzo pięknie. To zaś, co jest, to tylko jakieś niezrozumiałe, niepojętne i smutne intermedjum między pięknem było a pięknem byłoby...
Nieregularna, ale miła, ożywiona twarz panny Kazi promienieje w zmierzchu bladem światłem; czy to światło gwiazd czy wewnętrzne światło roztęsknionej duszy?
Więc i to biedactwo, zdawałoby się, zamurowane w swym kącie, do kaleki przykute, nie chce żyć tem, co mu szary dzień daje, lecz wciąż jeszcze szuka i czeka?
Ciemno się robi.
Gościńcem idzie kilku młodych ludzi. Ledwo ich widać. Jeden z nich przygrywa na ustnej harmonijce, gra bardzo pięknie, czysto, dźwięcznie. Metaliczne akordy zbliżają się, rosną, nabrzmiewają coraz bardziej, znów zaczynają słabnąć. Niby bąk grający przeleciał gościńcem koło domów i przepadł w ciemnościach.
Ta muzyka zbudziła inną. Odezwały się brzęczące, drażniące tony mandoliny. To Salcia grała, siedząc przy oknie w swym pokoiku, patrząc w gwiazdy i rozmyślając, kiedy przyjdą z Ameryki obiecane przez wuja dolary, co sobie za nie sprawi, czy Duwcio się z nią ożeni i czy tego roku będzie mogła zarobić na czereśniach tyle, co zeszłego...
Więc jednak nawet Salcia!
Nikt, nikt nie żyje w białem miasteczku tem, co ono daje, tą nędzną, gorzką jałmużną życia. Wyjąwszy napół cywilizowane gulonki, wszystkie kobiety w miasteczku aż chore są z tęsknoty do świata.
— Czy ty rozumiesz, co to znaczy? — tłumaczyła mężowi, kiedy rozmawiali po kolacji. — My powoli giniemy, więdniemy, usychamy w ofierze, pozbawionej wszelkiej wartości... Bo z tego, że ja się tu marnuję, nie masz przecie nic ani ty, ani dzieci, ani miasteczko... I pomyśl, że takich kobiet, jak ja, jest w tem miasteczku kilkadziesiąt, a takich miasteczek kilka tysięcy... Mówisz o pięknych nocach wiosennych, a nie myślisz o niezliczonych sercach kobiecych w nieutulonej tęsknocie płaczących w te wiosenne noce...
— I do czegóż tęsknicie? Czego wam trzeba.
Nani Zagórskiej nos poczerwieniał.
— Odrobinki! — odpowiedziała, sięgając po chusteczkę do nosa.
— No?
— Ot — życia!

∗                         ∗

Pewnego wieczoru Zagórski wstąpił do Pudłowiczów.
Mimo że byli już po kolacji, poczęstowali go, jak zawsze gościnnie wódką, resztkami pieczeni na zimno, wreszcie Pudłowicz przyniósł ze śpiżarni kilka butelek porteru.
O, dziwo! nie prosił do salonu, lecz bawił gościa w jadalni, za co mu Zagórski był szczerze wdzięczny, ponieważ było tu znacznie więcej powietrza i znacznie wygodniej.
Pan dyrektor, w kurtce myśliwskiej i w butach z cholewami, nie przybierał dziś salonowych póz, nie starał się być światowcem. Był sobą. Jego orzechowe oczy złagodniały i lśniły wilgotnym połyskiem. Bardzo czarna, nadzwyczaj czarna, gęsta broda nie mogła swemi zaroślami zasłonić miłego, jasnego uśmiechu. Tylko ruchy dyrektora, powolne i opanowane, nie straciły nic ze zwykłej sobie powagi i dostojeństwa.
Pani Pudłowiczowa była również zmieniona. Miła jej twarzyczka straciła histeryczny grymas, wypogodziła się, odmłodniała, stała się niemal dziewczęcą. W oczach było tyle radości, że stały się prawie bursztynowe. Uśmiech był szczery, radosny, wprost z duszy.
Pudłowicz napełnił porterem trzy szklaneczki.
— Pij-że, kocino! — zapraszał żonę.
Pani Pudłowiczowa wzięła z tacy jedną szklaneczkę.
— Mnie nie trzeba zapraszać, ja porter szalenie lubię! — rzekła.
— Ale dziś to już z czystem sumieniem możemy parę butelek wypić! — zaznaczył Pudłowicz. — Jest to przecie jeden z największych dni w naszem życiu!
— Cóż się stało? — wykrzyknął Zagórski.
— Proszę, niech pan pije! Niech pan pije za powodzenie naszego przedsięwzięcia! Niech pan pije — ja panu opowiem!
Zagórski wypił, Pudłowicz napełnił mu nową szklaneczkę, poczęstował go papierosem, a potem zaczął opowiadać; był tak wzruszony, że głos mu drżał.
— Widzi pan, ja tu jestem nauczycielem już trzydzieści lat.
Trzydzieści lat!
Zagórski myślał: W szesnastym roku życia wstąpił do seminarjum nauczycielskiego — cztery do pięciu lat nauki — potem coś tam na praktykę odpada — był też nauczycielem w Wesołowie — tu trzydzieści lat — to niby razem jakich pięćdziesiąt pięć lat — djabelnie czarna broda, jak u Mefista, nigdy nie siwieje! To-ci zdrowie!
— Trzydzieści lat?
— Trzydzieści lat, proszę pana. I ot, zdarzyło mi się, otrzymałem pewną sukcesję — trochę pieniędzy, papierów wartościowych — a my żyjemy oszczędnie — dochody mamy wcale ładne, bo i żona uczy — no więc — wniosłem do gminy podanie o sprzedanie mi półtora morga ziemi pod dom. Wybrałem sobie bardzo ładne miejsce — jak się wjeżdża do miasta, po prawej ręce, tam na pastwisku, jest taki wzgóreczek — pół morga poszłoby pod dom i zabudowania, reszta — na ogród. Jeśli pan chce, pójdziemy jutro obejrzeć. Świetne miejsce! I proszę pana — dziś ta sprawa była na radzie gminnej — i uchwalono tę parcelę mi sprzedać! Więc to wielki dzień — bo mam już gdzie dom zbudować.
— A to się serdecznie cieszę! — wykrzyknął Zagórski.
— Mój złoty panie! Plac pod dom! — klasnęła w dłonie pani Pudłowiczowa. — Czy pan to rozumie? Własny dom, ogród, konika będziemy mieli!
— Ale to straszny koszt — budować dzisiaj!
— Rozumie się! — zgodził się Pudłowicz. — Ale jakoś to będzie. Trzeba rozumieć: Powoli zwiezie się kamień na fundamenty, potem drzewo — i tak powoli... Niejednego trzeba się będzie wyrzec, ale tu — jakby jakiś wydatek był — mrugniemy z żoną na siebie: Kocino — pamiętaj — dom!
— Naturalnie, ja wszystko oddam! — zgodziła się z radością pani Pudłowiczowa.
— Bo przecie — trzeba myśleć o przyszłości. Mam dzieci: Dobrze, że pracuję i żona pracuje, ale jak pójdę na emeryturę? Gdzież będę mieszkał?
— Rozumie się! — przyznał szczerze Zagórski.
Pudłowicz miał już plan domu. Przyniósł go, pokazał Zagórskiemu.
— Rozkład domu przypomina trochę pański dom, z tą różnicą —
Pokazał mu tę różnicę.
Zaś pani Pudłowiczowa przyniosła małą szkatułkę, w której przechowywała swe kosztowności.
— Jakby było potrzeba to się to wszystko sprzeda! — mówiła, ciesząc oczy blaskiem złota i kolorowych kamuszków. — Przecie taka perła też coś warta!
— Szafir bardzo piękny! — zauważył Zagórski. — Szafiry są dziś prawie na równi z brylantami!
— A ten naszyjnik bursztynowy to nic? — zawołała pani Pudłowiczowa.
Wtem służąca otworzyła drzwi i, mruknąwszy coś, przyzwała do siebie panią ruchem ręki.
Pani dyrektorowa podbiegła ku niej, coś poszeptały i zniknęły za drzwiami.
— Pomału, pomału będzie się to budować! — mówił Pudłowicz, nerwowo zerkając ku drzwiom. — Będziemy oszczędzali, ale tak, mrówczą pracą, wreszcie — pan wybaczy, na chwilę!
Zagórski zdziwił się, ale, naturalnie, wybaczył.
— Co się tu dzieje? — myślał, paląc papierosa i kołysząc się na bujaku. — Godzina dziesiąta, ludzie śpią, czem oni się tu tak denerwują?
Wrócił Pudłowicz wzruszony, rozrzewniony.
— Wyrzuciły mnie baby! Mówią, że im przeszkadzam.
— A co się stało?
— Ano, panie koniecznie chciały wieprzka na wypas. Ja się na nierogaciźnie nie znam, ale jak mnie zaczęły gnębić, wyszedłem raz na jarmark, spotkałem znajomego chłopa, poradził mi, kupiłem: tanio! Przyprowadziłem do haupy, powiadają: Człowieku, coś ty zrobił, kupiłeś lochę, nie wieprzka, będzie z nią kłopot! A teraz — ona rodzi! Czworo już ma! Napijmy się na to szczęście. Grunt uchwalili, locha rodzi — cudny dzień, panie!
Od czasu do czasu latały sztafety: — Siedmioro, ośmioro, dziesięcioro!
Pan Pudłowicz promieniał.
— Takie szczęście! — powtarzał, chodząc nerwowo po pokoju.
Pani Pudłowiczowa wpadła na chwilę do pokoju.
— Strasznie się matka męczy! — zawołała. — Jest już jedenaścioro. Boże! Sześć tygodni podchować, za jedno prosię można wziąć paręset tysięcy! Ale matka aż mokra od potu! A te smarkacze, ledwo na świat wyjdą, już ssą.
Był to piękny, wesoły wieczór.
— Jak dobrzy są ludzie, gdy im Bóg ześle odrobinę powodzenia! — myślał Zagórski, wracając do domu.
Lecz po kilku dniach spotkał Pudłowicza ponurego, sztywnego.
— Co mu się stało? — myślał.
— Warchlaczki zdrowe? — zapytał.
— Dziękuję panu, jako tako! — odpowiedział dyrektor.
— Pani cieszy się niemi?
— No, jak zwykle, trochę kłopotu.
— Będziecie państwo mieli z tego ładny zysk.
— Co ta w dzisiejszych czasach ten pieniądz znaczy!
— Zawsze coś! Przyda się bodaj na klamki do drzwi w nowym domu.
— W nowym domu?
Pudłowicz uśmiechnął się gorzko.
— Nie wiem jeszcze, gdzie ten mój nowy dom będzie!
— Jakże? Przecie pan ma grunt?
— Ale? To pan nie wie? Jak się ludzie dowiedzieli, że mi ten kawałek gruntu przyznano, zaczęli wszyscy protestować. Z pastwiska im gmina półtorej morgi odbiera. To gminne! Sprzedać Pudłowiczowi, to znaczy, sprzedać każdemu. Protest, proszę pana, ktoś tam wysztyftował i wszyscy podpisali. Na drugim posiedzeniu gruntu mi odmówiono, poprzednią uchwałę skasowano. Nie idzie mi o to. Dom — domem, wybuduję go gdzieindziej, może w lepszych warunkach, bliżej kolei... Ale, widzi pan, trzydzieści lat tu pracowałem, pokochałem te strony, chciałem tu zostać — i kawałka gruntu odsprzedać mi nie chcą, ażebym sobie mógł na starość dom wybudować. To jest — wdzięczność tych ludzi!
— A na jakiej podstawie odwołali uchwałę? — spytał zdziwiony Zagórski.
— Ano — powiedzieli, że to gminne, to niby że wszyscy do tego gruntu mają prawo, i że gdyby mnie sprzedano, to każdy mógłby tyle dla siebie zażądać... I że nie mają gdzie gęsi paść... Tu gęsi — to świętość!

