W kraju Mahdiego (May, 1911)/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W kraju Mahdiego
Wydawca Wydawnictwo Ilustrowanego Tygodnika »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Niewolnice.

Wierny Ben Nil prosił mnie, by mi mógł towarzyszyć, lecz nie mogłem mu na to pozwolić. Byłbym go wziął z sobą chętnie, gdyż był nie tylko odważny, ale i roztropny, a czworo oczu i uszu zawsze lepiej widzi i słyszy, aniżeli dwoje, ale teren był zbyt uciążliwy, a on nie miał wprawy w podchodzeniu. Jeden fałszywy krok mógł nas przecież zdradzić.
Upłynęło pół godziny, zanim z krawędzi parowu zeszedłem na jej dno. Gwiazdy nie świeciły jeszcze, więc schodzenie można było nazwać wprost karkołomnem. Posuwałem się naprzód powoli, badając często niepewne miejsca rękoma, zanim nogę na głazie postawiłem. Wreszcie światełko jakieś, majaczące w dali, powiedziało mi, że byłem już blizko celu.
Ciemne, szare ubranie, które na sobie miałem, było swą barwą tak zbliżone do otaczających mię skał, że z odległości kilku kroków z pewnością niktby mnie nie dojrzał. Jasny haik zostawiłem w obozie. Do zakrycia twarzy służyła mi kaffia, czyli chustka, O powierzchni mniej więcej jednego metra kwadratowego. Składa się ją na krzyż i przymocowuje się do tarbusza (fezu) w ten sposób, żeby jeden koniec osłaniał twarz, a drugi tył głowy i szyję. Biedacy noszą wełniane lub półwełniane kaffie, bogaci używają jedwabnych, za które w Kairze płaci się po piętnaście franków i więcej. Chustki te, wyrabiane przeważnie w Cuk i w Bejrucie, są dość ozdobne i mają zwykle niebieski lub czerwony deseń na tle złocistem lub białem. Moja kaffia była jednak ciemna. Uzbrojony byłem w nóż i rewolwery.
Światło, które przed sobą zobaczyłem, pochodziło od ognia podtrzymywanego suszonym gnojem wielbłądzim, jedynym materyałem opałowym pustyni. Ponieważ tego materyału nigdy niema wiele, przeto podróżni z oszczędnościowych względów rozpalają ogniska małe i zaledwie tlące. I to, które przed sobą widziałem, świeciło bardzo słabo, co mi było oczywiście na rękę, gdyż jasny płomień mógł mnie łatwo zdradzić.
Owinąłem sobie głowę kaffią w ten sposób, że oprócz oczu cała twarz była zakryta, położyłem się na ziemi i w tej pozycyi posuwałem się naprzód.
Ciasno dotąd stojące ściany skalne, zaczęły się rozstępować i zobaczyłem przed sobą po prawej ręce jeszcze dwa tlejące ogniska. Dokąd miałem się zwrócić? Z tych trzech ognisk należało wywnioskować, że obozują tutaj trzy gromadki ludzi. Nie mogli to być jeszcze łowcy, których chciałem podsłuchać, w każdym razie jednak przybycia ich należało spodziewać się niebawem. Gdzie rozłożą się obozem? Byłem pewny, że wyszukają sobie jakieś miejsce nieopodal od wody, gdyż po pieszej wędrówce przez pustynię, musieli być bardzo spragnieni. Bądź co bądź chciałem wiedzieć, kogo mam przed sobą na razie. Na obecność Murada Nassyra mogłem liczyć z pewnością.
Zwróciłem się najpierw na lewo, skąd dolatywał do moich uszu cichy dźwięk rababy czyli skrzypiec o jednej strunie. Wkrótce dosłyszałem także brzęczenie kamandży czyli skrzypieć dwustrunnych z łupą z orzecha kokosowego jako pudłem, a nakoniec świst cammary i szabbabi, czyli piszczałki i fletu najpospolitszej konstrukcyi.
Tego, co grano, nie można wedle naszych pojęć nazwać muzyką. Nie było w tem ani taktu ani melodyi ani harmonii. Wszyscy czterej artyści ciągnęli smyczkami albo dęli w instrumenty, jak się któremu podobało, i ten bezładny hałas był dla tych ludzi koncertem. Dyssonanse raziły moje ucho, ale były mi bardzo na rękę, bo przygłuszały szmer, jaki bądź co bądź wywoływałem, czołgając się po kamienistym pokładzie.
Gdy się zbliżyłem, ujrzałem bezkształtne masy leżące na ziemi; były to wielbłądy, a w koło nich bagaże podróżnych. Koło ogniska siedziało ze dwanaście osób. Czterej mężczyźni grali, dwaj byli zajęci przygotowaniem papki mącznej na wieczerzę, reszta przypatrywała się i przysłuchiwała z widoczną przyjemnością.
Ci ludzie byli mi obcy zupełnie i żadnego zajęcia we mnie nie budzili, zwróciłem się przeto na prawo, gdzie wkrótce zobaczyłem kilka namiotów. Było to, jak się przekonałem, obozowisko Beduinów z plemienia Ababde, którym powierzono pilnowanie studni. I tu nie miałem czego szukać, więc poczołgałem się na kolanach i końcach palców w stronę trzeciego światełka. Majaczyło ono przed namiotem, obok którego stał drugi, Dwie kobiece postacie siedziały nad ogniskiem i przyrządzały wieczerzę. Kiedy jedna z nich, pochyliła się, aby gasnący już ogień rozdmuchać i jaśniejszy blask twarz jej oŚwiecił, poznałem Fatmę, ulubioną kucharkę Nassyra, której włosy znalazłem w piławie. Oba namioty należały zatem do mego wrogiego przyjaciela Murada Nassyra. Jeden przeznaczony był dla siostry i jej służby, drugi był niezawodnie przez niego samego zajęty. Kiedy się do namiotu zbliżyłem, zobaczyłem Turka, siedzącego przed wejściem w towarzystwie poganiaczy, wynajętych w Korosko.
I tu nie miałem czego szukać, gdyż to, o czem Murad mówił z przewodnikami, było mi obojętne. Więc teraz dokąd? Wydało mi się rzeczą najbardziej odpowiednią, pójść w pobliże studni, która leżała nieopodal od drugiego ogniska. Właśnie ruszałem z miejsca, kiedy usłyszałem za sobą tętent zbliżającego się wielbłąda.
Jeździec musiał tę miejscowość znać bardzo dobrze, gdyż pomimo ciemności jechał wcale szybko. W każdym razie zdążał także do studni. Nie mogłem już nawet marzyć o tem, aby go wyprzedzić i ukryć się w jej pobliżu, a ponieważ był już za mną niedaleko, musiałem usunąć się na bok. Zaledwie parę kroków zrobiłem, kiedy przybysz zawołał:
— Hej strażniku! Gdzie światło?
Głos ten wydał mi się znajony, nie mogłem sobie jednak przypomnieć, gdzie go słyszałem i kiedy. Wiedząc, że człowieka tego przyjmą ze światłem, musiałem się schować czemprędzej. Zakradłem się więc za namiot grubego Turka; nie czułem się tam bezpiecznym i postanowiłem zaszyć się w gęste poblizkie zarośla. Na moje nieszczęście były to kolczaste mimozy. Ich igły przebijały mi odzież, chustkę na twarzy i kłuły w obnarzone ręce, w dodatku uważałem za rzecz możliwą, że pod krzakami natrafię na niedźwiadki, a może nawet i na assaleje czyli najjadowitsze węże pustyni. Ich ukąszenie byłoby dla mnie w obecnych warunkach bezwarunkowo śmiertelne.
Bądź co bądź, byłem teraz dobrze ukryty i mogłem zobaczyć wszystko, co się dziać będzie. Na zawołanie przybysza zjawili się wkrótce dozorcy z pochodniami z włókien palmowych, które przy ognisku zapalono. Światło ich zatoczyło szeroki krąg, ale do krzaka, pod którym się ukryłem, na szczęście nie doszło. Jeździec zsiadł z wielbłąda, a dozorcy skrzyżowali ręce na piersiach i skłonili się głęboko. Musiał to być człowiek bardzo dostojny albo pobożny. Tylko to mię uderzyło silnie, że nie miał przewodnika ani towarzysza, i sam jechał nocą przez pustynię. Kiedy go Murad Nassyr zobaczył, zerwał się natychmiast i zawołał:
— Abd Asi! Na Allaha, czy to być może? Ani mi przez myśl nie przeszło, że cię tu spotkam.
Na ten okrzyk odwrócił się przybyły i wtedy mogłem mu się dokładnie przypatrzyć. Rzeczywiście, był to Abd Asl, „święty fakir.“ W pierwszej chwili chciałem wybiec z ukrycia, aby z nim wszystkie rachunki załatwić, musiałem sobie jednak na razie jeszcze tej przyjemności odmówić.
— El Ukkazi! — odpowiedział fakir głosem pełnym zdumienia. — Czy moje oczy dobrze widzą? Tyś tu, przy Bir Murat? Allah cię tu sprowadził, gdyż właśnie chciałem się z tobą spotkać.
Przystąpił do Murada Nassyra i podał mu rękę, a ten potrząsnął nią i odrzekł:
— Istotnie Allah zrządził to spotkanie, a dusza moja cieszy się widokiem twego oblicza. Ty jesteś sam a ja mam ze sobą służbę, bądź moim gościem i usiądź przy mnie.
Fakir przyjął zaproszenie, kazał dozorcom zdjąć siodło z wielbłąda i dać mu wody, a potem usiadł obok Turka. Zauważyłem teraz przy świetle pochodni, że jego wielbłąd był jeszcze cenniejszem zwierzęciem, aniżeli mój hedżin. Skąd ten ubogi fakir, przyszedł do posiadania tak cennego wielbłąda? Na to pytanie odpowiedzi znaleźć nie umiałem, jeszcze bardziej jednak zdziwiło mnię to, że nie nazwał Turka Muradem Nassyrem, lecz El Ukkazim. Ukkazi znaczy tyle co kula, a używają tego słowa także w znaczeniu przezwiska kulas. Skąd Turek miał tę nazwę? Był przecież zdrów zupełnie, a jego chód był pomimo otyłości, lekki i równy.
Poszedł sam do namiotu, by fakirowi przynieść cybuch. Ten święty człowiek powiedział mi niedawno w Sijut, że nigdy nie pali, a teraz przyjął fajkę i zaczął dymić tak, jakby był zapalonym palaczem. Teraz nie gniewałem się już na kolczaste zarosla, bo leżałem od studni najdalej o pięć kroków i spodziewałem się usłyszeć wiele zajmujących rzeczy.
Rozmawiający zamienili najpierw zwyczajne towarzyskie frazesy, potem zjedli wieczerzę, podczas której poganiacze wielbłądów stali skromnie na boku. Kiedy wieczerzę spożyto, rozglądnął się fakir badawczo dokoła i rzekł:
— To, co mam ci powiedzieć, chcę, żeby zostało przy tobie. Czy tutaj rozmowy naszej nikt nie podsłucha?
— W namiocie sąsiednim, mieszka córka mojego ojca; przy niej moglibyśmy wprawdzie mówić o wszystkiem, ze względu jednak na niewolnice, które jej towarzyszą, a które mogłyby może cośkolwiek dosłyszeć, chodźmy lepiej do mojego namiotu.
Udali się do namiotu, poza którym leżałem. Wewnątrz było zupełnie ciemno. Kiedy dozorcy studni również i swoje pochodnie zgasili, wysunąłem się ostrożnie z krzaków i, zbliżywszy się do namiotu, jąłem nadsłuchiwać. Rozmawiali jednak półgłosem, a płótno nie dopuszczało do moich uszu słów ich wyraźnie. Ponieważ ich rozmowę chciałem słyszeć koniecznie, spróbowałem podnieść ścianę namiotu pomiędzy dwoma kołkami, co mi się też udało w tym stopniu, że mogłem głowę wsunąć do środka.
Ani jednego, ani drugiego w ciemności nie widziałem, po głosie jednak poznałem, że siedzieli tuż obok mnie i mógłbym ich wyciągniętą ręką dosięgnąć. Szkoda, że nie słyszałem początku rozmowy, gdyż ja sam byłem jej przedmiotem. Dowiedziałem się o tem zaraz z pierwszych słów fakira:
— W takim razie muszę cię przestrzec przed człowiekiem, utrzymującym przyjacielskie stosunki z reisem effendiną i dąży teraz do niego do Chartumu, by z nim razem łowić handlarzy niewolników.
— Ciekawym, czy masz na myśli tego samego giaura, co i ja? — zawołał Murad Nassyr. — Ja także znam takiego, przed którym chciałbym cię przestrzec.
— Cóż to za jeden?
— Giaur z Europy. Pewnie ten sam, o którym właśnie mówić z tobą chciałem. Gdzie go poznałeś? Osobiście zetknąłem się z nim w Kahirze, lecz już dawniej widziałem go w Dżezair[1]. Wiem, że i ty miałeś z nim do czynienia, bo on sam mi to opowiedział.
— Gdzieżeś się z nim ostatni raz widział?
— W Sijut. Czekał tam na mnie, bo miał mi towarzyszyć w podróży do Chartumu i dalej wzdłuż Bahr el Abiad. To człowiek mądry i odważny, a dla nas byłby tak nieocenionym, że, aby go do siebie przywiązać, nie wahałem się ofiarować mu za żonę młodszą córkę mojego ojca.
— Allah kehrim! Jak mogłeś to uczynić! Teraz jest twoim przyjacielem i szwagrem i nie mogę się na nim zemścić!
— Niczem on dla mnie nie jest, a raczej jest moim najgorszym nieprzyjacielem. Czy uwierzysz, że on moją propozycyę odrzucił?
— Co mówisz? Wszak to obelga, którą tylko krwią zmyć można.
— Wiem o tem, to też potrzykroć biada mu, jeżeli wpadnie mi w ręce. Przedewszystkiem jednak muszę ci dokładnie i obszernie opowiedzieć, jak i dlaczego przyciągnąłem go do mego boku.
Teraz opowiedział Nassyr fakirowi wszystko, co się stało, aż do poróżnienia się naszego w Korosko. Fakir słuchał zrazu cierpliwie, wkońcu jednak zerwał się z gniewem i zawołał:
— Głowa twoja była chora! Jak mogłeś mu przyrzekać siostrę i bogactwo! Jedno, ani drugie nie zupełnie do ciebie należy, bo syn mój ma udział w tem wszystkiem. Dając mu starszą córkę twego ojca za żonę, jak mogłeś równocześnie przyrzekać rękę młodszej temu parszywemu giaurowi, któremu oby Allah zginąć z pragnienia rozkazał. Jak może taki pies mieć za żonę siostrę kobiety, należącej do mojego syna!
— Zapominasz, że ten giaur, to człowiek bardzo niezwykły.
— Co mnie jego zalety obchodzą, skoro to giaur!
— Postawiłem mu też za warunek, przejście na islam.
— Na to jednak ten szakal pewnoby się nigdy nie zgodził. Szedłem jego śladem od Gizeh, a on tego ani nie przeczuwał. Kadirina oddała go w ręce mnie i kuglarzowi. Twój Selim, który niema mózgu w głowie był naszym sprzymierzeńcem. Ten człowiek, miał już w Moabdah zginąć, ale ponieważ znajdował się z nim koniuszy baszy, musiałem czekać na inną lepszą sposobność. Selim dowiedział się zadużo, i jego więc także należało usunąć. To też zwabiłem obu do dawnej studni i byłem pewien tak samo, jak kuglarz, że jej już nie opuszczą. Ale widocznie szatan z nimi w przymierzu i pokazał im nieznane nam wyjście. Uszli, a ja musiałem uciekać czemprędzej, ażeby ujść ich zemsty, zwłaszcza że konsulowie tych psów cudzoziemskich są potężniejsi, aniżeli sam Kedyw. Dopiero w jakiś czas po tym wypadku, odważyłem się wyjść z ukrycia i wtedy dowiedziałem się, że giaur i Selim popłynęli sandałem „Et Tar“ w górę Nilu.
— To był mój statek, ja go nająłem.
— Nie wiedziałem o tem. Wogóle nie miałem pojęcia, że znajdujesz się już znowu w Egipcie. Wszak miałeś córkę swej matki przywieźć znacznie później.
— A ja nie przypuszczałem dotychczas, że ty należysz do Kadiriny. To też cieszyłem się, że temu giaurowi udało się uwolnić mnie od strachów.
— Istotnie, uwolnił cię, ale tem samem wdarł się w nasze tajemnice. Z jego przyczyny skonfiskowano naszą Dahabię. Jedno i drugie powinien przypłacić życiem, ale nam na nieszczęście umknął, Jeśli rozgłosi o tem, co się stało, możemy przygotować się na rzeczy bardzo niedobre. Za wszelką sumę musimy go usunąć. Nie spocznę, dopóki tego giaura własnemi rękami nie zaduszę.
— Ja mu tem samem zagroziłem, lecz on się ze mnie wyśmiał.
— Niech się śmieje do czasu, my go i tak dostaniemy; albo mnie, albo kuglarzowi wpadnie on w ręce niebawem. Muzabir ściga go Nilem, ja zaś kazałem dać sobie najszybszego wierzchowego wielbłąda, ażeby jechać do Abu Hammed. Tam zaczekam, aż mi go kuglarz w ręce napędzi.
— Mylisz się, bo przecież na moim sandale go niema. Obraził mnie i jesteśmy Śmiertelnymi wrogami; czy sądzisz, że wobec tego pozwoliłbym mu używać mego statku?
Twarz fakira musiała przybrać wyraz największego rozczarowania; nie widziałem jej, ale za to słyszałem, jak pełen głębokiego smutku zapytał:
— Jakto? Więc on nie na sandale? Więc znajdujemy się jeszcze na tropie fałszywym?
— Tak jest; tym razem znowu wam umknął. Masz słuszność, że ten giaur jest w przymierzu z szatanem.
— A nie wiesz przypadkiem, dokąd się udał?
— Nie wiem, i nawet odgadnąć mi to trudno. Uważam jednak za prawdopodobne, że będzie w Abu Hammed przed wami, jeśli wogóle zamierzał tam się udać. Zresztą, kto wie, czy z Korosko nie wyruszył do Korti, ażeby stamtąd przez pustynię Bajuda udać się wprost do Chartumu.
— Z czegóż to wnosisz? Byłeś może obecnym przy jego odjeździe?
— Nie. Odjechałem wcześniej, niż on, lecz doścignął mnie wkrótce, i właśnie tego nie mogę sobie wytłumaczyć. Siedział z porucznikiem reisa effendiny przed bramą kanu i.....
— Z kim? — przerwał mu fakir. — Reis effendina wysłał do Korosko porucznika?
— Tak. Porucznik przesłuchiwał mnie i twierdził że mnie zna. Miał słuszność, ale się tego wyparłem. Nie mogłem tam pozostać ani chwilki dłużej, wynająłem pierwsze lepsze wielbłądy i wyruszyłem w dalszą drogę. Wkrótce potem doścignął mnie na pustyni giaur i porucznik. Jechali na wspaniałych wielbłądach a mieli przy sobie Selima i Ben Nila.
— Ben Nila? Alłah, Allah! Znałem takiego człowieka, ale on już nie żyje.