∗                         ∗

Józieczku, wiesz? Pani Czyżowa umarła.
Zagórski podniósł z nad biurka zmęczone oczy.
— Pani Czyżowa? Jaka pani Czyżowa? Nie znam.
— Jakto nie znasz? Matka tej starej, siwej panny Czyżówny... przyjaciółki pani Pudłowiczowej...
— Taka chuda, pokorna, zawsze czarno ubrana?
— To właśnie panna Jadzia Czyżówna... Biedactwo... Utrzymuje się z lekcji francuskiego i robótek, które sprzedaje w Warszawie... Bardzo pięknie haftuje, ma śliczne wzory, dała mi niektóre odrysować...
— Już dobrze, przypominam sobie! — przerwał trochę niecierpliwie Zagórski. — Więc jej matka umarła. Będzie jej teraz lżej. Musiała już być bardzo stara.
— Staruszeczka, prawie już nie wstawała. Jadzia była do niej nadzwyczaj przywiązana, nie chciała się z nią rozstać. Mieszkały u kościelnego, wiesz gdzie.
— Nie mam pojęcia.
— W ostatnim domu w ulicy Kościuszki po prawej ręce.
— W jakiej ulicy Kościuszki?
— Jak się do kościoła idzie.
— Także mi — ulica! — i to jeszcze — Kościuszki!
— Tam, gdzie to w oknach takie śliczne kwiaty zwykle były. One cudownie umiały hodować kwiaty... Znały jakiś sekret... Bardzo tam u nich było miło... Miały stare, ładne mebelki...
Tu Zagórski przestał się już bronić... Małe miasteczko, dwa ciche, schludnie utrzymane pokoiki ze staremi mebelkami z dawnych, dobrych czasów, jakiś tam dywanik, parę pamiątek, piękne kwiaty i dwie ciche staruszki; na stole robótka...
— Więc cóż?
— One były z dobrej rodziny. Nieboszczyk Czyż miał tu jakiś mająteczek, czy też był gdzieś rządcą, a potem sobie mająteczek kupił... dobrze im się powodziło... Był burmistrzem w miasteczku, podobno bardzo dobrym, dwa razy go wybierali... Dzieci kształcił, synowie są na wyższych stanowiskach, córki dobrze zamąż powychodziły...
— A dlaczegóż ta panna Jadzia nie wyszła...
— Kochała się bardzo w jednym z tutejszych obywateli, który miał się z nią nawet ożenić, ale kiedy ojciec umarł i pokazało się, że nic nie zostawił, ożenił się z drugą, a Jadzia wówczas postanowiła wogóle zamąż nie wychodzić...
— Tak. Zupełnie w stylu. Więc jednak stary nic nie zostawił.
— Dzieci mieli dużo, żyli też dobrze, nie żałowali sobie. Matka panny Jadzi miała być kiedyś strasznie tłusta. Otóż jak ojciec umarł, a matka nie chciała z miasteczka wyjechać, panna Jadzia postanowiła pozostać przy niej... Coś tam grosza miały, córki i synowie też coś przysyłali, zresztą dużo to takim kobiecinom potrzeba? Wynajęły mieszkanie u kościelnego...
— To ten wysoki, tęgi drab z brodawkowatym nosem, brutal taki, ordynus?
— Skąd wiesz?
— Wystarczy na niego popatrzeć.
— Straszny człowiek. Ten kościelny zajmował drugie pół domu, także dwa pokoje z kuchnią. Ma dwie córki, jedną przy sobie, jeszcze pannę, drugą zamężną, wyszła za jakiegoś sierżanta w Zakopanem i tam z nim kilka lat mieszkała. W zimie tego roku przyjechała z kilkuletnią dziewczynką. Nawiozła cukru, mąki, konserw co niemiara — nie wiem, ci ludzie wszystko mają, tylko my nic — wielka dama, pani sierżantowa. W dwóch pokojach zaciasno jej się wydało. Zaczęła nastawać, żeby się Czyżowe wyprowadziły.
— Niby dokąd? Czy to mieszkania są?
— Są, ale matka panny Jadzi już była ciężko chora, rzadko kiedy wstawała, a tu ludzie zabobonni, każdy się bał, że mu staruszka w domu umrze, nikt nie chciał mieszkania wynająć. Kobieciny, chcąc uniknąć nieprzyjemności, odstąpiły pani sierżantowej jeden pokój, ale i tego było jeszcze zamało. Zaczęły się prześladowania.
— Jakie prześladowania?
— Więc naprzykład wiedziano, kiedy starowina po obiedzie śpi. Ledwo zasnęła, pani sierżantowa albo jej siostra waliła drągiem w drzwi tak, że staruszka zrywała się przestraszona. To samo robiły w nocy. Z początku dokuczały od czasu do czasu, potem już stale. Rozwydrzyły się. Zaczęły wykrzykiwać: Ty żebraczko stara, byłaś kiedyś tłusta, aleś na dziady zeszła i schudłaś. Wzięli ci djabli kałdun!
— Coś strasznego! — oburzył się Zagórski.
— Wiesz, one obie siwe! — mówiła pani Zagórska ze łzami w oczach. — Więc wołały na nie: Wstawać siwki, będziemy wami orać! Nawet tę małą dziewczynkę nauczyły, maleństwo podchodziło do drzwi i wołało: Chodź tu, ty siwa dziadówko, dam ci kromkę chleba.
— Skąd wiesz?
— Jadzia mi opowiadała. Jednego razu, jak staruszka przechodziła przez sień, gdzie jest kuchnia, jedna z córek kościelnego porwała polano, zamierzyła się na nią i zawołała: Jakbym cię huknęła, ty stare ścierwo! A druga na to: Bij, kto ci broni, bij, ile chcesz, czemu nie bijesz! Obrzucały je najordynarniejszemi wyzwiskami, jak otwarły okna, żeby świeżem powietrzem odetchnąć, wylewały nieczystości pod okna... Jadzia sama nieczystości zbierała, nic nie pomagało, wylewały znowu...
Zagórski, czerwony z oburzenia, huknął pięścią w biurko.
— Dlaczego nic księdzu nie powiedziały?!
— Owszem, Jadzia była u dziekana.
— A on co?
— Powiedział, że nie może mieszać się do prywatnego życia kościelnego... Wtedy ona mu powiedziała, że się swego kościelnego boi...
— Naturalnie, że się go boi! A wikary nie pomógł?
— Wikary powiedział, że to zwykła kłótnia między babami...
— Straszne! Straszne! A burmistrz?
— Była Jadzia u burmistrza, ale gdzie! Kruk krukowi! Co jego obchodzi! Byle mu się nikt do interesów nie mieszał! Nawet w chwili śmierci nie miała starowina spokoju. Kościelny wykrzykiwał, że trupa w domu mieć nie chce, a potem siadł na progu i zaczął krakowiaki wyśpiewywać z radości, że stara umiera. Trzeba było iść do niego i prosić go, żeby przestał śpiewać i dał starej umrzeć spokojnie... Biedactwo było tak steroryzowane i zdenerwowane, że już się tylko o śmierć modliło... Umarła staruszka zupełnie przytomna, spokojna... Do ostatniej chwili wiedziała, co mówi...
— Wierząca.
— Tak. Bardzo była pobożna.
— Ci ludzie umieją umierać. Ale jabym przecie na miejscu Jadzi nie wytrzymał. Przecie to trwało dłuższy czas — mogła napisać do brata, byłby z pewnością zrobił z kościelnymi porządek...
— One się bały, bo ten brat, ogromny chłop, jest bardzo porywczy... Podobno był pułkownikiem czy czemś tam...
— Więc czego się bały?
— Bały się, że kościelnego poprostu zbije, a potem będzie jeszcze gorzej...
Zagórski sapnął pogardliwie.
— Ano, pewnie! Jeśli ktoś pozwoli sobie na głowę wleźć i jeszcze wtedy boi się dać w mordę, lepszego losu nie wart! — rzekł twardo.
— Cóż dwie biedne, słabe kobiety!
— Dwie biedne, słabe kobiety powinny były napisać do tego brata... A on byłby na osobności zbił niesłychanie pysk temu brutalowi i zapowiedziałby mu, że jeśli się dowie o najmniejszej złośliwości, pysk mu znów stłucze. To poskutkowałoby znakomicie. Ale jeżeli inteligencja sama daje sobą pomiatać i bronić się nie chce — niech ginie. Inteligencja ma być stosem pacierzowym narodu, pod warunkiem, że ten stos będzie silny!
— Ach, wiecznie tylko ta inteligencja, stosy jakieś, naród! — skrzywiła się pani Zagórska. — Wysłuchajże raz historji bez inteligencji, bez stosów i bez narodu, historji dwóch biednych kobiet na prowincji...
— Więc jeszcze nie koniec?
— Pomyśl, co za zbieg okoliczności. Temu obywatelowi, co to się w nim Jadzia tak na śmierć zakochała — a on tymczasem został wysokim urzędnikiem i jest w jakiemś ministerjum w Warszawie. —
— Ależ wreszcie co?
— Umarła żona! I on teraz napisał do Jadzi, że pragnie jej wynagrodzić krzywdę i że się z nią gotów każdej chwili ożenić, zapewnić jej spokój na starość... Taka pomoc w najcięższej chwili... I pobiorą się...
Zagórski nie mógł ukryć wzruszenia.
— Oto, widzisz, jednakże, jak ludzie w białem miasteczku kochają...