— Majtek z Gubator?
— Tak, ale skąd przyszło ci na myśl wymienić tę miejscowość?
— Bo mówię właśnie o człowieku, którego za zmarłego uważasz. Zwabiłeś go, jak mi sam opowiadał do studni, ale ten obcy niewierny uwolnił go i zabrał ze sobą.
— To niemożebne! — rzekł fakir prawie z płaczem.
— A jednak tak jest istotnie. Ben Nil jest teraz sługą giaura.
— Allah kehrim! Tego za wiele. A więc wszyscy trzej, którzy mieli umrzeć, są teraz razem. A przecięż zachowaliśmy wszelkie środki ostrożności. Więc jeszcze jeden wróg nam przybywa. Mam w ręku władzę zgubienia ich wszystkich i przysięgam na proroka, oraz na brodę jego, że to uczynię. Będę ich ścigał, choćby do Bahr el Ghazal. Poszukam syna i jeśli sam ich nie znajdę, oddam ich w jego ręce. Może przecież wiesz, gdziebym ich teraz mógł spotkać?
— Nie mam pojęcia. Jechali przez krótką przestrzeń drogą karawanową, a potem jak wskazywały ślady, zjechali na prawo.
— W takim razie muszę spieszyć do Abu Hammed. Jeśli ich tam niema, to roześlę ludzi do Berber, Korti i do Debbe. W jednej z tych miejscowości w każdym razie przynajmniej na jakiś ślad ich natrafię.
— Żałuję bardzo, że ci tak spieszno, bo ucieszyłem się twoim widokiem i miałem nadzieję, że będziemy dalej razem jechali.
— To niemożebne! Ty masz harem ze sobą i możesz jechać powoli, a mnię się istotnie spieszy. Kiedy oni odjechali z Korosko?
— W poniedziałek rano.
— A dzisiaj czwartek. Powiedziałeś, że mieli dobre wierzchowe wielbłądy, więc są daleko, a ja muszę tę przestrzeń bezwarunkowo prędzej przejechać, niż oni.
Mówił coś jeszcze, ale słów jego dosłyszeć nie mogłem, bo znowu rozległ się tętent, a ktoś zawołał głosem donośnym: )
— Hej dozorcy studni! Zaświećcie pochodnię, bo potrzeba nam wody.
Wyciągnąłem głowę z namiotu i ukryłem się znowu w zaroślach. Gwiazdy świeciły jaśniej, niż przedtem, a blask ich wystarczył mi, abym rozróżnił, że to nie przyjechał jeden jeździec, lecz cały oddział. Kazali wielbłądom uklęknąć i zsiedli z nich w ciemności. Zapalono pochodnię a przy jej świetle naliczyłem siedmiu ludzi, przybyłych na pięciu zwierzętach. Ten stosunek liczebny jeźdźców do wielbłądów, bardzo mię z początku zdziwił, lecz wyjaśniło mi się wszystko, kiedy w przybyłych rozpoznałem owych czterech łowców niewolników, których puściłem wolno.
Trzej inni, byli to ludzie wysłani przez główną siłę łowców, ażeby na pięciu wielbłądach sprowadzić wodę z Bir Murat, i ci właśnie spotkali po drodze swoich nieszczęśliwych towarzyszy. Okazało się teraz dowodnie, że moje przypuszczenia były prawdziwe. Jeźdźcy spotkani na pustyni, byli istotnie przednią strażą zbójeckiej karawany, która teraz wpaść nam w ręce musiała.
Cieszyłem się tą nadzieją, a równocześnie tem mniej byłem zadowolony z mego obecnego położenia, bo chciałem koniecznie podsłuchać rozmowę łowców niewolników, a tymczasem leżałem za namiotem i z miejsca się ruszyć nie mogłem. Obawiałem się, że nie zatrzymają się długo i że nie znajdę sposobności zbliżenia się do nich. Na moje szczęście stosunki ułożyły się wkrótce korzystniej, znacznie nawet korzystniej, aniżeli mogłem przypuszczać.
Oto Murad Nassyr wyszedł z fakirem z namiotu, a zobaczywszy przybyłych, zawołał pełem zdziwienia:
— Allah, Allah! Znowu cud! Oto mamy znów przyjaciela, którego nie mogliśmy się tu spodziewać, Malafie, zbliż się, napij się z naszej czary i wypal z nami fajkę powitania.
Malaf zwrócił się do nich. Był to dowódca owych ludzi, którym odebrałem jeńców.
— El Ukkazi i Abd Asl, ojciec naszego władcy! zawołał zdumiony. — Niechaj Allah śle wam łaskę i szczęście na każdym kroku! Pozwólcie, aby was sługa wasz powitał!
Przystąpił do nich i skłonił się głęboko.
— Czy jesteś tutaj przypadkiem? spytał się fakir.
— Nie. Bierzemy wodę dla karawan er requiq[2].
— Każ więc swoim ludziom napełnić wory, a ty tymczasem przyjdź do nas do namiotu. Chciałbym cię o syna zapytać.
Słysząc to, ucieszyłem się bardziej, niż gdyby mi kto tysiąc franków darował, gdyż byłem pewien, że dowiem się nie tylko o tem, co chciałem wiedzieć pierwotnie, lecz także wiele innych ważnych rzeczy.
Pochodnia płonęła więc dalej, dopóki worów nie napełniono. Z początku obawiałem się, aby mnie przy jej świetle nie zauważono, zaraz jednak stwierdziłem z wielkiem zadowoleniem, że krzak jest dość gęsty i szeroki, by zakryć mnie całkowicie. Nie namyślając się więc długo, wsunąłem głowę pod płócienną ścianę, a wkrótce potem wszedł do namiotu Malaf, wydawszy wprzód swoim ludziom odpowiednie wskazówki. Chociaż rogoża zasłaniała wejście, to jednak przez szparę między nią a odrzwiami tyle światła do wnętrza wpadało, że wszystkich trzech rozmawiających widziałem przez chwilę dokładnie. Gdy Malaf usiadł, rzekł stary fakir:
— Sądziłem, że jesteście teraz nad górnym Nilem. Nie myślałem, że was tak rychło zobaczę. Widocznie połów poszedł wam łatwo, a i z transportem musieliście się szybko załatwić.
— Nie byliśmy wcale przy Bar el Gazal, lecz obraliśmy kierunek zachodni.
— A więc do Kordofan? Ciekawym jednak, pocoście tam dążyli; tam przecież niema nic do zabrania!
— Byliśmy dalej.
— A zatem w Dar-fur. To jeszcze bardziej zagadkowe, bo niewolników tam urodzonych, nikt już dziś nie kupuje.
— Nie byliśmy ani w Kordofan ani w Dar-fur, bo polowaliśmy tym razem na arabskie kobiety i dziewczęta.
— Allah! Arabskie, Beduinki?
— Tak.
— Ależ to wyznawczynie proroka i prawdziwej wiary, których nie wolno sprzedawać.
— Spytaj je — roześmiał się Malaf — a one powiedzą ci, że nie znają wcale islamu.
— Ha! Jeżeli tak, to dobrze. Jesteście rozumnymi przedsiębiorcami. Obawa kary uczyni z nich w razie potrzeby poganki. A do któregoż szczepu te niewolnice należą?
— To niewiasty z plemienia Fessara, a więc najpiękniejsze ze wszystkich Beduinek.
— Na brodę proroka, podziwiam waszą odwagę! Wojownicy Fessara słyną z waleczności i porywając ich kobiety i dzieci, musieliście chyba wielu swoich ludzi utracić.
— Przeciwnie! Nikt z nas nawet najlżejszej ranki nie otrzymał. Mężczyźni Fessara pojechali wszyscy do Dżebel Modiah, aby tam odbyć wielką „fantazyę“, a kobiety swoje pozostawili bez żadnej opieki w Duarze. Otoczyliśmy osadę, wybraliśmy sześćdziesiąt najpiękniejszych niewiast, a pozostałe pozabijaliśmy, ażeby nikt o nas nie mógł nikomu donieść.
— A w drodze mieliście także szczęście?
— Dzięki przezorności Ibn Asla szczęście towarzyszyło nam stale. Już tam jadąc, mieliśmy ciągle dobrych wywiadowców przed sobą, chcieliśmy bowiem uniknąć wszelkich spotkań; w drodze powrotnej postępowaliśmy podobnie, w dodatku wicher pustynny zawiał nasze ślady tak, że teraz nikt nie wie, kim byli łowcy.
— A któż ten plan ułożył? i
— Któżby, jeśli nie Ibn Asl ed Dżazur, twój syn, nasz władca.
— Tak i ja przypuszczałem. To najsłynniejszy łowca niewolników i jestem z niego dumny. Ale jak wpadł na myśl porwania Beduinek? To najśmielszy czyn, jakiego dotychczas dokonał. Jeśli się jednak dostanie do wiadomości publicznej, że to był on, wystąpią przeciwko niemu nie tylko świeccy sędziowie, lecz i nauczyciele religii, a wtedy może być z nim źle.
— Nic się nie wyjawi. Nasi ludzie mają tak dobry udział w łupach, że nikt z nich ani ust nie otworzy, by wskazać dowódcę. Jeden z naszych odbiorców w Stambule prosił, o Arabki. Pisał, że Murzynki za brzydkie, a Czirkassierki teraz nie w modzie. Arabek nie było jeszcze w handlu, a ponieważ z tego powodu będą zupełną nowością, należy się spodziewać bardzo obfitego zarobku.
— A zatem do Stambułu! Jaką drogą idziecie?
— Przyszliśmy przez Wadi Melk, Wadi el Gab, koło wyspy Argo przeprawiliśmy się przez Nil, a teraz zmierzamy do Rauai naprzeciwko Dżiddy. Tam będzie stał na kotwicy okręt naszego odbiorcy i przyjmie towar.