∗                         ∗

Ruszkiewicz wyszedł z posiedzenia wzburzony. Ułożono właśnie program uroczystego obchodu Trzeciego Maja. Pochód na nabożeństwo do kościoła — szkoły, za szkołami Sokół ze sztandarem, uroczyste nabożeństwo, następnie znowu pochód przez całe miasto na błonie i tam pod figurą Matki Boskiej przemówienie do zgromadzonego ludu — pod gołem niebem — wygłosi:
Pan Franciszek Ruszkiewicz!
Postanowienie to zapadło jednogłośnie.
Było to do pewnego stopnia pochlebne. Nie ksiądz, nie dyrektor Pudłowicz, nie Zagórski, nie burmistrz (prawdę mówiąc, gdzie temu gulonowi do publicznych wystąpień, śmialiby się z niego!), krótko: nikt, tylko on, pan Franciszek Ruszkiewicz.
Ale dlaczego?
Czy dlatego, że ma najlepiej skrojony garnitur, że jest bogaty, że może pożyczyć miljon-dwa, że ma pensjonat i dworek? Czy tak go szanują? Czy go kochają? Czy może uważają go za polityka dzięki temu, że kiedyś ta gazetka, co to potem — e, dawne czasy, niema co wspominać! Choć pewnie i to — po części. Człowiek poważny, niezależny, swego czasu zajmujący się polityką... Naturalnie.
Z drugiej strony jednak — poco? Najlepiej przecie siedzieć cicho w kącie. Ma się tylu krewnych, tylu ubogich krewnych — poco się im pokazywać, poco się przed nimi popisywać, chwalić: — Oto jestem ja, Franek Ruszkiewicz, wielki człowiek, przemawiam do was z pod figury, jak jaki poseł, agitator albo polityk — a oni potem przyjdą, zaczną się łasić, pochlebiać, skomleć, żebrać, prosić dla dzieci niby... Dasz dla tych dzieci a drań pójdzie prosto do szynku, przepije i jeszcze cię za twoje pieniądze obmówi. Nie daruje!
Ach, gdyby jaka ochronka dla dzieci! Dałoby się na ochronkę, dało, a potem: — Chcesz dla dziecka? Czekaj, ja tu mam lepszą rzecz: Mogę ci dla dziecka miejsce w ochronce wyrobić. I już! A oni nic nie rozumieją, ciągle im Sokół w głowie.
Będzie mówił ze stopni figury do ludu na błoniu... Dziatwa szkolna, rada miejska w czarnych tużurkach, inteligencja, Sokół ze sztandarem — a nad wszystkimi on, pan Franciszek Ruszkiewicz, swego czasu terminator krawiecki...
— Chociaż właściwie lepiej byłoby nie mówić. Niechby ksiądz.
Poszedł do dziekana.
— Ksiądz dwa razy kazania nie mówi! — odpowiedział, śmiejąc się, dziekan.
— To możeby dyrektor Pudłowicz?
— A jakby tak ksiądz dziekan poprosił Zagórskiego? Mnie nie wypada. Księdza dziekana on bardzo lubi, da się namówić... Przytem on ma zawsze pełną gębę tej państwowości polskiej, niechże sobie użyje.
— A dlaczego pan nie chce?
— Co ze mnie za orator! Nie umiem mówić publicznie. Parę słówby się tam jeszcze powiedziało, ale mowę kropić.
Zagórski odmówił.
— Do tutejszych ludzi powinien przemówić tutejszy.
— Pan już też jesteś tutejszy.
— Nie. Ludzie mnie jeszcze nie znają, nie mogą mieć do mnie zaufania, a co ważniejsze: Ja ich nie znam, nie wiedziałbym, w jaki sposób trafić im do przekonania. Niech mówi Ruszkiewicz, tak będzie najlepiej.
Ruszkiewicz odczuł odmowę Zagórskiego jako osobistą obrazę.
— On nie chce mówić, bo myśli, że się zasypię! — rzekł do dziekana. — Myli się bardzo!
— Niewątpliwie!
— Ale ja mu tego nie zapomnę. Zresztą...
Tu Ruszkiewicz urwał w porę, bo pomyślał, że może być deszcz i przemówienia wogóle nie będzie.
Niestety, deszczu w dzień Trzeciego Maja nie było. Chwilami dmuchał chłodny wiaterek, niebo obsiadło parę zasępionych chmur, naogół jednak poranek nie przedstawiał nic do życzenia.
Od wczesnego ranka ze wszystkich stron schodziły się szkoły ze wsi okolicznych. Mnóstwo świątecznie ubranych dzieci w białych lub kolorowych sukienkach, z chorągiewkami w rączkach, z odznakami na piersiach. Bosych nie było, ale przecie bardzo wiele tego drobiazgu szło w niezgrabnych trzewikach, wdzianych na bose nogi, a ubranka naogół były biedne. Przyglądając się tej dziatwie, Zagórski z bólem serca powiedział sobie, iż ona nie jest szczęśliwa. Mało było radości na twarzyczkach dzieci, mało było uśmiechu w oczach, swobody w ruchach. Poganiane przez nauczycieli i nauczycielki dzieci cienkiemi, zdyszanemi głosikami śpiewały pieśni patrjotyczne, idąc z drobnym, rozgłośnym tupotem nakształt stada owiec. Mnóstwo tego było nieprzejrzane.
Wzruszenie ogarnęło Zagórskiego na widok tej masy dzieci, w szeregach, śpiewających piosenki, a poganianych przez nauczycieli i nauczycielki. To wszystko szło ze wsi i wiosek, nieraz zapadłych, w jarach czy wąwozach górskich ukrytych, gdzie nauczyciel, nieraz samotny, chory z tęsknoty do świata, lub też zdziczały już samotnik, z niesłychanym trudem z napół oberwanych dzikusów robił powoli malutkich ludzi, Polaków i Polki, i uczył ich pieśni i mowy i ogromnej, zasadniczej wiedzy czytania. Z jarów i wąwozów, z gór i dolin całą maluśką Polskę wyprowadzono na słońce.
W rynku na kilku domach powiewały flagi w kolorach narodowych, ale oczywiście zszytych odwrotnie, w oknach mieszkań inteligencji i w paru sklepach katolickich widniały nalepki. Pod szkołą, gdzie już czekał karny bataljon dzieci Pudłowicza, nauczycielami i nauczycielkami, jak żandarmami obstawiony, krył się nieśmiało za pniem starej lipy amarantowy sztandar sokoli, pięknie srebrem haftowany i z olbrzymim posrebrzanym sokołem na drzewcu. Sztandar dzierżył z godnością amerykanin, pan Przypiórski, wystrojony w czarny tużurek, z którego wysterczała jego mała, różowa główka z jasnem pierzem, powiewającem za najlżejszym podmuchem wiatru; rzekłbyś, głowa lada chwila frunie i siądzie — może na kasztanie, może na dachu ratusza, może na płocie.
Zagórski spojrzał w twarz swoim sokołom. Sokolego było w nich niewiele. Gorzej. Miny mieli niewyraźne.
— Dlaczego? — spytał Zagórski.
— Śmieją się z nas. Mówią: Widzicie ptoka? Już się wylągł. A podczas wojny to siedział w dziurze.
Zagórski wzruszył ramionami. Rzecz była jasna:
Ci, co sami nie mogli nic zrobić, przeszkadzali tym, co robić chcieli.
Wreszcie cały orszak ruszył ku kościołowi.
Cudnie przez cały czas brzmiały na chórze głosy dziecięce, a gdy wreszcie przebrzmiało majestatyczne „Boże coś Polskę“, ruszono na błonie, pod figurę Matki Boskiej, przystrojoną z powodu nabożeństw majowych, w kwiaty i wieńce, z powodu święta narodowego w biało-czerwone wstęgi.
Właściwie parady nie było żadnej, obchód był nadzwyczaj skromny. Tylko serca biły w ludziach żywiej, radośniej. Oczy mimowoli biegły w łąki, w góry, w ten stary, piękny kraj, sądząc może, że on w ten dzień wygląda weselej, jaśniej, niż zwykle, chcąc się jego radością nacieszyć. Bo konstytucja, to znaczy, że wszystko, co polskie, jest już rodzone, nietylko ludzie, lecz góry, pola, drzewa, rzeki, krzaczki, wszystko, co się w duszy polskiej mieści. Czuła to nawet mała Basia, którą Zagórski za rączkę prowadził; od czasu do czasu ciągnęła go za rękę i ojciec, spojrzawszy ku niej, widział w dole jej ciemne oczęta, rozpromienione i wniebowzięte. Wtedy przytulała się do niego.
Wreszcie naprzeciw figury ustawił się ze swym olbrzymim proporcem Sokół, niezbyt dziarski, ot, garść starych gratów, bardziej może szanujących się, niż szanowanych, dalej półkolem stanęły szkoły, kilku nastu strażaków, rado gminno, czyli miasto, inteligencja. Wszystko to zamarło, ucichło i wlepiło wyczekujący wzrok w pana Franka Ruszkiewicza.
On zaś stał i dumał.
Zdjęła go okropna trema.
Kiedyż to on do ludu mówił, kiedy? Jeszcze jako młodzik biedny, agitator, wołający, kary za krzywdę, zemsty za ucisk, sądu za wyzysk, niesprawiedliwy podział... Mówił, póki nie zrobił majątku, potem — przestał, bo o czem tu gadać — zdobył przecie, czego chciał. Więc przestał mówić, zapomniał, nauczył się milczeć, żyć dla siebie samego.
Wciągnięto go w pułapkę: zmuszono go do mówienia. Jeśli przemówienia nie wygłosi, jeśli się skompromituje, nazwą go głuptokiem; w grze jest dobre jego imię. Żeby on nie umiał mówić? Co to znaczy? Bogaty umie wszystko.
Program miał: Mówić o jedności, miłości, zgodzie. Z serca.
Więc nagłym ruchem zrzucił paltot — bo choć dzień był trochę chłodny, chciał się przecie tłumowi pokazać w swem najnowszem, świetnie skrojonem ubraniu — i skoczył na stopnie figury.
— Obywatele! Ja — stojąc przed wami, ja... Ja, którego wy wszyscy znacie... Ja, któremu w udziale przypadło w ten dzień uroczysty... Tedy jeśli ja, mówiąc do was...
O jakże ciężko mówić samolubowi, jakże mu trudno wydostać się z otaczających go ze wszech stron zasieków własnego „ja“!
Ruszkiewicz wije się na stopniach i drga, jak człowiek wbity na pal.
— Miłość, zgoda, braterstwo! — powtarza sobie.
Nic z tego sklecić nie może.
Aż wreszcie otworzyła się któraś z dawno zamkniętych klap. To trudno, teraz on będzie już mówił nie to, co chce, lecz to, czego się dawniej nauczył.
I choć mu się włosy zjeżyły na głowie z przerażenia, chwytając się dawnych, teraz znów przychodzących na myśl frazesów, kropnął agitacyjną mowę socjalistyczną, wjechał na magnatów, posunął się tak daleko, że dawną Polskę z przed Trzeciego Maja określił, jako bałagan w porównaniu z Prusami i Rosją, „bo tam był porządek”, wpadł na nowy rząd, przestrzegł przed pańszczyzną i wreszcie, pominąwszy naród, rząd i sejm, wzniósł okrzyk na cześć ludu polskiego.
Słuchali wszyscy zdziwieni, zmieszani. Nie spodziewali się wprawdzie niczego, prócz odrobiny wody z malinowym sokiem, lecz w ten dzień im ta woda z sokiem była potrzebna; wymyślać, pomstować, to oni sami potrafią.
— Cóż powicie o ty mowie, burmistrzu? — spytał któryś, gdy wracano do miasta.
Burmistrz splunął i odwrócił się.
— Iiii, głuptok, psiokrew! — rzucił lekceważąco przez ramię. — Co on ta móg powiedzieć, krawiec, psiokrew!
Że to jednak był krewny burmistrza, więc ktoś zaczął bronić i wychwalać.
Ale Antoś Szczygieł, który stał niedaleko, mruknął:
— Najlepszy na nim był ancug![1] Prawdziwy zagraniczny materjał i od dobrego krawca.

∗                         ∗
Dziekan zastał Zagórskiego w ogródku, dyrygującego upinaniem na werandzie dzikiego wina, które, już zielone, spływało ku ziemi gęstemi, nierozczesanemi splotami. Pani Zagórska i Milcia upinały je według światłych wskazówek filologa.