Słowa te potwierdziły najdokładniej moje domysły. Około sześćdziesiąt niewolnic! A stary fakir przeszedł nad tem spokojnie do porządku dziennego. Tak mi się podobało w Moabdah i Sijut jego czcigodne oblicze, a tymczasem był to ohydny potwór pod maską świętego.
— Ale teraz rzecz: główna. — rzekł. — Mój syn jest z wami?
— Jest. Jedzie z nami aż do Ras Rauai, aby tam odebrać pieniądze.
— A do Bir Murat nie przyjdzie? p
— Nie, bo na razie nikomu nie chce się pokazywać. Dzięki ukrytym studniom, które mamy w pustyni, możemy podróżować tak, żeby nikt o nas nie wiedział, ale sześćdziesiąt niewolnic, pięćdziesiąt ludzi eskorty i należące do tego zwierzęta wymagają bardzo wiele wody. Mimoto nie musielibyśmy się zwracać tutaj, gdyby łotry jakieś nie odnalazły były naszej ostatniej studni i nie wypróżnili jej do dna.
— Jakże oni mogli taką studnię odnaleźć?
— I ja uważałem to także za niemożliwe. Widocznie jednak przypadek przyszedł temu psu chrześcijańskiemu z pomocą.
— Chrześcijaninowi? Więc giaura nad studnią spotkałeś?
— Przeklętego szakala i jego towarzyszy. Zabrał nam nie tylko dwu jeńców, ale i nas obdarł ze wszystkiego prócz ubrań.
— Na Allaha! Nie rozumiem nic i tylko z twojej mowy wnioskuję, że ci się jakieś nieszczęście przytrafiło. Opowiedz wszystko dokładnie.
Malaf był posłuszny. W opowiadaniu swojem trzymał się prawdy i nie powiedział ani słowa za mało ani za dużo. Przesadzał tylko wtedy, kiedy moją odwagę pod niebo wynosił, co zresztą robił po to jedynie, aby swoją odpowiedzialność wobec wodza zmniejszyć. Kiedy Ibn Asl przybył do studni ukrytej i nie znalazł tam wody, wysłał ludzi z wielbłądami i worami do Bir Murat. Oni to spotkali się z Malafem i jego towarzyszami i zabrali ich z sobą. O świcie mają z zapasami wody odjechać.
Słuchacze nie przerywali opowiadającemu i dopiero gdy skończył, Murad Nassyr zapytał:
— Ilu ludzi miał ten giaur przy sobie?
— Dwu.
— Kto oni byli? Skąd przybywali i dokąd dążyli?
— I tego nie mogę powiedzieć, ponieważ łotry nie odpowiedzieli na żadne moje pytanie.
— Czyżby to on był? Opisz dokładnie jego i toarzyszy!
Malaf uczynił zadość temu żądaniu, opisując najpierw porucznika, potem Ben Nila, a wkońcu mnie.
— To on, to on — zawołał fakir, a Turek mu zawtórował. — Pomyłka wykluczona. Tamci dwaj to Ben Nil i porucznik reisa effendiny. Ciekawym jednak, co się stało z Selimem? Gdzie on się podział?
— Na to pytanie bardzo łatwo odpowiedzieć — rzekł Murad Nassyr. — Selim uciekł i ukrył się. Ten łotr nazywa siebie najwyższym z bohaterów, a jest największym tchórzem, jakiego w życiu spotkałem.
— Czyżby on się wtedy także gdzieś w pobliżu znajdował?
— Bez wątpienia, gdyż wielbłąd jego spoczywał razem z innymi i wszystkie trzy stały się naszym łupem. Tylko tego giaura przy studni nie było. Wrócił dopiero później i ruszył naszym śladem. Być może, że Selim czekał na niego i opowiedział mu, co zaszło. Zresztą wszystko to jest mi zupełnie jasne i tylko tego nie mogę zrozumieć, skąd się ten giaur wziął przy ukrytej studni.
— I to ci wyjaśnię — rzekł fakir. — On wie, że godzimy na jego życie i nie jedzie zwykłym szlakiem karawanowym, bo chce się nam z oczu usunąć.
— A cóż robi przy nim porucznik?
— Spotkanie się ich jest z pewnością zupełnie przypadkowe, tak jak przypadkiem jest to, że się zatrzymali nad studnią.
— Skąd wziął tak dobre wielbłądy dla siebie, Selima i Ben Nila?
— To już rzeczywiście zagadka. Dostać je łatwo, jeśli się dobrze zapłaci, ten giaur jednak pieniędzy nie ma. To, co mu dałeś, musiał ci przecież oddać.
— To prawda i wiem, że posiadał tylko tyle, że mu ledwo na powrót do ojczyzny starczyło. Na jedno jeszcze należy zwrócić uwagę. Kto pożycza wielbłądy, musi wziąć z sobą właściciela, albo jego pełnomocnika, ponieważ zaś nikogo takiego przy tych psach nie było, więc owe trzy wielbłądy nie były wypożyczone.
— Może zabrał je komu z pastwiska?
— Nie. To wprawdzie chrześcijanin, ale umarłby prędzej, aniżeliby ukradł. Uważam go nawet za człowieka, który woli sam dać sto piastrów, aniżeli przyjąć jednego za darmo. To w każdym razie zagadka, skąd on wziął te wielbłądy, i tem bardziej tego pojąć nie mogę, że ja, pomimo że miałem przy sobie pieniędzy wiele i mogłem każdą kwotę zapłacić, dostałem tylko juczne ciężkie zwierzęta. Bądź co bądź radzę wam, miejcie się przed nim na baczności, a przedewszystkiem ostrzeżcie Ibn Asla.
— Uważam to za zbyteczne. Czy sądzisz, że ten giaur odważyłby się porwać mojego syna?
— Czemu nie? On odważył się już nawet na większe jeszcze szaleństwa.
— Ależ on nie ma najmniejszego pojęcia o tem, gdzie się mój syn teraz znajduje.
— Nie łudź się! Słyszałem w Dżezair o tym giaurze, a i on sam opowiedział mi niejedno z tego, co przeżył, krótko i w prostych słowach, a były to rzeczy wprost zdumiewające. Ten człowiek ma węch jak sęp, a oko jak orzeł, a przytem nie odgaduje niczego, tylko wszystko oblicza. Kiedy sobie uprzytomnię tego łotra, jego istotę, jego sposoby, to przysiągłbym, że on siedzi gdzieś niedaleko i śmieje się z nas wszystkich. Obliczył sobie, że nadchodzi karawana niewolników i wie może nawet, gdzie zatrzymała się teraz.
— To niemożebne! A nawet gdyby wiedział, w jakiż sposób mógłby nam zaszkodzić?
— Na to pytanie nie jestem w stanie dać ci odpowiedzi. Tyle wiem, że ten pies zabiera się do wszystkiego całkiem inaczej, niż my.
— Trudno chyba przypuścić, żeby ze swoimi trzema towarzyszami mógł rzucić się na naszą eskortę z pięćdziesięciu ludzi złożoną. To już byłoby śmieszne.
— Bez wątpienia. Przypuśćmy jednak, że pójdzie potajemnie za karawaną. Zauważy wkrótce, że celem jej drogi jest Ras Rauai. Jeśli potem pojedzie szybko naprzód, przeprawi się do Dżiddy i zawiadomi tamtejszych konsulów chrześcijańskich, że się zbliżacie, to synowi twemu odbiorą niewolnice, a on sam chyba w ucieczce ratunek znajdzie.
— Do wszystkich dyabłów otchłannych, przyznaję ci słuszność. Muszę ostrzec syna, gdyż po tym giaurze można się wszystkiego spodziewać, a w tym wypadku za jednym zamachem także na mnie zemściłby się srogo.
— Na tobie? Skądże przepuszczenie, że tym razem ma on i ciebie na myśli?
— Przecież ten giaur wie, że jestem ojcem słynnego łowcy niewolników i że tym łowcą jest Ibn Asl. Sam mu to niepotrzebnie powiedziałem. Było to w drodze do studni, w której miał zginąć z głodu i z pragnienia. Byłem więc pewien, że powiedzenie moje nie będzie miało żadnych złych skutków. Tymczasem on się uwolnił i teraz dowiedział się już pewnie, że nazywam się Abd Asl. Abd Asl i Ibn Asl muszą być bezwarunkowo ojcem i synem; to rozumie się samo przez się.
— W takim razie masz wszelkie powody ostrzec swego syna. Zresztą i ja także chcę się z nim koniecznie rozmówić. Twój syn oczywiście ani się nie spodziewa, że znajdujemy się w pobliżu i że mam z sobą jego przyszłą zitti[3]. Jeżeli chce już rano w drogę wyruszyć, to w każdym razie jeszcze tej nocy musimy się z nim spotkać. Przedewszystkiem chcę wiedzieć, gdzie mam mu siostrę zawieźć, a pozatem chciałbym z nim pomówić o cenie niewolnic. Gdzie on obozuje?
— Nieopodal stąd ku północy na skraju lasu palmowego — odrzekł Malaf, do którego zwrócono się z tem pytaniem.
— A wy macie zabawić tu do jutra rana?
— Do świtu. Opuścimy studnię w kierunku południowym, wkrótce jednak zwrócimy się na północny wschód, gdzie w kierunku do Wadi el Berd spotkamy się z Ibn Aslem.
— Czy macie obozować w tem Wadi?
— Tak. Chcemy dostać się tam jutro wieczorem. Tam jest woda.
— A ja uważałem to wadi zawsze za bezwodne.
— Nie jest takie, ale oczywiście tylko dla znawców. W połowie jego długości znajduje się w skalnej ścianie źródło, dostarczające wody jeszcze przez długi czas po porze deszczowej. Zakryliśmy je płytą kamienną i nasypaliśmy na wierzch rumowiska skalnego tak, że człowiek niewtajemniczony żadną miarą nie zdoła go odkryć. Natrafił na nie przed kilku laty jeden z naszych ludzi. Trzy rosnące tam gacye naprowadziły go na domysł, że przy nich musi być woda. Do dnia dzisiejszego sterczą te drzewa wśród głazów, ponieważ jednak bywamy tam często, obgryzły wielbłądy liście i korę a drzewa uschły.
Wiadomość o tem źródle mimochodem tylko przez Malafa podana, miała dla mnie nadzwyczajne znaczenie, gdyż mogła stanowić podstawę planu walki naszej z łowcami niewolników. O, gdyby oni tak wiedzieli, że leżałem za nimi i że wszystko słyszałem.
— Szczegóły, które słyszę, przejmują mię niepokojem o syna — przerwał znowu fakir. — Czy nie mógłbyś mnie Malafie natychmiast do niego zaprowadzić?
— To niemożebne. Gdybyśmy wszyscy trzej opuścili studnię, wpadłoby to w oczy tym ludziom, a tego muszę unikać. Wprawdzie ze strony tych, którzy tu obozują, nie mamy się czego obawiać, lepiej jednak na wszelki wypadek, aby nikt nic o karawanie nie wiedział.
— Jak długo mam więc czekać?
— Kiedy już wszyscy zasną, pocichu się wykradniemy. Kto wie, czy już i to, że jestem u was tak długo, nie budzi jakich podejrzeń. Muszę wyjść i popatrzeć, co moi ludzie robią.
— Idź, ale wprzód jeszcze nam powiedz, czy przypadkiem nie zauważyłeś, że giaur jechał za wami?
— Widzieliśmy, że usiadł z obydwoma uwolnionymi jeńcami. Co zrobił potem, nie wiem, gdyż wkrótce straciliśmy go z oczu, biegnąc z pospiechem do Bir Murat, gdzie spodziewaliśmy się zastać naszych ludzi, wysłanych przez Ibn Asla po wodę. W każdym razie sądzę, że ten giaur już się o nas nie troszczył. W przeciwnym razie byłby nas chyba przytrzymał. Mógłby to był zrobić, choćby nawet po upływie kilku godzin po naszej ucieczce; miał przecież bardzo dobre wielbłądy, podczas gdy my biegliśmy większą część drogi pieszo. Ten człowiek jest, jak się o tem sam przekonałem, nadzwyczajnie odważny, nie sądzę jednak, żeby jeszcze teraz był dla nas niebezpieczny.
Odszedł. W tej samej chwili dał się słyszeć donośny głos człowieka, który coś wykładał.
— To właściciel moich wielbłądów — rzekł Murad Nassyr. — Nie słyszałem jeszcze w życiu tak dobrego opowiadacza, jak on. Na razie mamy czas, więc wyjdźmy i posłuchajmy.
Mieszkaniec wschodu jest nieznużony w słuchaniu bajek. Abd Asl zgodził się więc natychmiast na propozycyę Turka i wyszedł z nim ku studni, gdzie gromada słuchaczów otoczyła kołem opowiadającego. Wysunąłem głowę z pod ściany namiotu i jąłem się namyślać, co dalej czynić. Byłem zadowolony z tego, co słyszałem, jednak chętnie słuchałbym dalej. Przedewszystkiem zajmowało mię teraz pytanie, jak się łowcy niewolników zachowają wobec ostrzeżenia fakira i Murada Nassyra. Trudno mi było czekać, aż ci dwaj wrócą znów do namiotu, bo opowiadanie bajek mogło się przeciągnąć aż do późnej nocy, potem znowu mogłaby upłynąć godzina, zanimby wszyscy zasnęli, a wkońcu należało przewidywać, że obu wymienionych zatrzyma Abd Asl u siebie do rana. Tak długo nie odważyłbym się leżeć tutaj w zaroślach, zresztą było to zbyt niewygodne. Do tej chwili szło mi wszystko wspaniale i nie mogłem dopuścić, aby jaki mały przypadek popsuł znowu wszystko. Korzystając z tego, że wszyscy byli zajęci słuchaniem bajek, niepostrzeżony wysunąłem się z krzaków i zabrałem się do odwrotu. W przeciągu pięciu minut zdołałem zajść na czworakach tak daleko, że mogłem się podnieść i iść dalej prosto.
Wkrótce wydostałem się z doliny i wszedłem w parów. Tutaj byłem już zupełnie bezpieczny, mimo to jednak zachowywałem wciąż tę samą ostrożność, co dotąd. Choć na niebie iskrzyły się gwiazdy, otaczała mię dokoła nieprzejrzana ciemność. Naraz posłyszałem jakiś szelest w pobliżu. Zdawało mi się, że pochodził gdzieś z ponad mej głowy. Zatrzymałem się i zacząłem nadsłuchiwać. Z pięć minut panowała zupełna cisza, kiedym się jednak znowu kilka kroków naprzód posunął, stoczył się z góry kamyczek, za nim drugi, a po chwili zdawało mi się, że kamienista lawina spada w moją stronę.
— Allah kehrim! — wrzasnął ktoś przeraźliwie.
Łoskot wzmagał się coraz bardziej, rzuciłem się przeto w bok, by mnie jaki kamień nie ugodził. Niestety, dostałem się z deszczu pod rynnę, gdyż coś wielkiego i ciężkiego, choć nie tak twardego jak głaz, runęło na mnie z góry. Zerwałem się z ziemi, choć nie poszło mi to tak łatwo, gdyż ciężko ugodzony w głowę i plecy, czułem w nich ubezwładniający ból. Przedemną leżało coś długiego i czarnego, co na mnie spadło. Wyciągnąłem rękę i natrafiłem palcami na nos jakiegoś człowieka. Nie wiedziałem zrazu, kto to był i czy się zabił, czy tylko omdlał. Wziąłem go za głowę, ażeby zbadać żyłę pulsową na skroni i dotknięcie to było w skutku zupełnie niespodziane, bo człowiek ten krzyknął głośno, zerwał się i popędził przed siebie, na szczęście nie ku studni, lecz w przeciwnym kierunku. Pospieszyłem oczywiście za nim. Susy długich nóg jego wydawały mi się prawdziwie „selimowymi“ i byłby mi umknął niezawodnie, gdyby się nie potknął o kamień, i nie upadł na ziemię. Rzuciłem się na niego natychmiast i ścisnąłem go za gardło, ażeby nie mógł krzyczeć. Nie ruszał się i nie bronił. Obmacałem twarz jego, ponieważ było za ciemno, bym wzrokiem mógł jego rysy rozpoznać. Rzeczywiście nie pomyliłem się. Odjąłem mu rękę od gardła i powiedziałem:
— Mów pocichu, Selimie! Czyś ranny?
Na dźwięk mojego głosu zerwał się znów czemprędzej i odpowiedział:
— To ty, effendi? Chwała Allahowi, że nie potrzebuję już nieżywego udawać!
— Skąd się tu wziąłeś?
— Stąd, z góry — wskazał na wysoką ścianę skalną.
— Podziękuj Allanowi, że mnie spotkałeś. Czuję się wprawdzie, dzięki tobie, jak rozbity, gdybyś był jednak runął wprost na kamienie, leżałbyś tutaj teraz z połamanemi żebrami. Czego ty tam w górze szukałeś?
— Chciałem zejść ze skały, aby ciebie ocalić.
— Oj głupi, głupi! Nie byłem wcale w niebezpieczeństwie.
— Tak długo nie było cię widać, żeśmy się już bać o ciebie zaczęli, więc ja jako najmężniejszy z bohaterów wyruszyłem, by cię odszukać. Kiedym ze skały schodził, obsunął się kamień i zjechałem prędzej, niż miałem zamiar.
— To znowu jedno z bezmyślnych głupstw twoich. Gdybym naprawdę znajdował się był w niebezpieczeństwie, to już nie ty chyba zdołałbyś mnie ocalić.
— Ależ, effendi, jestem jak stworzony na twego obrońcę!
— Nie mów mi już o sobie, bo znam cię dosyć dawno i wiem, że twoje nazwisko zapisano w księdze kismet między imionami tych, których Allah stworzył po to, aby byli bohaterami bezmyślnych czynów. Mógłbyś był twoją niewczesną wyprawą mnie i nam wszystkim przynieść szkodę największą! Zresztą nie mam teraz czasu na sprzeczki; czy umiesz piąć się po górach?
— Wolę się wspinać do góry, niż spadać w dół.
— Chodźże więc zaraz za mną. Tędy najłatwiej wydostaniemy się na górę.
Sam byłbym wyszedł szybko, ale Selim, o ile był dobrym piechurem, o tyle złym turystą. Formalnie wlec go za sobą musiałem, a kiedy wkońcu dostaliśmy się na górę, musiałem zatrzymać się, by zaczerpnąć oddechu.
Zasłużył on właściwie na porządną karę, lecz wiedziałem z góry, że będzie bezskuteczna. Jego towarzystwo było dla mnie nieustannem niebezpieczeństwem, przyrzekłem mu jednak, że go przy sobie zatrzymam i musiałem słowa dotrzymać.
Kiedyśmy się do obozu dostali, zastałem towarzyszy poważnie zaniepokojonych nie tylko o mnie, ale i o Selima, którego nie było. Ukazanie się nasze uspokoiło ich szybko, a Selim zaczął im po swojemu o swojej wyprawie opowiadać. Nie spadł oczywiście ze skały, lecz widząc mnie w niebezpieczeństwie, skoczył w głąb z nieporównaną śmiałością tak, że wszyscy nieprzyjaciele w przerażeniu rzucili się do ucieczki.