— Najlepiej byłoby przyciąć trochę! — radził dziekan.
— O, zaraz przycinać! — oburzył się Zagórski.
— To samo ja mówię! — w trąciła pani Zagórska, schodząc ostrożnie z drabiny.
— Zaś ja mówię — nie przycinać, lecz poupinać odpowiednio, rozprowadzić na ściany, porozwieszać nad oknami...
— Wilgoć sprowadzi! — upominał ksiądz.
— Wszystko zawsze coś sprowadza! — mówił Zagórski. — Wino, zwłaszcza kwaśne, artretyzm, piwo otyłość i otłuszczenie serca, życie śmierć, dzikie wino wilgoć... Cóż robić? Trudno się z tego powodu wyrzekać wina, piwa, życia i dzikiego wina, które lubię... Służę księdzu dziekanowi...
Przeszli do rzekomego „salonu“.
Dziekan nie przyszedł z interesem, przyszedł tak sobie, po sąsiedzku, pogawędzić trochę.
Mówiło się o wiośnie, o życiu, o ludziach, o polityce, o położeniu wewnętrznem.
— A cóż reorganizacyjny komitet Sokoła? — spytał naraz ksiądz. — Robicie co?
— Nic! — odpowiedział Zagórski.
— Pan się też zniechęcił?
— Nie mogłem się zniechęcić, bo wogóle żadnej roboty nie zaczynałem. Zależało mi tylko na tem, aby utrzymać grunt przy Sokole.
— A dalej?
— Czekam.
— Na co?
— Aż się tu znajdzie uczciwy, dzielny, młody człowiek — niech to sobie będzie gulon czy chłop, wszystko mi jedno — który to potrafi zorganizować i poprowadzić! Oni muszą już sami robić!
— Myśli pan, że się taki młody człowiek znajdzie?
— Dlaczego nie? W Polsce codzień rodzą się ludzie.
— Ale dlaczego ty nie chcesz się tem zająć, Józieczku? — zapytała pani Zagórska.
— Bo nowe pokolenie nie ma już zaufania do tego, co my, starzy, robimy.
— Ty się uważasz za starego?
— Moja kochana! Jestem człowiekiem przedwojennym!
— A jednak — odezwał się dziekan — nie zdaje mi się, aby ta rezygnacja była uzasadniona. Być może, że pod niektóremi względami — my, ludzie przedwojenni, jesteśmy zacofani lub też w oczach ludzi nowych możemy za zacofanych uchodzić. Mamy znacznie więcej od nich skrupułów. Powiedzmy sobie: Nie rozumiemy ich dobrze, nie wiemy dokładnie, czego chcą, zatem — nie możemy organizować im życia. Co się jednak tyczy pracy, rutyny, kultury, ideowości — nie mogą się z nami porównać. Ci młodzi, to przeważnie zarozumiałe nieuki, ludzie w swojem wyobrażeniu nieomylni a płytcy i powierzchowni, nie tyle twardzi, ile brutalni, a wyrachowani, samolubni i interesowni. Tak, my im życia organizować nie możemy, ale co oni zorganizowali nam? Prawdę mówiąc, w tych warunkach nie tylko trudno żyć, ale czasem nawet wstyd! Równocześnie — kultura upada. Kulturalnie nic się u nas nie dzieje. Młode pokolenie nie chce na to wydawać, płacić, kupować. Ci nowi ludzie kupują akcje, spekulują, chcą być bogaci.
— Bardzo słusznie! — wtrącił Zagórski. — Dość już dziadowania.
— Proszę pana, pieniądze zrobić, to nie sztuka, to każdy gulon potrafi! — zaprotestował ksiądz. — Wystarczy schować na jakiś czas dwadzieścia metrów pszenicy.
— Ma ksiądz dziekan słuszność! — przyznał Zagórski. — Ale dlaczego ksiądz zrezygnował z udziału w komitecie reorganizacyjnym? Dlaczego zrezygnował Pudłowicz?
— No, co do Pudłowicza, to można powiedzieć poprostu, że to jest niewywieziony leń.
— Widzi ksiądz dziekan! A ile jest takich wygodnych, samolubnych leniów, sterczących jak kołki wśród społeczeństwa — i to w chwili, kiedy ono się reorganizuje? Myśli ksiądz dziekan, że ci nowi, ci młodzi tego nie czują, nie widzą? Że im te kołki nie przeszkadzają? W każdym z nas podejrzewają taki kołek, takiego lenia.
Tu Zagórski przerwał i poczęstował dziekana papierosem. Poczem mówił dalej:
— A teraz zobaczmy, jak to właściwie wygląda: Ksiądz dziekan powiada: Dajcie mi spokój, z wami pracować nie mogę, i tak mam swojej roboty dość. Rozmaici przedwojenni Pudłowicze — mogą być doskonałymi pedagogami — ale pragną mieć także spokój, usuwając się od życia, od ludzi, co więcej, nawet od ludu. Taki Bruczkiewicz w swej Zdoni jest znienawidzony, Pudłowicza też nie lubią — bo to są urzędnicy, nie nauczyciele, to jest kasta. Ci ludzie żyją tylko w swojem kółku a jak żyją? Udają szlachtę. Na imieniny — przyjęcia, wina, lody, nowe suknie, goście Bóg wie skąd — a ze wsi nikogo. Chłopi, którzy przecie tego nauczyciela opłacają, z daleka tylko patrzą na jasno oświetlone okna i z daleka tylko słyszą huczne „Niech żyje nam!“ Sam przecie widziałem — nie raz! Mogą mieć zaufanie do takiego ludowego nauczyciela?
— Niestety — ma pan rację.
— Idźmy dalej: Inteligencja w miasteczku. Rejent, adwokaci, doktór, to poprostu przeważnie tygrysy albo eksploatatorzy kolonjalni. Byle jak najwięcej zarobić, a potem przenieść się do wielkiego miasta, na wygodniejsze, korzystniejsze stanowisko. Urzędnicy, ludzie starego typu, żyją również we własnem kółku, a prócz tego, słabo uposażeni, nie mają już tej pewności siebie, co dawniej i cofają się w cień. Cała ta inteligencja posiada niewątpliwie nieprzeciętną kulturę, proszę mi jednak powiedzieć, co masy mogą z tej kultury mieć, skoro się inteligencja od nich odsuwa? W dodatku tażsama inteligencja, stroniąc od mas i jawnie je lekceważąc, żąda od nich dla siebie szczególnych względów i czci! To przecie nonsens!
Zaś widząc, że ksiądz zamierza mu przerwać, dodał żywiej:
— Być może, że coś niecoś tu i owdzie przesadziłem, że nie wszędzie jest tak, jak mówię, jednakże naogół jest to obraz wierny. Skądże ci nowi nabiorą kultury, jeśli my sami ją przed nimi ukrywamy?
— Kiedy-ż oni nie chcą kultury! To ludzie dzicy!
— Ha, trudno, i gnój na gościńcu do gminy należy, nie tylko róże! — jak mówi nasz burmistrz.
— Widać, robi się z pana prawdziwy gulon, skoro pan już dicta burmistrza cytuje!
— Gulon? Nie! — odpowiedział Zagórski z pewnem wahaniem. — To tylko skutek pewnego przełomu, jaki się we mnie dokonał na wiosnę.
— Nie wiedziałem, że ulegasz jeszcze tak silnie wpływom wiosny — rzekła pani Zagórska. — Może się zakochałeś? Powiedz — w kim?
— Cóż to za przełom? — pytał dziekan zaciekawiony.
— Zima — to niewola, proszę państwa, a myśmy wyszli z niewoli — zmarznięci duchowo. Nasi poeci — nazwijmy ich wieszczami, bo to byli wieszcze — tak się z burzą zimową zmagali, że już im nic dla wiosny nie pozostało. Ich głos, to wichrowe wycie zimy. A otóż naraz przyszła wiosna. Chwyciła mnie za serce jej cudna piękność w naszym kraju. Rozwodzić się nad tem nie potrzebuję. Wszyscy ją znamy.
— No i co? — odezwała się pani Zagórska, widząc, że mąż jakoś się zaciął.
— Jestem bardzo wrażliwy na piękno — mówił Zagórski z pewnem zakłopotaniem. — Dusza — no, powiedzmy, dusza pogłębiła się jakoś we mnie czy rozszerzyła, świat stał mi się znacznie bliższym i zrozumialszym.
— Więc co pan zrozumiał? — pytał znów ksiądz.
Wszystko to! — pokazał Zagórski dłonią dokoła siebie — a także — że my zamało żyjemy — duchowo. I że stąd pochodzi wszystko złe.
— Naturalnie, to samo mówię! — zgodził się dziekan.
— Nie, księże dziekanie! — zaprzeczył Zagórski. — Ja nie myślę o tamtych, ja myślę — o nas.
— Jakto — o nas? A cóż my?
— Nasz jest grzech!
— Zupełnie cię, Józieczku, nie rozumiem! — zawołała pani Zagórska.
— Nasza duchowość jest zamało bojowa, zamało agresywna, za słaba, jałowa, nieraz — jeśli to można powiedzieć — machinalna. Więc na przykład: Chłopi się rżną nożami na weselach. Co na to ksiądz? Zabrania wielkich weselisk. A co trzeba zrobić? Pozwolić na wielkie wesela, ale sprawić, żeby się chłopi nożami nie rżnęli.
— Mam być żandarmem?
— Nie, ojcem duchowym.
Dziekan poczerwieniał.
Zaś Zagórski mówił dalej:
— Jeśli moje dzieci bawią się niegrzecznie, mogę je postawić do kąta — lepiej jednak będzie, jeśli je nauczę bawić się grzecznie. Chcemy żyć, jak za dawnych przedwojennych czasów — wygodnie. A czasy są powojenne, trudne i wymagają od nas siedmiokrotnego, dziesięciokrotnego wysiłku twórczego, przeogromnej miłości, miłości do upadłego, na śmierć i życie! A tej wielkiej miłości nie widzę. Nie może jej być bez ogromnej wiary, bez wielkiego ducha.
— Więc czego pan chce?
— Naprzód pokory, wejścia w siebie, uderzenia się w piersi i pozbycia się wszelkich słabości. Następnie — ofiarowania swego ja sprawie wspólnej, wyrzeczenia się siebie. Wreszcie — ogromnej, niestrudzonej pracy. Więc — moja myśl, myśl inteligenta polskiego — musi się wyrzec lenistwa i pustych igraszek, a powinna stać się myślą pracowitą, wytężoną, dzielną. Prawo sędziego powinno stać się nie zbiorem paragrafów, lecz świętem przykazaniem sprawiedliwości, aby on nie tylko sądził, lecz był sędzią polskim. Nauczyciel powinien nie tylko uczyć, ale wychowywać nowych Polaków, jako nauczyciel polski.
— A ksiądz? — wtrącił dziekan.
— Ksiądz ma Boga.
— Zatem od księdza pan niczego nie wymaga?
— Owszem. Aby jego Bóg był mu naprawdę Bogiem. A wtedy ksiądz będzie naprawdę księdzem.
Dziekan zmieszał się trochę.
— Otóż gdyby to wszystko się spełniło, wytworzyłaby się atmosfera tak niesłychanie polska, że i ten szachrujący gulon i ten kupiec, i ten finansista, i ten dorobkiewicz prowincjonalny — każdy pracowałby dla Polski, bo poza nią nie byłoby zadowolenia, ani zysku.
— Ale to byłoby poprostu czemś w rodzaju polskiego ascetyzmu! — zauważył dziekan.
— Może!
Dziekan potrząsnął głową.
— Mój drogi panie! — rzekł. — Wiem, że mnie nazywają czasami „labusiem“. Przykro mi, bo prawdę mówiąc, kocham swój stan, i gdybym się drugi raz narodził, znowu zostałbym księdzem. Ale ascetą, choćby polskim, nie zostanę. Zanadto kocham życie.
Zagórski uśmiechnął się.
— Widzi ksiądz dziekan! — zawołał. — Cała rzecz na tem polega, że my życia swego przeważnie nie widzimy w Polsce, lecz poza nią. Cóż się tedy dziwić, że naród do nas, jako do swych przywódców zaufania niema? I czem się różnimy od pierwszego lepszego samolubnego gulona? I w tem tkwi także rozdział między nami a nowymi ludźmi. Chcąc się stać nawskroś Polakami, twórczymi, kierującymi, musielibyśmy niejedno z siebie zeskrobać, niejedno wyrzucić, a zachować w sobie, ba, rozbudzić w sobie, ożywić tylko to, co mamy najlepszego. Oni sypią przed siebie nieraz na oślep z błędami, przywarami, bezwzględną brutalnością, ale Polakami nawskroś są wciąż, bo niczem innem być nie potrafią.
— A my co mamy robić?
— Jeśli nie chcemy być tymi polskimi ascetami, zażyć rumianku i położyć się do łóżka, jak mówią w jakiejś komedji.
— A może choćby jeszcze usiąść pod piecem i opowiadać dzieciom, jak to było dawniej? Też pożyteczna rzecz.
— No, nie bardzo jest się czem chwalić! — roześmiał się Zagórski.
Pani Zagórska poprosiła na podwieczorek.