Porucznik i teraz był przekonany, że moja wycieczka żadnej nie przyniosła korzyści. Dowiodłem mu czegoś innego, opowiedziawszy jemu i onbaszy, co podsłuchałem. Nie dając posłuchu ich radom, kazałem zaraz ruszać do Wadi el Berd, ażebyśmy mogli tam dość wcześnie poczynić przygotowania.
Onbaszi był już w Wadi el Berd i zapewnił mię, że trafi, tam nawet w nocy. Nie tracąc więc czasu, wsiedliśmy na wielbłądy i wyruszyliśmy w drogę.
Zaraz na jej początku natknęliśmy się na przeszkodę. Ponieważ przez parów nawet w dzień trudno się było na wielbłądach przedostać, musieliśmy go więc okrążyć, poczem zwróciliśmy się w kierunku północnowschodnim.
Nie chcąc bardzo wysilać mojego wielbłąda, zwłaszcza, że w przyszłości czekały go trudne może zadania, dosiadłem innego. Droga była w nocy bardzo uciążliwa, a wiodła między wzgórzami, biegnącymi ku Dżebel Szigr. Na równinę wydostaliśmy się dopiero o świcie i odtąd już znacznie raźniej posuwaliśmy się naprzód. W południe mieliśmy już trzy czwarte drogi za sobą, a około czwartej godziny po południu ujrzeliśmy przed sobą nizkie wzgórza, ciągnące się z północnego zachodu na południowy wschód, poza któremi, według opowiadania starego onbaszi, miało się znajdować Wadi el Berd. W istocie pokazało się, że miał słuszność i że był dobrym przewodnikiem.
Teraz należało być w dwójnasób ostrożnym. Trzymaliśmy się dotąd, o ile się dało, zdala od drogi, którą prawdopodobnie miała iść karawana niewolników, była więc nadzieja, że naszych śladów nie zauważą. Ponieważ jednak ich trop mógł się w pobliżu wadi łatwo zejść z naszym, pojechaliśmy dalej w gęsiego, a ostatni wielbłąd, ciągnąc płótno mojego namiotu, obciążone tyką, zacierał nasze ślady.
Wspomniane pasmo wzgórz składało się z poszczególnych niskich wzgórków skalistych, wznoszących się bezpośrednio z piasku i zasłaniających Wadi przed pustynnymi wiatrami. Wadi jest to łożysko rzeczne, mające w porze deszczowej mniej lub więcej wody, a zresztą tworzące suchą dolinę. Wadi el Berd zagłębiało się tak stromo, że dość trudno nam było wyszukać miejsce, przez które mogliśmy zejść na samo dno doliny.
Dokoła nas rozlegało się morze głazów, spoczywających na piasku, naniesionym podczas pory deszczowej. Przeprawa przez ten teren nie była wprawdzie wygodna, ale przynajmniej nie było znać na nim śladów naszych wielbłądów.
Zachodziło pytanie, gdzie należało szukać ukrytej studni, na prawo czy na lewo, wyżej czy niżej. Porucznik i onbaszi głosowali za prawą stroną, ja zaś byłem zdania przeciwnego. Przypuszczałem mianowicie, że łowcy niewolników, znając te strony dobrze, nie będą potrzebowali wzgórzy okrążać, ale znanem sobie przejściem dostaną się wprost w pobliże studni. Ponieważ zaś znajdowaliśmy się teraz na prawo od kierunku ich drogi, wypadało więc chyba zwrócić się także na lewo.
Ruszyliśmy doliną na północny wschód i już po upływie pół godziny okazało się, że miałem słuszność. Oto zobaczyliśmy na skale, wznoszącej się jak schody, trzy zeschłe i bezlistne gacye. Zatrzymaliśmy się przy nich. Najniższy stopień skały miał wysokość dwu ludzi, a ponieważ reszta stopni, wspinających się nad nim, zbudowana była bardzo nieregularnie i miała wiele szczerb niższych i wyższych, można było z łatwością dostać się aż na górę.
Gacye, zgodnie z opowiadaniem Malafa, sterczały ponad skałami, żadnego jednak śladu wody nie widzeliśmy nigdzie. Oglądałem się za rumowiskiem, o którem wspominał, ale go odkryć nie mogłem. Musiałem się w tym kłopocie zwrócić znowu do mego wielbłąda. Kiedy go sprowadziłem, spuścił głowę, rozdął nożdża i zaczął przednią nogą grzebać w piasku pod drzewami. Miejsce to leżało tuż pod skałą. Wielbłąda odprowadzono i zaczęliśmy kopać. Już w głębi trzech stóp natknęliśmy się na płytę kamienną. Była ona tak wielka, że potrzeba było kwadransa, zanim oczyściliśmy ją z kamieni. Gdyśmy ją usunęli, staliśmy nad jamą, napełnioną aż po brzegi, czystą chłodną wodą. Skosztowałem ją; miała o wiele lepszy smak, niż woda z Bir Murat, gdyż soli w sobie nie zawierała. Przeznaczyliśmy ją więc dla siebie, a wielbłądy napoiliśmy zapasami, przywiezionymi w worach. Sześć próżnych miechów zdołaliśmy napełnić, zanim jama wyczerpała się tak, że na dnie zostały już tylko męty.
Mieliśmy więc znaczny zapas dobrej świeżej wody, co nam było jeszcze i z tego powodu przyjemne, że nad łowcami niewolników mieliśmy pod tym względem przewagę.
— Cóż teraz począć zamyślasz? — spytał porucznik. — Czy sądzisz, że karawana nadejdzie tu jeszcze dzisiaj?
— Z całą pewnością.
— Czy tu na nich czekać będziemy?
— Ani mi się śni. Gdyby łowcy przyszli tam górą, a nas tutaj zastali, mogliby nas z największą łatwością wystrzelać, a my nawetbyśmy się bronić skutecznie nie mogli. Koniecznie musimy ten stosunek odwrócić. Właśnie my wyjdziemy na górę, a nasi przeciwnicy muszą zejść na dół. Ukryjemy się za wzgórzem północnego brzegu, ale przedtem przykryjemy znów studnię. Jeśli się tu rozłożą obozem, zaatakujemy ich z dwu stron. W takim razie będą mieli przed sobą i za sobą skały, a z prawej i lewej strony nas i muszą nam wpaść w ręce.
— Masz słuszność. Kiedy wyjdziemy na górę?
— Im rychlej, tem lepiej. Nie mamy tu już czego szukać i należy się jak najrychlej oddalić. Nie wiadomo, co się stać może. Kto wie, czy znowu nie wysłali naprzód kilku jeźdźców; gdyby tak było, to ci pod żadnym warunkiem nie powinni nas tutaj zobaczyć. Przykryjcie więc napowrót studnię, ale tak, żeby nie można było poznać, że tu ktoś był, a ja poszukam z tej i z tamtej strony stanowiska, z któregoby najłatwiej można było przejść do ataku.
Ku naszej radości, znalazłem w pobliżu dwa takie miejsca. Jedno leżało mniej więcej o tysiąc kroków przed a drugie prawie w tej samej odległości za studnią. Gdybyśmy się dziś wieczorem rozdzielili i temi dwiema drogami zeszli na dół, musielibyśmy dostać między siebie obozującą na dole karawanę.
Wróciwszy do jamy z wodą, zastałem ją już zasypaną. Wyrównałem grunt, ażeby całkiem zatrzeć ślady naszego pobytu, poczem udaliśmy się, prowadząc wielbłądy jedną ze wspomnianych dróg na górę. Szedłem z tyłu, ażeby zacierać w ciągu dalszym ślady. Przybywszy na górę, musieliśmy się rozejrzeć za jakąś bezpieczną i wygodną kryjówką. Poszedłem na zwiady i znalazłem w pobliżu doskonałe miejsce. Wzgórek, dochodzący tuż do brzegu wadi, miał po drugiej stronie zagłębienie, mogące dostatecznie pomieścić nas i nasze zwierzęta. Tam rozbiliśmy obóz.
Pierwszą moją czynnością było oczywiście wysłanie straży na wzgórze, skąd rozlegał się na wszystkie strony tak szeroki widok, że nikt nie mógł zbliżyć się do wadi niedostrzeżony przez strażnika. Uczyniłem to raczej z przyzwyczajenia, niż z konieczności, bo za dnia nie można było w tych odludnych stronach spodziewać się wędrowca, karawana zaś miała nadejść dopiero wieczorem, a wtedy strażnik nie mógłby jej i tak zauważyć. A jednak dobrze się stało, gdyż nie rozłożyliśmy się jeszcze wygodnie, kiedy jeden z wysłanych oznajmił:
— Effendi, widzę na południu trzech jeźdźców.
— W jakim kierunku jadą?
— Nie mogę jeszcze rozpoznać, widzę tylko trzy białe punkty.
Poszedłem do niego, wziąwszy ze sobą lunetę. Tak, byli to trzej jeźdźcy na wielbłądach, a przez szkła rozpoznałem całkiem wyraźnie, że jechali z południa i zmierzali prosto do studni. Wydało mi się to trochę podejrzanem.
— Znają widocznie ukrytą studnię, — rzekłem — To bardzo osobliwe.
— Więc należą do karawany niewolników, — rzekł strażnik.
— Nie sądzę, bo ona ma nadejść z południowego zachodu. Przypuszczam jednak, że to znajomi albo przyjaciele łowców, bo o studni nikt inny nie wie. Połóż się, ażeby cię nie spostrzegli.
Porucznik zaciekawiony, wyszedł także na górę i obok nas przykucnął. Podałem mu lunetę; on spojrzał przez szkła i rzekł, potrząsnąwszy głową:
— Nie wiem, co o tem myśleć. Są to prawdopodobnie ludzie Ibn Asla, gdyż prócz nich i nas, nikt o tej studni nie wie. Czyżby on sam obrał inną drogę, aniżeśmy przypuszczali?