∗                         ∗

Kiedy dziekan wyszedł od państwa Zagórskich, słońce zsuwało się już za ciemno szafirowe grzbiety gór.
Tuż przy kapliczce świętego Jana prowadziła około stodół droga w pole. Ksiądz, podrażniony trochę rozmową z Zagórskim, skręcił za stodoły. Chciał wyjść w pole, pobyć chwilę sam na sam ze sobą, pomyśleć czy raczej uporządkować myśli, nieco wzburzone.
Minąwszy stodoły, skręcił ku cmentarzowi. Tu już droga zmieniała się w ścieżkę, wiodącą szeroką równią, otoczoną ze wszystkich stron górami. Od zielonych pól dmuchał miły chłodzący wietrzyk; czasem nisko nad ziemią zahuczał basem bąk lub chrząszcz majowy. Nad ciemno szafirowemi lub fioletowemi grzbietami gór rozpaliła się olbrzymia, złoto-czerwona zorza. Cały świat spłynął szkarłatem.
Ksiądz stanął.
Rozpoczął się zwykły koncert wieczorny.
Słychać było zanoszące się porykiwanie krów, tremolujące beczenie cieląt, łamiące się fistułowo krzyki gęsi, turkot wozów, hukanie woźniców, nawoływania pastuchów, głosy kobiet, dzieci, ujadanie psów. Wszystkie te głosy były stłumione, ale wyraźne. Człek mało świadom rzeczy mógłby powiedzieć, iż są to odgłosy zwykłe, ale ksiądz, który miał dobre ucho, orkiestrę swą dobrze znał i umiał się w nią wsłuchać, odrazu odgadywał tonację, a z poszczególnych dźwięków — nastrój miasteczka. Wiedział, że gdy miasteczko jest w złym humorze, zgryzione, strapione, złe, mężczyźni huczą jak bąki, parobcy z wściekłością pokrzykują na konie lub krowy, kobiety złemi, rozżartemi głosami wymyślają sobie nieraz przez długie kwadranse, dzieci, częściej ofuknięte i potrącane, płaczą i drą się całemi godzinami. Tak było swego czasu, kiedy żyta były liche, koni brakowało, a młodzi ludzie wojowali na dalekich kresach. Dziś muzyka wieczorna miasteczka brzmiała pogodnie, wesoło, dzwoniła śmiechem i radością, a gwar ludzki, zmieszany z głosami zwierząt, tworzył akordy miłe uchu i sercu.
Dziekan stał, słuchał i myślał. Ściszona, oddalona, łagodna muzyka działała na niego kojąco; zbudziła mu w duszy echo pełnych, sytych, dźwięcznych, a przecie jakby sennych akordów beethovenowskiego Pastorale. Dogasający szkarłat słoneczny w nim samym sprawił spokojny, cichy wieczór. A wtem jakaś struna zaczęła cicho drgać i przez mózg przeleciało nieznośne słowo: Labuś!
Aż się zatrząsł z obrzydzenia; poszedł dalej.
— Labuś!
Nie jest labusiem, Bóg widzi, daleko mu do tego. Jest zwykłym księdzem proboszczem, cieszącym się szacunkiem, a także uznaniem zwierzchników; nie zostałby dziekanem, gdyby na to nie zasługiwał. Służy, jak umie najlepiej. Jest zwykłym księdzem.
A gdyby trzeba było zostać księdzem niezwykłym? I czy istotnie służy, jak umie najdalej? Nie mógłby się zdobyć na więcej?
— Każdy człowiek może znacznie więcej, niż może! — powiedział Zagórski.
Sam fakt, że taka rozmowa wytrąciła go z równowagi... Co za nietakt dyktować komuś obowiązki!
Czyżby obowiązki?
A właściwie co jemu, dziekanowi, można zarzucić? Nic. Lubi ludzi, lubi piękne rzeczy, zajmujące książki, obrazy lub czasem pogawędzić, czasem, bardzo rzadko, bo i nie stać na to — wypić kieliszek czegoś dobrego — to wszystko przecie drobnostki.
— Nie, małostki! — podpowiedział jakiś głos.
Zadumał się ksiądz.
— Takie biedne życie! Gdyby ludzie wiedzieli! Gdyby mogli zrozumieć! Przecie właściwie to jest nic!
— To też właśnie! — szepnął głos. — Nic. A trzeba, żeby było coś.
Tak miło i cicho na cmentarzu. Wszędzie bujna trawa, zielona, wonna. W szafirowem powietrzu smętnie sterczą czarne, stożkowate tuje... O, gacki czarne latają dokoła kaplicy... Krzyże, krzyżyki... A jednak... W zimie zaczęto grzebać na dołączonym do cmentarza gruncie... Pierwszego pochowano aptekarza... Teraz dopiero maj, a ile to mogiłek przybyło... Jakaż to nikła rzecz — życie! Ludzie tłumami zstępują do grobów... Cudownie rozkwitła ta wiśnia... Co za masa kwiatów...
— A trzeba, żeby było coś! — powtórzył w duchu ksiądz dziekan, siadając na ławce. — Jednakże cudnie zakwitła ta wiśnia.
Uśmiechnął się gorzko.
Swego czasu całą aleję, od bramy cmentarnej aż do końca cmentarza wysadził młodemi wisienkami. Mogło to bardzo pięknie wyglądać, on zaś, dziekan, miał przez to na myśli pogodzenie śmierci z życiem. Niby — chciał dać zmarłym jakieś miłe towarzystwo. Postarał się o drzewka, kupił, zasadził. Gdzież się podziały? Zostało ich ledwo kilka. A reszta? Resztę rozkradziono; chłopcy powyrywali nocami drzewka na biczyska. Nawet cmentarne wiśnie rozkradli! Młoda wisienka na biczysko doskonała, rozumie się! To trzeba było Zagórskiemu powiedzieć. Bo tak, jak z temi wisienkami, jest ze wszystkiem! Łatwo powiedzieć: pracować do upadłego. Na tak twardym gruncie nic nie wzejdzie.
Zastanowił się ksiądz nad swoimi parafjanami. Znał ich dobrze, utrzymywał z nimi stosunki, starał się żyć z nimi. Dumnym nie był, przeciwnie, nie zapominał nigdy, że pochodził z ludu. W rezultacie — zmęczyli go, udręczyli, zniechęcili. Zobaczył, że nie da się zrobić nic.
Ci ludzie chodzą do kościoła, mają w domu święte obrazy, palą przed niemi lampki, całują księdza w rękę, spowiadają się na Wielkanoc, ale czy wierzą, czy są pobożni, czy są szczerymi, kochającymi synami Kościoła? Przecież w czterdziestym szóstym roku pocięli kosami obrazy z Męką Pańską — chłopi, ci chłopi, którzy, przypuszczano, wierzą, jak dzieci! A cóż dopiero guloni, zarozumiali, pewni siebie, nie wierzący nikomu, tylko na sobie polegający... To gdyby Zagórski wiedział... Dwa klasztory i fara w jednem małem miasteczku, a mimo to ludzie są mało religijni, zatwardziali i niedostępni... Świętym trzeba być, żeby sobie z nimi poradzić, żeby na nich wpłynąć, żeby móc te ich serca zdobyć.
— Świętym trzeba być...
Bo to już jest taki naród. Nie znosi połowiczności. Chce mieć człowieka z kamienia, żelaza, ze stali, z drzewa, czegobądź, ale jednolitego, aby mógł wiedzieć, czego on chce. Hardy — słuchać będzie tylko silnych.
— Ma charakter. Nieznośny charakter! — myśli dziekan. — Trzebaby nad nim bardzo pracować, żeby go móc należycie urobić. Trzebaby mu poświęcić wszystkie siły, każdą myśl, każdą chwilę życia... Wtedy może po pewnym czasie chłopcy nie wyrywaliby wisienek z cmentarza! Ale na to należałoby się skupić, zebrać w sobie potężnie, nie rozpraszać się, istotnie, wyrzec się wszystkiego, nawet tych najtańszych radości życia...
— Człowieku, cóż ci zależy na tanich radościach życia?
— Zależy, zależy, zależy... Bo wszędzie można je znaleźć i nie musi się ich żmudną pracą własnego ducha zdobywać... Tak, tak, to gnuśność niepiękna, ja wiem, wiem... Ale...
— Ale...
— Ale kiedy raz przystąpię do dzieła swego życia, gdy włożę kark swój w to jarzmo, nie będę mógł go zdjąć nigdy i wiem, nie będę chciał... Gorączka tworzenia weżre mi się w żyły, na zawsze usadowi mi się w sercu, zestrzeli w duszy mej całą wolę i miłość, zrobi mnie niewolnikiem nieosiągalnych zamierzeń.
— Panem samego siebie.
— I pozbawi mnie tej słodkiej lekkomyślności, z jaką na pięknym Twym świecie, Panie, żyją dzieci. I pozbawi mnie na zawsze młodości!
Tuje zaszumiały z cicha; kilka białych płatków spadło z wiśni na ścieżkę.
— Już okwitasz? — pomyślał ksiądz.
A potem rzekł sobie w duchu.
— Napróżno wymawiasz się człowieku. Trzeba.
Wstał.
— Tylko — czy siły starczą?

∗                         ∗
I dlaczego ty, nieszczęśniku, pijesz! Mam ci tłumaczyć, że robisz głupio, źle, że się rujnujesz materjalnie i fizycznie, że się osłabiasz?

Antoś, pół leżąc, pół siedząc, rozwalił się na kupie belek rozrzuconych w małem podwórku; w obu kieszeniach marynarki miał po flaszce wódki. Mgła przesłaniała mu oczy; od czasu do czasu opluwał się gęstą, białą śliną. Nad nim siedział na stołku Zagórski.
— Paskudny jesteś. Opluwasz się wstrętnie. I potrzeba ci to, aby aż żona po mnie przylatywała. Wogóle nie umiesz pić. Pijesz, jak bydlak, a potem wyrabiasz awantury, porywasz się do bicia, do noża — wyłazi z ciebie chamstwo.
Antoś zachmurzył się i odwrócił głowę od Zagórskiego.
— Chmurz się, chmurz! — mówił Zagórski. — Ja ci tu komplimentów mówić nie będę. Nie umiesz pić, jak człowiek. Owszem, rozumiem, można się czasem napić, ale pij na wesoło, abyś zapomniał o wszystkiem, co cię gnębi, abyś się choć po pijanemu poczuł człowiekiem. Upicie się powinno być do pewnego stopnia wyzwoleniem, a ty co z siebie wyzwalasz? Chama!
— To oni! Oni! — zawołał Antoś, wskazując drzwi do swego mieszkania. — To oni zatruwają mi tak wszystko! Ja tu wytrzymać nie mogę! Cały tydzień pracuje, a w niedziele chce się zabawić! Musze! Musze! Jezdem do tego przyzwyczajony. Potrzebuje, lubie się czasem napić, lubie sie wtedy zabawić...
— Co to za zabawa, jak ty na czczo, rano, wypijesz duszkiem ćwierć litra spirytusu!
— A co ja mam robić? Widzi brat, ja pracowałem w Morawskiej Ostrawie, w fabryce.
— Wiem.
— Cały tydzień pracowałem. W sobotę po południu wypłacano mi zarobek. Wtedy ja odkładałem to, co mi było potrzebne na życie, na wydatki, a reszte puszczałem. Ale jak? Już w sobote szło sie na piwo, na kolacje do restauracji. Lokal był duży, czysty, światło elektryczne albo gazowe, na stołach obrusy.
— W kratkę!
— W kratke nie w kratke, ale były obrusy! Człowiek przyszed, dał se porzondną, dużą wódkę, zjad porcję gulaszu albo paprykosz z knydlem, najad sie, a potem piwo... Dobre było piwo, tanie... To sie pogadało przy tem piwie z kolegami, zagrało sie w bilard, popiło sie dobrze i szło sie spać.
Antoś wyjął z kieszeni flaszczynę, łyknął zdrowo i opowiadał dalej:
— W niedziele rano człowiek się zbudził wyspany, umył sie porządnie, ubrał sie elegancko, napił sie kawy i szedł z babą do kościoła. Po kościele troche sie przejść i na drugie śniadanie: wódka, kiełbasa, wurszty na gorąco, szklanka piwa — potem znowu sie przejść i do restauracji — ale porządnej — na obiad: dobry rosół, wieprzowa z kapustą, legomina, piwa kilka bomb sie wypiło... Posiedział człowiek, przyjrzał sie ludziom, ze znajomymi pogadał... Po obiedzie szło sie spać... Po południu — do kina! Napatrzył sie człowiek różnym rzeczom, naśmiał sie... i jazda na kolację, na muzyke... Sala pełna, gorąco, żywo, ledwie sie miejsce znajdzie, ale zawsze sie znajdzie, znowu ten kieliszek wódki, pieczeń jakaś i piwo... Muzyka gra, wesoło, człowiek se piwo popija, zaczyna gadać z tymi, co przy stole siedzą — zabawa jest! Siódme piwo? Niechta! Choćby dziesiąte! Co to kosztowało? Kilka groszy! To jest moja zabawa. Inni może bawią sie lepiej, ale ja — robotnik jezdem — moja zabawa prosta: dobrze zjeść, napić sie, muzyki posłuchać, z ludźmi pogadać! Codzień tego ni mom.
Znowu napił się wódki i splunął.
— A co ja mam tu? — spytał, patrząc na Zagórskiego mętnemi oczyma. — Co ja tu mogę zrobić? Przyjdzie sobota, wieczór — moge ja co odłożyć, moge wiedzieć, jakie jutro bedą ceny? Już to jedno. No i gdzie pude? W domu bede pić? To mi żona wódkę zatruje — przydzie stara, zacznie dokuczać — dogadują, męczą, dręczą — ja cały tydzień z domu nie wychodzę — robić, to mi każą... ale! to wiedzą! A że człowiek przecie musi coś mieć — to nie myślą! Ide do szynku. Ciemno, brudno, towarzystwa nijakiego, ani nawet gazety, zjeść nima co — czasem ta kiełbasa z cielęciny, albo moskale — i to jeszcze każdy łape pcha do faski, palcami bierze, tfu! Piwo — tysiące kosztuje. Co mam robić — niech brat sam powi! Wypije pukwaterek spirytusu — i jest.
Zagórski milczał.
— A w niedziele? — skarżył się Antoś. — Już ja dobrze wiem, co mnie w niedziele czeka. Nieraz próbowałem nie pić. Wie brat? Człowiek jak pije, zapomina dlaczego pije, czuje, że mu ta wódka szkodzi i powiada sobie: Przestanę. A dopiro jak przestanie, wytrzeźwieje, spojrzy dokoła siebie i zobaczy to swoje życie, widzi dlaczego pił i że dobrze robił — bo po trzeźwemu tego nie wytrzyma. Tak i ja. Nie piłem. Szli my z żoną do kościoła, a potem nic. Przychodzi obiad — rosół, rozgotowana cielęcina, zimnioki, kapusta — byle się naźreć. A potem — spać do wieczora, wieczór kawałek chleba, troche kawy — i znów spać. Niedziela! To mówię bratu, taka mnie cholera porywała, że byłbym wszystko dokoła siebie tłuk! Płakać mi sie chciało. Tam, gdziesik, ludzie sie bawią, używają życia, coś widzą, a ja tu — jak w studni. Żadnego życia! Żeby mnie brat Zagórski kiedy do inteligencji wzion!
— Uchlasz się, zaczniesz wyrabiać awantury... Zresztą — jakże ja cię tak wezmę. Trzeba ludzi znać!
Antoś uśmiechnął się pogardliwie.
— A no, pewnie, ja, krawiec! Zresztą — co mi ta!
— No, ale to wszystko wygląda bardzo nieładnie, Antoś. Ja też jestem do innego życia przyzwyczajony... Nie jeden ja — masz tu mnóstwo ludzi, którzy żyli na świecie...
— To co innego! Ja jezdem zwykły robotnik. Ja nie umie górnych zabaw... Potrzebuje zjeść, wypić, muzyki posłuchać, zatańcować... Dużo nie myśle, daleko nie patrze... Wiem tyle — dawniej ja cały tydzień pracował w fabryce. Wiedziałem, że musze robić dobrze, dokładnie, bo mi inaczej wpalą karę, albo potrącą z zapłaty. Robiłem, nie myślałem nic — zato niedziela — moja! Dziś haruje jak koń i ani nawet w niedziele nic za to ni nom!
— Masz po części słuszność! — odpowiedział Zagórski. — Ciężko tu żyć, to prawda. Ale nie przyszło ci też kiedy na myśl, że dawniej byłeś niewolnikiem, mającym tylko jedną niedzielę dla siebie i wtedy było ci dobrze, a dziś jesteś wolnym człowiekiem — i nie umiesz, jak wolny człowiek żyć! Koniecznie ci do szczęścia potrzebny rygor, chomąto?
— Ja jezdem zwykły robotnik, chomąto mi nie straszne. Nie chce myśleć, to nie moja rzecz, nic nie wymyśle. Kożcie mi robić, co chcecie, ale dajcie mi czasem żyć! A tu życia nimo!
Chwiejąc się, ze szklanemi oczyma i obwisłemi mięśniami twarzy, wyjął z kieszeni flaszkę i przechyliwszy się w tył, zaczął sobie lać wódkę prosto w gardło.