— Zagadka wkrótce się rozwiąże. Jeźdźcy zbliżają się swobodnie i pewnie, więc nie poraz pierwszy znajdują się w tej okolicy. Czekajmy cierpliwie.
Wziąłem znowu w rękę lunetę i zwróciłem ją na jeźdźców. Siedzieli na bardzo dobrych wielbłądach, zblłiżali się szybko. Mogłem już rozpoznać ich postawę i ruchy rąk, nareszcie zobaczyłem i twarze.
— A do kroćset! — wyrwało mi się mimowoli, chociaż nie byłem przyzwyczajony do takich wykrzykników.
— Co takiego? — zapytał porucznik.
— To moi dawni znajomi. Ten na przedzie, to Abd el Barak, mokkadem Kadiriny i serdeczny mój przyjaciel z Kahiry, o którym ci opowiadałem. Drugi to muzabir, kuglarz, który kilkakrotnie na życie moje godził.
— Allah! Czy się nie mylisz?
— Nie, bo widzę ich twarze tak wyraźnie, jakbym je miał przed sobą.
— A trzeci?
— Tego nie znam. Musi to być szejk, gdyż odwrócił w tył kaptur chramu[4] i ma na fezie el arabs.
— To będzie pewnie przewodnik.
— Nie przypuszczam. Mokkadem musi znać studnię i on przewodniczy, bo jedzie na czele. Szejk jest właścicielem wielbłądów.
— To możliwe, a nawet prawdopodobne. Skąd oni się tu jednak biorą i czego tu chcą?
— Tego oczywiście nie wiem, lecz się dowiem wkrótce, bo ich podsłucham. Chciałbym tylko, żeby się zatrzymali nad studnią, bo tutaj przyszłoby mi to najłatwiej. Należy się jednak liczyć także z tą możliwością, że oni nie znają wcale ani tego wadi, ani studni i tylko przypadkiem tędy przejeżdżają. Musimy zaczekać, czy zostaną tu, czy też dalej pojadą.
Trzej jeźdźcy dotarli już do przeciwległego brzegu wadi i zjeżdżali w nie w wygodnem miejscu. Z mego stanowiska nie mogłem spojrzeć w głąb, zaczekałem jednak jeszcze parę minut. Kiedy po upływie tego czasu nie ukazali się jeszcze po tej stronie wzgórza, przypuszczałem, że się zatrzymali na dole, by się tam rozłożyć obozem. Nakazałem więc strażnikom, by i nadal baczną na wszystko zwracali uwagę i zszedłem z porucznikiem ze wzgórza. Na górze był on zbyteczny a na dole mógł przynajmniej uważać, żeby jego ludzie jakiego głupstwa nie zrobili. Następnie przywołałem na migi Ben Nila, któremu można było zaufać, zaprowadziłem go nad skałę studzienną i poleciłem mu krótko:
— Usiądź tutaj i czekaj! Jeśli usłyszysz ostry świst, skoczysz czemprędzej do obozu, sprowadzisz kilku uzbrojonych ludzi i pospieszysz z nimi do studni.
— Ty znów narażasz się na niebezpieczeństwo, effendi — rzekł. — Proszę cię, zabierz mnie z sobą.
— Nie spełnię twojego życzenia, bo sam jestem o wiele pewniejszy, aniżeli w towarzystwie drugich. Pamiętaj tylko, co ci nakazałem.
— Czy nie byłoby lepiej sprowadzić żołnierzy odrazu i tutaj z nimi zaczekać? Stąd przecież prędzej przybiegniemy do ciebie, niż z obecnego ich stanowiska.
— Dobrze, ale pamiętaj, że na twoją głowę kładę, żeby się zachowywali zupełnie cicho.
Wrócił, a ja zacząłem schodzić ze skały. Strzelby ze sobą nie miałem, bo rewolwery mi wystarczyły. Musiałem jednak być bardzo ostrożny, gdyż był ta biały dzień i łatwo mogli mnie zobaczyć.
Górne schody skały były tak niskie, że z łatwością dostałem się na przedostatni. W połowie drogi usłyszałem głosy pod sobą. Rozmawiający znajdowali się nad studnią, tuż obok skały, więc nie mogli mnie dostrzec.
Położyłem się na najniższym stopniu i posunąłem się naprzód na sam kraj brzegu. Spojrzałem ostrożnie w dół. Wielbłądy leżały w pobliżu ze spętanemi nogami, a trzej mężczyźni klęczeli i rozkopywali studnię. Słyszałem co mówili.
— Czy wiesz na pewno, że tu jest woda? — pytał obcy Beduin, którego uważałem za szejka.
— Całkiem pewnie, — odpowiedział Abd el Barak. Nie jestem tu po raz pierwszy. Z tej ukrytej studni można w porze obecnej napełnić siedm do ośmiu worów.
— Oby to Allah sprawił, bo nie mamy ani kropli wody.
— Nie bój się! Będziesz pił, ile zechcesz i wielbłądy twoje napoisz. A gdyby nawet tutaj wody nie było, wystarczyłby dzień jazdy, aby się dostać do Bir Murat. Nie umrzesz więc z pragnienia.
— Zginąć z pragnienia, czy zostać zamordowanym to mi wszystko jedno, a tylko to mam do wyboru. Wszak wiecie, że Bir Murat leży na terytoryum Ababdehów, wrogów mojego szczepu. Pałają oni ku nam nienawiścią, to też mnie, jako szejka szczepu Monassir, zamordowaliby napewne; nie przystaliby nawet na największy okup.
A więc ten szejk był wodzem Monassyrów, którzy później w wojnie w Mahdim, zamordowali adjutanta Gordonowego, pułkownika Stewarta. Ukarać ich za to miał generał Earle. Monassyrowie są rycerskimi i wojowniczymi ludźmi, strzegącymi czujnie swej niepodległości. Nienawiść okazują otwarcie i uczciwie i dlatego są dla mnie sympatyczniejsi, aniżeli owe szczepy, które poddają się zwycięzcy, pełzając do jego nóg, aby go potem przy najbliższej sposobności znów zdradzić.
Wszyscy trzej kopali pilnie, a pracę mieli nie trudną, bośmy im poprzednio grunt nieco rozluźnili. Nie zwrócili jednak na to uwagi. Wreszcie dostali się do płyty i odsunęli ją na bok. Na widok pustki wszyscy trzej wydali przeciągły okrzyk.
— Allah niech nam będzie łaskaw! — zajęczał szejk. — Tu niema wody, tylko błoto, któregoby się nawet wielbłąd nie tknął.
— To prawda! — rzekł muzabir strapiony. — Co za nieszczęście!
— Milcz! — huknął na niego Mokkadem. — Tu niema mowy o nieszczęściu, a nawet do Bir Murat nie potrzeba nam jechać, bo jeśli tu zaczekamy do rana, będzie jama znów pełna.
— Ale w takim razie nie spotkamy się z Ibn Aslem, który tu był już z pewnością.
— Nie. Według tego, cośmy słyszeli, nie mógł się jeszcze dostać do tego wadi.
— A jednak tak jest, jak ci to zaraz wykażę. Czy oprócz ludzi i przyjaciół Ibn Asla zna kto tę studnię?
— Nie.
— Czy studnia zawiera wodę?
— Stale. Nawet w najsuchszych miesiącach można tu napełnić pięć worów.
— A tymczasem jest próżna; ponieważ mógł ją wypróżnić tylko ten, kto o niej wie, więc Ibn Asl przeszedł już tędy.
— Jeśli Ibn Asl był już tutaj, będzie zgubiony, bo ci, co go ścigają, szybko za nim dążą.
Szejk słuchał tej rozmowy z miną wyrażającą najwyższe zdumienie. Kiedy mokkadem zamilkł, powiedział:
— Treść waszej mowy nie jest dla mnie jasna. Mówicie o Ibn Aslu. Czy macie może na myśli Ibn Asla ed Dżazur, łowcę niewolników?
— Tak.
— Allah! Dlaczego tailiście to przedemną?
— Powiedzieliśmy ci, wynajmując wielbłądy, że się tu mamy spotkać z przyjacielem. Jest nim Ibn Asl. Czy to była nieprawda?
— Nie, ale właściwa prawda mimo to została zatajona!
— Czyż jesteś jego wrogiem?
— Tak. Na jednej ze swoich wypraw ukradł najlepsze wielbłądy mojego szczepu.
— To za mały powód, abyś się na nas gniewał. Nic o tej kradzieży nie wiemy, zresztą może się mylisz?
— Nie; widziano go z naszymi wielbłądami.
— Więc masz teraz najlepszą sposobność, aby się z nim porachować. Gdy tu przybędzie, możesz z nim pomówić, a on ci napewno za wielbłądy zapłaci.
— Nożem lub kulą!
— Pod naszą opieką, nic ci się złego nie stanie.
— W wartość waszej opieki wierzyć mi jednak trudno. Chociaż rozmawialiście po drodze tak często szeptem, mimoto różnych nasłuchałem się rzeczy.
— I cóż słyszałeś?
— Słyszałem o jakimś obcym effendim, który ma być zabity i o żołnierzach, którzy są przy nim.
— Zrozumiałeś fałszywie, — wtrącił muzabir.
— Nie, on słyszał całkiem dobrze, — rzekł mokkadem.
Muzabir spojrzał na niego ze zdumieniem i pytaniem w oczach, mokkadem jednak rzekł spokojnie, zwracając się do szejka:
— Ponieważ tyle słyszałeś, lepiej będzie, gdy się dowiesz o reszcie. Czy jesteś przeciwnikiem niewolnictwa?