∗                         ∗

Kłopotów, zmartwień było niemało, bo drożyzna wzrastała, marka spadała wciąż, a zarobki stale kuśtykały za cenami, ale przecież jakoś się żyło. Dzieci dostały nowe, lekkie sukienki i sandałki, pani Zagórska też sobie zdołała coś sprawić. Zato Zagórski całe dnie spędzał za biurkiem przy oknie, to pisząc, to zajęty korektą — bo druk jego słownika rozpoczęto — to wreszcie przyglądając się dzieciom, kręcącym się przy matce, pracującej wraz ze służącą w ogrodzie.
Maj rozkwitał, mieniąc się tęczą, i zdawało się, jak gdyby wraz z nim rozkwitali i ludzie. Wieczorem dzień w dzień liczne zastępy szły do klasztoru długiemi szeregami na nabożeństwo majowe. Że to jednak są to ulubione nabożeństwa dziewcząt, więc one wysuwały się na pierwszy plan i odgrywały główną rolę — wystrojone, ufryzowane i w różnobarwnych, przeważnie oszałamiająco jaskrawych sukienkach lub bluzkach. Nieraz też zjawiały się dziewczęta z okolicznych wiosek w prześlicznych strojach ludowych, do chodzących bukietów podobne — zaś ludzie patrzyli za niemi tęsknie i w milczeniu, a z żalem, jakby przeprowadzając wzrokiem zjawiska ukochane, a odchodzące na zawsze.
Za dziewczętami ciągnęli oczywiście chłopcy, nie tyle dla nabożeństwa, choć i ono miało swój miły urok, ile dlatego, że nadarzała się sposobność zbliżenia się i łatwiejszego zaznajomienia się z panienkami, które przeważnie przychodziły same. Pary dobierały się w tajemniczy sposób w kościele, po nabożeństwie zaś, późnym już wieczorem, wędrowały ścieżkami polnemi do domu.
Zbierano się u figury Matki Boskiej na błoniu, przeważnie późno, kiedy na niebie świeciły już gwiazdy a żaby rechotały w rowach i stawach. Tu znów zgromadzała się młodzież miasteczka, wykształceńsza i wprawniejsza w śpiewie od młodzieży wiejskiej. Nieraz do późna dolatywał stamtąd odgłos starych, pięknych pieśni, a dziewczynki Zagórskiego wyśpiewywały radośnie: Po górach, dolinach, rozchodzi się głos!
W piękne, gwiaździste wieczory zabawiał się Zagórski w połów gwiazd, podziwiał światło Arktura, liczył gwiazdy Wolarza, Psy Gończe, wyszukiwał wszystkie perły Korony Północnej... Niewiele się na tem rozumiał, ale nieraz do późnej nocy dreptał tam i z powrotem po sadzie, kąpiąc duszę w głębiach Nieskończoności, rozmarzony i zachwycony... Pisał bratu: — Codzień wieczorem zajeżdża przed mój dom Wielki Wóz, który mnie wiezie na srebrne szlaki Mlecznej Drogi, między słońca, gwiazdy, duchy gwiazd i ciche, smutne, czarne trupy ziem wygasłych...
Zaszumiały deszcze majowe, rzęsiste, ulewne, ciepłe... — Złoto z nieba leci, czyste złoto! — wołali uradowani ludzie, widząc jak bujną zielenią świat się po tych deszczach okrywa. Ale nadlatywały też i burze, złe, groźne, trzaskające piorunami, siekące gradem, wielkim nieraz jak laskowe orzechy. Kiedyindziej znów burza zawisła nad światem i tak wisiała, czarna, straszna, warcząc tylko głucho grzmotami, przewalającemi się po ołowianem sklepieniu niebieskiem i dysząc takim żarem, że roślinki mdlały, ludzie oblewali się potem, zaczynali się skarżyć na ból głowy, a w duszy zrywał się taki niepokój, że niepodobna było pracować. Trwało to czasem kilka dni, aż wreszcie huknął piorun, ziemia stanęła w zielonym ogniu, rozpętała się burza, wyrzuciła z siebie całą swą wściekłość i poszła dalej, rzuciwszy za siebie ludziom na pojednanie jasną wstęgę tęczy.
Niby nie działo się nic, a właściwie ciągle coś się działo. Palpieronowi zdechł koń, krowa Maślankowej złamała nogę i musiało się ją dobić, ktoś zginął od pioruna, ktoś wyjechał do Ameryki, Salcia dostała od swego amerykańskiego wuja dwadzieścia dolarów, z radości pożyczyła sobie od kogoś gramofon i cały dzień przy nim tańczyła z przyjaciółkami, sprowadził się do miasteczka nowy doktór, pani Pudłowiczowa zachorowała i musiała się poddać operacji, jarmark następował po jarmarku — ale to wszystko nic nie znaczyło i nic się przez to w miasteczku nie zmieniało. My som my! — mówiły domy, kamienie, drzewa, płoty, nawet walące się — i trwały dalej.
Wypadkiem dnia był doroczny przyjazd fotografa. W miasteczku, do którego nie zaglądali nawet wędrowni fotografowie, fotografji bardzo potrzebowano. Ten i ów chciał się fotografować z rodziną, tamten — dla brata czy siostry w Ameryce, tamta pragnęła uwiecznić się w ślubnej sukni czy z narzeczonym, jeszcze inna obiecała fotografję narzeczonemu, służącemu w wojsku, to znowu ktoś wybierał się do Ameryki i chciał krewnym zostawić po sobie jakąś pamiątkę — dość na tem, że zgłaszających się było mnóstwo.
Przybycie fotografa obwieszczały afisze z szumną reklamą, oraz umieszczona obok drzwi apteki — fotograf zawsze zajeżdżał do pani aptekarzowej — skrzynka z różnemi fotografjami. Były to przeważnie raczej podobizny zmarłych w bolesnej męce konania nieboszczyków, niż fotografje, konterfekty ponurych matołków, nieudolne, wysmażone bohomazy, mające przedstawiać chóry prowincjonalne, rady gminne czy zebrania jubileuszowe — tak czarne, źle retuszowane i niezdarne, że w rezultacie przypominały grupy kryminalistów lub topielców, ale — innego fotografa nie było. W dodatku dzielny ten przemysłowiec rozporządzał tak olbrzymią dozą banalności, że najnaturalniejszy nawet ruch czy układ ciała potrafił zmienić w zatęchłą martwotę, oblaną niby twardym lukrem, sztywną obrzędowością i nadętą powagą. Krótko mówiąc: Idealny fotograf prowincjonalny.
Zdjęcia odbywały się na wielkiem, obwiedzionem murem, podwórzu w domu pani aptekarzowej. Delikwenci kolejno stawali czy siadali po jednej stronie przed czarnem pudłem fotografa, zaś po drugiej stronie zbierali się ci, którzy na swą kolej czekali, co się już fotografowali lub poprostu ciekawi. Ta publiczność przyglądała się pozom i minom fotografowanych i bawiła się doskonale.
Pierwsza obsiadła stół rodzina burmistrza. Okazała pani burmistrzowa, tłusta, z czerwoną, spoconą twarzą, jędrny, fertyczny podlotek z dobrze rozwiniętemi łydkami, wyglądającemi z pod krótkiej sukienki i z zadartym nosem, dwu tęgich dryblasów i stary, skrzywiony pogardliwie i wściekły, bo ze względu na garb, fotografować się nie lubiał. Teraz też chował się to za żonę, to za chłopców, a i fotograf nie wiedział, co z nim zrobić, póki go wreszcie jakoś za stół nie wsunął. Stary klął — „komedyje, psiokrew, cholera“, wymyślał synom, żonie też kilka słów brzydkich rzucił, więc twarze były zagniewane, odęte. Widzieli to wszyscy i bawili się zakłopotaniem burmistrza. Wtem fotograf podniósł rękę, krzyknął: — Proszę uważać! — i twarze w mgnieniu oka rozjaśniły się uśmiechem. Pani burmistrzowa uśmiechnęła się słodko, córeczka figlarnie, jeden dryblas chytrze-porozumiewawczo, drugi rzewnie, z natchnieniem, lirycznie, a burmistrz kwaśno, jakby chciał powiedzieć: — Co mi ta, psiokrew, do tego, jo sie, psiokrew, do tego nie miszom, jo se tylko tak siedze!
Stanął pod murem Antoś Szczygieł z żoną: On w czarnym, obwisłym na piersiach i na ramionach tużurku, ona w ślubnej sukni z welonem. W rękach trzymała bukiet z papierowych róż w papierowym mankiecie, że zaś nie miała trenu, przypięła do sukni agrafkami prześcieradło, z którego Antoś na ziemi ułożył jej tren. Potem on stanął na baczność i wytrzeszczył groźnie oczy, ona zapatrzyła się przed siebie i tak skamienieli.
Zasiadł przy stole pod murem Rogacz ze swą liczną rodziną, pewny siebie, butny, hardy, odcinający się ostro licznym, mniej lub więcej szczerym przyjaciołom. Siadł sobie śmiało, szeroko. Będzie się wstydził! On! Fotograf kazał mu wziąć na rękę złotowłosą Irenkę, najmłodszą, kazał mu na nią patrzyć — Rogacz się na dziecko zapatrzył i twarda twarz mu zmiękła, rozjaśniła się, jakby oczyściła i zniknął gdzieś Rogacz spekulant, przemytnik, nie przebierający w środkach handlarz świń, a został tylko ojciec, nad życie kochający dzieci.
I tak, z krótką przerwą na obiad, jeden za drugim stawali cały dzień pod murem, prawie całe miasteczko. A dziwna rzecz: Dokładali wszelkich starań, aby się wydać nie takimi, jakimi byli w życiu codziennem, lecz jakimi się widzieli w swej wyobraźni, jakimi chcieliby się mieć. I to nie był fałsz, lecz tęsknota, wyrażona choć w ten prymitywny sposób dążność do czegoś lepszego, wiara w ideał, a jednocześnie tragedja życia.
Kiedy się ściemniło, fotograf zebrał swe manatki i złożywszy je w salonie, padł ciężko na kanapę.
— Nie mogę już, nie mogę! — jęczał ochrypłym od nawoływań głosem, obcierając kolorową chustką spocone czoło. — Błagam panią, niech mi pani da szklankę — nie kieliszek, szklankę mocnej wódki!
— A to się pan napracował! — zlitowała się nad nim pani aptekarzowa.
— Praca, to nic! Ale te gęby ludzkie, te gęby! Okropność!
Zwinął swój namiot widzący wszystko czarno fotograf i znowu spokój zapanował w miasteczku — aż oto znowu niezwykły wypadek ten spokój zmącił.
W miasteczku pojawił się samochód.
Prawdę mówiąc, samochód nie był w tych stronach zjawiskiem nieznanem. Widywano samochody przed wojną, widziano ich aż nadto dość podczas wojny, a i po wojnie czasem się któryś z tych potworów do miasteczka zapędził, na gościńcu znajdowały się nawet sygnały dla automobilistów, już za polskich rządów postawione.
Samochód, o którym mowa, sprawił dlatego tak wielkie wrażenie, że to był — autobus! Wielki, wysoki, biało-czerwony autobus.
Zkąd się wziął?
Była to prawdopodobnie zbiorowa wycieczka z którejś miejscowości kąpielowej — a może, korzystając z pięknej pogody, obwożono po kraju zagranicznych dziennikarzy czy innych gości z daleka — dość na tem, że pełen pasażerów autobus przejechał pewnego dnia przez miasteczko.
Zdaleka już oznajmił się ludziom niskim, basowym pomrukiem.
— Samochód jedzie! Samochód! — zaczęły wołać dzieci na gościńcu.
Kto żył, wybiegał z domu — naprzód aby spędzić z gościńca dzieci, psa, ewentualnie kurę lub gęś, powtóre, aby — choć się ta tego widziało dość, nikomu już samochód nie dziwota — przecie przyjrzeć się żelaznemu bydlęciu ze świata, z miast ludnych i gwarnych, z dzielnic fabrycznych, pełnych chrzęstu cudownych maszyn, z dróg szerokich, twardych, rojnych...
Pokazał się wreszcie w dali, do żuka biało-czerwonego podobny, wysoki, mimo niezbyt szybkiego biegu, w pędzie swym niewstrzymany, potężny potwór, wyzwolony z niewoli szyn, nieraz zwycięski nawet w boju z lokomotywą.
Wciąż jeszcze myślano, że to zwykły samochód.
Kiedy jednakże ujrzano autobus, natłoczony pasażerami, siedzącymi po obu stronach, kiedy zobaczono, że to jadą nie obywatele z okolicy, lecz prawdziwi ludzie z miasta, podróżni, pasażerowie — wielki dreszcz wstrząsnął całem miasteczkiem. Starzy guloni zrobili miny krytyczne i nieufne, burmistrz poskrobał się w łopatkę i pomyślał: — A możeby, psiokrew, i dobrze było! — wymalowana panna Wanda wyjrzała oknem i szepnęła: — Możnaby częściej jeździć do Sącza na bale! — panna Elza westchnęła, bo jej pilot przyszedł na myśl, ten ów amerykanin wspomniał nieskończone łańcuchy samochodów z ulic amerykańskich miast i nagle zaczęło się dziać coś dziwnego: Z kłębów dymu, lecących za autobusem, wyrastała nowa ulica — po obu stronach w pięknych ogródkach wille murowane z szerokiemi oknami, o lustrzanych szybach, chodniki z pięknych tafli ułożone, nad gościńcem zwisające białe jagody lamp łukowych, w rynku garaż i przystanek dla samochodów — stara Pietrkowa już nie zbiera gałązek po polu, ale sprzedaje na rogu rynku gazety, nie trzeba czekać na jarmark, ażeby kupić wiązkę cebuli lub parę sznurowadeł, bo w sklepach wszystkiego jest dość, rozpróżniaczeni chłopcy, którzy dawniej, pasąc krowy na błoniu, bawili się w wiklach z dziewczętami w męża i żonę, lub urządzali różne orgje w krzakach, w mundurach harcerskich musztrują się na boisku sokolem.
— Hehe! — woła do pana Przypiórskiego pan Uszko. — Już się zaczyna! Przyjechał raz? Dobrze, przyjedzie drugi raz! A potem zacznie jeździć dwa razy na tydzień, potem trzy, potem raz na dzień, dwa razy na dzień.
— Dlaczego nie? To bardzo łatwo może być! — zachęcał po swojemu pan Przypiórski.
— A wtedy my sprowadzimy sobie Fordy!
— Może będziemy mieli samochody własnego wyrobu?
— I po naszem białem miasteczku!
— Ono dopiero wtedy będzie białe. Teraz to już bardzo ze starości czarne i zakopcone!

∗                         ∗

Kąpać się pan idzie do Dunajca? — mówił znajomy gulon do Zagórskiego. — Dobrze pan robi. To bardzo zdrowo. Ja, wie pan, czterdzieści lat tu mieszkałem i nie kąpałem się nigdy. Dopiero zeszłego roku mnie namówili, wykąpałem się. Panie! To by nikt nawet nie uwierzył, jak to dobrze robi!
Zagórski prawie całe lato spędził w wodzie lub nad wodą, podsmażając się na gorącym piaseczku. Pani Zagórska smażyła konfitury, jęcząc, płacząc i pomstując na spekulantów, którzy właśnie w tym czasie pochowali cukier. Dzieci chodziły z buziami i rączkami sinemi od czarnych jagód, dom pełen był woni poziomek, grzybków świeżych i suszących się malin... Po pokojach latały motyle, wieczorem przecudne, białe, zielono nakrapiane ćmy siadały panu Zagórskiemu na rękach lub kartach książki. Jabłonie pokryły się gęstym owocem.
Zaczęli zjeżdżać letnicy — opaśli, ciężcy, z dobrze wyładowanemi kieszeniami paskarze z wielkich miast i — któżby pomyślał! — wszyscy przeważnie guloni z pochodzenia. To radca sądowy, to inżynier, to wyelegantowany kapitan z Warszawy, to bogaty krawiec ze Lwowa, to jakiś notarjusz, profesor uniwersytetu, wyższy urzędnik kolejowy... Ci wysocy dostojnicy, wielcy ludzie, byli tu znowu gulonami, mówili sobie ty z różnymi oberwańcami, ciociami nazywali kumosie w chusteczkach na głowach, głaskali po jasnych główkach bosych urwisów, którzy wołali na nich wuju lub stryju. Goście narzekali na brak kultury, na złą, barbarzyńską, prostacką kuchnię, na zacofanie, ale pili wiadrami mleko, chodzili się kąpać, a wieczorem bez najmniejszych ceremonji chłodzili się w szynku piwem i za pan brat bez względu na stan i godność, wspominali spędzone w miasteczku młode lata.
Zanim się kto obejrzał, pojawiły się w rynku i na ulicach miasteczka wozy, naładowane wysoko złotemi snopami — istne góry złota, na których wysoko trząsł się ten czy ów gulon, czarny od słońca, spocony, w rozchełstanej na piersi koszuli, ale zadowolony i uśmiechnięty. W ciemnych wnętrzach szeroko otwartych stodół zaczęły się piętrzyć stosy złota. Rozległy się głuche uderzenia cepów o boiska.
Dziewczęta przynosiły z lasu ostrężyny, rydze...
— Już śliwki są! — wołała pani Zagórska. — Mój Boże, kompotu trzebaby zrobić na zimę, a cukier tak podrożał!
— Ale żyjemy jeszcze! — pocieszał ją mąż.
Chłopcy robili straszne spustoszenia w sadzie. Zarzucali sad kijami, kamieniami, łamali gałęzie owocowych drzew. Pani Zagórska pieniła się z gniewu. Zagórskiemu było też bardzo przykro, ale ostatecznie...
— Jak tu autobus będzie jeździł dwa razy dziennie, te kradzieże ustaną! — tłumaczył żonie. — A przytem pomyśl, że te chłopaki są właściwie poprostu głodne. Czemże to żyje? Chlebem, lurą z cykorji, barszczem z ziemniakami, kapustą. Jabłka to dla nich łakocie... Widziałem, jak wybierali z rowu napół zgniłe, robaczywe i także je jedli... Ale obrać je trzeba...
Właśnie Milcia, pokazując grube łydy, uwijała się wśród olbrzymich konarów starej gruszy, otrząsając soczyste różanki, gdy naraz Zagórski, który dyrygował tą akcją, ujrzał starego Józefowicza.
Gulon, jak zawsze uroczysty i poważny, widząc, że Zagórski jest zajęty, zawahał się. Zbieranie owoców — to nie byle co, bez pańskiego oka obejść się nie może. Ale Zagórski natychmiast podszedł ku niemu, posadził go na ławce pod jabłonią i zapytał, czem mu może służyć.
Stary nie odrazu odpowiedział. Rozejrzał się po sadzie, przyjrzał się drzewom tak, jakby chciał wszystkie jabłka policzyć, następnie pochwalił:
— Jabłka bardzo pięknie obrodziły.
— Nadzwyczaj pięknie. Będzie tego ze dwadzieścia metrów.
— Chłopczyska kradną.
— Rozumie się.
Stary potrząsnął głową.
— Źle to wychowane, dzikie, zepsute. Rodzice nie dbają, szkoła nie wychowuje...
Pogderał chwilę. Potem zapytał, czy nie mógłby kupić metra jabłek. I kiedy ma zapłacić. Przy odbiórce. Dobrze.
Zamrugał powiekami.
— A czy to prawda, że Zagórski chce sprzedać dom?
— Ja? — zdziwił się Zagórski. — Po co?
Józefowicz wzruszył ramionami.
— Tak coś mówiono. Mówią, że się pan przenosi do Warszawy.
Zagórski roześmiał się.
— Gdybym się przenosił do Warszawy, tobym dopiero domu nie sprzedawał! Uważaj, Basiu, nie podchodź tak blisko, bo cię gruszka w główkę uderzy! A ty tam trzymaj się dobrze na gałęzi! — krzyknął na Milcię, poczem znowu zwrócił się do gościa. — Nie, nie przenoszę się do Warszawy.
Gałęzie drzewa zaszumiały, gruszki gradem posypały się na ziemię.
— A nie nudzi się tu panu?
— Nie.
— Towarzystwa niema.
— Mam rodzinę. Zresztą — ludzie są.
Sad pęczniał popołudniowem światłem słonecznem. Wszystko nasycone było jego dojrzałem złotem. Brunatna, srebrną siwizną obramowana twarz starego była jak z miedzi.
— Ale dlaczego pan nie przeniesie się do Krakowa? — zapytał naraz Zagórski.
— Ja?
Stary aż się zląkł.
— Ma pan tam przecie trzech synów, jest pan człowiekiem bogatym.
— Ja? Nic nie mam, jestem tylko ekonomem swych dzieci. Zresztą, cóżbym ja w mieście robił? Całe życie mi tu zeszło. Strach mnie ogarnia na samą myśl, że mógłbym gdzieindziej umrzeć, że nie pochowano by mnie tu, na tym cmentarzu, w grobie rodzinnym...
— A przecie pan z pewnością często w Krakowie bywa.
— Ostatni raz byłem przed dwudziestu laty. Od dwudziestu lat krokiem się stąd nie ruszam.
— Ale Kraków pan lubi?
— Bardzo. Tylko że nie chciałbym tam mieszkać.
— A myślał pan kiedy nad tem — dlaczego?
— Stary jestem — dużo myślałem.
— Zatem — niechże mi pan powie, bo mi to potrzebne.
— Na co?
— Dla siebie.
Ledwo dostrzegalny uśmiech błysnął wśród siwego zarostu.
— Gdyby pan przyszedł tu przed dwustu laty i zapukał do drzwi mego dzisiaj domu, otworzył by panu Józefowicz, bardzo do mnie podobny. To samo byłoby przed stu lub przed trzydziestu laty. Wiem, że świętej pamięci ojciec pański, którego dobrze znałem i bardzo szanowałem, mieszkał dłuższy czas w Krakowie. Gdyby ktoś zapukał dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat temu do dawnego mieszkania rodziców pańskich w Krakowie, kogóż by zastał?
— Nie wiem! — uśmiechnął się Zagórski.
— Lecz jeśli pan zapuka do mego domu za lat pięćdziesiąt, otworzy panu znowu Józefowicz, bardzo do mnie podobny.
— Kto wie?
— Ja wiem. U nas się życie tak prędko nie zmienia. Ta droga, przy której stoi pański dom, ma co najmniej osiemset lat, jeśli nie więcej. To odwieczny szlak z Węgier do Polski. Jeździli tą drogą kupcy, zbóje, żołnierze, jeżdżą dziś auta, ale ani jeden nawet zakręt drogi nie zmienił się. Koryto Dunajca zmienia się czasem trochę, ale kierunek rzeki nie zmienia się. Nie, panie! Nie może się zmieniać. Dlaczego? Sam pan widzi: Po tej stronie grunt ku rzece opada, a po drugim brzegu są góry. To się zmienić nie może. Jak każdy z moich sąsiadów — mam swój majątek. Co się tu może zmienić? Właściciel? Sposób uprawy ziemi? To przecie nie stanowi istoty rzeczy! Pług zwykły czy motorowy, Szymon Józefowicz czy Michał? To rzecz podrzędna. A z mojego domu do kościoła nie będzie nigdy ani bliżej ani dalej. Lipy pod klasztorem mają już trzysta lat i nikt ich nie ścina, bo poco?
— A postęp, panie Józefowicz! Elektryzacja?
— Dobrze, proszę pana! Wszakże tym dawnym szlakiem kupieckim jeżdżą już auta, a szlak się nie zmienił. Obozowały tu kiedyś wojska króla Jana Trzeciego, a potem, podczas wojny, mieliśmy tu Węgrów, Niemców, Bawarów, Moskali, nawet legjonistów. Będziemy mieli elektryczność? Doskonale! Ja przecie też nie noszę czamary ani butów z cholewami, lecz ubieram się po miejsku. Nie przeczę zresztą, że zacofania jest dużo, bo i ciemnota niemała i ludzie nie bardzo mądrzy. Najzdolniejszych świat nam odbiera — a nie oddaje i nie daje za to nic.
Tu stary gulon pokiwał głową.
— I tak — zarzuca się nam chciwość! Zbieramy, bo to jest naszym obowiązkiem. Pszczoła też jest chciwa — a przecie nie dla siebie zbiera. Zbieramy, ale dajemy wszystko wiernie. Pieniądze, produkty, krew, dzieci. W czasie wojny z bolszewikami cała młodzież poszła na ochotnika. Do legjonów szli też. Tak było zawsze. W sześćdziesiątym trzecim dziesięciu z naszego miasteczka uciekło za Wisłę, jeden na Syberji był, jeszcze żyje. A iluż mieszkańców wtedy to miasteczko liczyło? Może ośmiuset! Tak było i jest. Niech pan patrzy: Z sześciu — trzech synów mi zostało — a gdzież oni? Wzięło mi ich miasto. Ten inżynier, tamten prawnik, trzeci jest profesorem uniwersytetu, sławny człowiek — a nikt nie wie, że za nimi stoi stary, małomieszczański domek z kramem, w którym siwy, samotny ojciec i staruszka matka pieprz sprzedają. Tam znów elegant kapitan, a jego starszy brat własnoręcznie kiełbasy robi. Tam znowu radca sądowy, wyroki feruje, dostojnik — a tu jego matka w dwuch izdebkach sama się krząta. Tak. Oddajemy wszystko, co mamy najlepszego, najsilniejszego i nic do nas nie wraca. Karmimy, odziewamy, kształcimy i wysyłamy w świat, na służbę dla społeczeństwa. A tu zostaje tylko to, co słabsze i co zostać musi. Woły robocze. Więc cóż się dziwić?
Stary zamrugał powiekami, umilkł i siedział, zacierając wiecznie czerwone, odmrożone ręce.
— Ale to do rzeczy nic nie ma! — odezwał się po chwili. — Pan pytał, dlaczego nie chciałbym przenieść się do miasta. Ba, mógłbym, stać mnie na to. Byłoby mi wygodniej, widywałbym się codzień z synami. Ale nie chcę. Nie tylko przez przywiązanie do tej ziemi, nie. Jest inna przyczyna, ważniejsza. Ja, człowiek stary, chcę żyć, a życie miejskie jest — jak miejskie powietrze — zatrute.
— Co pan przez to rozumie?
— Życie miejskie tak szybko i gwałtownie się zmienia, że uchwycić go i zrozumieć — nie można. Miejski człowiek nie wie, do czego dąży, a skutkiem tego musi często kłamać. Z czasem tak się zakłamie, że nie wie, kim i czem jest. Przestaje być sobą. Widzę to na własnych synach. Więc doktor, Stanisław. Poszedł na medycynę z wzniosłej miłości bliźniego, a czem jest? Sławnym lekarzem, leczącym tylko bogatych ludzi. Czemu? Zmieniły go warunki życia miejskiego. I jakże ja mógłbym żyć takiem nieszczerem życiem, niewierny sobie!
— A tu?
— Tu jest inaczej. Tu każdy wie, kim jest i co ma robić. Tu nie trzeba chleba dla siebie wydzierać drugiemu. Tu każdy ma kąt i chleb własny. Dlatego tu można dojść do rzeczy najważniejszej: Poznania samego siebie. Dlatego tu każdy ma własne, prawdziwe życie.
Stary podniósł się i podając Zagórskiemu na pożegnanie rękę, rzekł:
— Jak to my, guloni, mówimy: — My som my!

KONIEC.





  1. Ancug — z niemieckiego: Anzug — ubranie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.