— Co mnie obchodzi niewolnictwo! Jestem wolnym Monassyrem i nie troszczę się o czarnych.
— Masz słuszność. Nie jesteś więc zasadniczo przeciwnikiem Ibn Asla?
— Nie. To człowiek śmiały, a ja czczę i wielbię odwagę, ale nie powinien kraść nam wielbłądów.
— Bądź pewny, że ci twą szkodę wynagrodzi. Mówny teraz o rzeczy głównej! Kedyw zabronił handlu niewolnikami. Wysłał on reisa effendinę, który ma wyłapywać statki, przeznaczone dla transportu niewolników, oraz więzić łowców i handlarzy. Do tego reisa należy Frank, pies chrześcijański, którego oby dyabeł połknął. Człowiek ten, nie wierzy w Allaha i bluźni prorokowi, a teraz, jak nam doniesiono, znajduje się w Korosko. Tymczasem reis effendina, udał się z wielu żołnierzami w okolice Berberu, ażeby transport pochwycić. Ponieważ karawana może także zwrócić się bardziej na północ, dlatego reis effendina posłał porucznika z oddziałem żołnierzy do Korosko, do giaura, ażeby tędy zastąpić mu drogę. Wiem całkiem pewnie, że Ibn Asl pójdzie tym szlakiem i dlatego wyruszyłem czemprędziej z tym towarzyszem, ażeby go przestrzec przed psem niewiernym. Powiedz, czy widzisz w tem coś niegodziwego?
— Bynajmniej. Skąd Frank, pies chrześcijański, przychodzi do tego, aby się troszczyć o sprawy tego kraju. Niech go piekło pochłonie! W waszych zamia

Tom XIV.
Nad otworem z wodą.


rach nie widzę nic złego, nie boję się też Ibn Asla, gdyż nie uraziłem go niczem. On to raczej powinien się mnie bać, bo jest rabusiem naszych wielbłądów. Kiedy nadejdzie, jestem gotów pogodzić się z nim, Oczywiście, jeśli okaże gotowość zapłacenia za ukradzione zwierzęta.
— Pomówię z nim o tem.
— Uczyń to, a będę ci wdzięczny! Ale czy muzabir nie powiedział, że Ibn Asl już tędy przeszedł?
— Powiedział, ale tak nie jest. Gdyby wodę wyczerpała karawana niewolników, byłyby tu jej Ślady. Ja wiem, że Ibn Asl wysyła zawsze straż przednią. Ona to była tutaj i wypróżniła studnię. Karawana nadejdzie później, a do tego czasu, studnia napełni się znowu.
— Połóżmy więc napowrót kamień, ażeby ciepło słoneczne nie mogło się dostać do środka. Potem zetniemy jedno z tych drzew, ażeby ogień rozniecić.
— Tego nam czynić nie wolno, — sprzeciwił się mokkadem. — Te trzy drzewa, to znak, że tu jest studnia. Jeśli chcesz mieć ognisko, to wystarczy ci poszukać w wadi gnoju wielbłądziego.
Szejk podniósł strzelbę swoją, leżącą na ziemi i oddalił się. Byłem pewien, że na całem wadi wymienionego paliwa ani garstki nie znajdzie. Skoro tylko Beduin zniknął z oczu obu pozostałych, rzekł muzabir z gniewem:
— Co za nieostrożność, mówić wszystko temu szejkowi! Poco on ma wiedzieć, gdzie my dążymy i w jakim celu?
Siedzieli obok studni, a ich długie flinty stały oparte o ścianę. Mokkadem odrzekł:
— Jak śmiesz zarzucać mi błędy i mówić do mnie w tym tonie? Czy mi nie wolno mówić do przewodnika, co mi się podoba?
— Nie mam nic przeciw temu, ale co na to powie Ibn Asl?
— Całkiem nic nie powie, bo z naszej rozmowy przewodnik ani jednego słowa mu nie powtórzy, gdyż usta jego wkrótce zamilkną na zawsze.
— Sądzisz, że zginie?
— Zginie, i zginąć musi, bo zna tajemnicę tej studni. Gdyby studnie tajemne zostały odkryte, mógłby każdy brać sobie wodę, a potem nie miałby Ibn Asl czem poić swoich karawan i musiałby cały handel zarzucić. Dlatego też poprzysiągł każdemu obcemu, któryby odkrył studnię, śmierć natychmiastową, która i szejka Monassyrów nie minie.
— W takim razie oczywiście szejk sprawy nie zdradzi. Czy jednak postąpiłeś słusznie, prowadząc go tutaj, chociaż już przedtem wiedziałeś, że to przypłaci życiem?
— A mogłem postąpić inaczej? Potrzebowaliśmy koniecznie wielbłądów i to pospiesznych. On jeden je miał i zgodził się na wypożyczenie tylko pod tym warunkiem, że razem z nami pojedzie. Nie dowierzał nam, więc sam sobie winien. Posłałem go po gnój wielbłądzi, ażeby ci to powiedzieć w jego nieobecności. Tłómacząc mu nasze plany, wzbudziłem w nim pełne zaufanie do nas i dlatego ani się spostrzeże, kiedy go śmierć zaskoczy. Czy ciągle jeszcze sądzisz, że byłem nieostrożnym?
— Teraz już nie, ale przyznasz, że nie zawsze byłeś ostrożnym.
— Kiedyż to okazałem brak niezbędnej rozwagi?
— Już nieraz. Przypomnij sobie noc w Kahirze, kiedyto giaur pochwycił cię jako stracha!
— Nie przypominaj mi tego! — zawołał mokkadem z gniewem. — Godzina, przez którą znajdowałem się w ręku tego psa, była najnieszczęśliwszą chwilą w mojem życiu, to też nie spocznę, dopóki mu za to sowicie nie zapłacę. A czy ty byłeś może rozumniejszy? Czy w Gizeh nie musiałeś uciekać przed nim z okrętu? A czy nie uszedł wam i wówczas, kiedy sądziliście na pewno, że się znajduje w dawnej studni w Sijut?
— Nie wspominaj o tem, bo mię wściekłość porywa. Ten giaur ma szczęście, jakiego nie posiadał jeszcze żaden z prawdziwych wiernych. Krzyżuje wciąż nasze plany, a kiedy nam się zdaje, że go już mamy, wymyka się niespostrzeżenie z rąk naszych.
— Tym razem nam nie ujdzie.
— Kto wie. Uważaj na to, że ma wielką ilość żołnierzy ze sobą.
— Źołnierzy się nie boję, ale on sam da nam z pewnością wiele do roboty. Ibn Asl ma w każdym razie tyle ludzi przy sobie, że potrafi utrzymać w szachu żołnierzy. Jeśli się nam uda ostrzec go, zwróci się broń giaura przeciwko niemu samemu. Prawdziwe szczęście, że zobaczyłem w Berberze wśród żołnierzy reisa effendiny naszego Ben Meleda, który mnie poznał odrazu i zdradził wszystko przedemną. Chciałem właściwie jechać wprost do Chartumu, lecz nie żałuję tego okrążenia i straty czasu, bo dzięki temu, musi mi ten giaur wpaść w ręce.
W tej chwili powrócił szejk. Słyszał ostatnie słowa i rzekł z miną strapioną:
— Musimy się wyrzec ognia, bo nic nie znalazłem. Życzę ci, żeby choć nadzieja schwytania tego niewiernego nie zawiodła. Czy go chcesz dostać w swoje ręce dlatego, że się buntuje przeciw lbn Aslowi, czy też z osobistych powodów?
— Mam z nim osobiste rachunki.
— Powiedz mi jakie. Jestem waszym dalulem[5] i mogę wam w waszych zamiarach dopomóc.
Odstawił strzelbę i usiadł przy nich na ziemi. Mokkadem spełnił jego życzenie w taki sposób, że mi włosy na głowie stawały. Opowiadał okropne historye, których ja miałem być bohaterem i przedstawił mnie jako zbiorowisko wszelkich występków i złości.
— Allah! — zawołał szejk. — Taki człowiek, to właściwie nie człowiek, ale chyba dyabeł, bo posłuchajcie: Kiedy Allah stworzył Adama, chciał go dyabeł naśladować i stworzył istotę, mającą wprawdzie postać człowieka, lecz duszę dyabła. Od tej istoty pochodzą chrześcijanie, Adam zaś jest praojcem wiernych muzułmanów. Człowiek boi się prawie mówić i słuchać o tym giaurze i niech mnie Allah przed nim uchroni. Jeśli go pochwycicie, przypatrzę mu się tylko zdaleka, wobec tego jednak, co o nim słyszę, wątpię, czy go w swe ręce dostaniecie.
— Tym razem całkiem pewnie! — rzekł muzabir. — Jaka to będzie dla nas rozkosz! A potem biada mu, potrzykroć biada. Chciałbym go już teraz mieć w ręku, chciałbym....
Nie skończył zdania, gdyż podniosłem się na stopniu kamiennym i nagle zeskoczyłem w dół ku nim mówiąc:
— Spełniam twoje życzenie; oto mnie masz!
Zeskoczyłem w ten sposób, że stanąłem między ich strzelbami a nimi. Z początku oniemieli z przerażenia i nie ruszając się, patrzyli się tylko we mnie, jakby widmo ujrzeli. Wydobyłem rewolwery z za pasa, zwróciłem ku nim lufy i mówiłem dalej:
— Nie należy dyabła wywoływać, bo się zjawi. Mówiliście o mnie, jako o dyable, więc jestem.
Mokkadem ocknął się z przerażenia pierwszy. Sięgnął za pas, wydobył pistolet i krzyknął:
— Ty nie jesteś człowiekiem, lecz dyabłem. Idź do piekła, które jest dla ciebie przeznaczone.
Chciał do mnie wymierzyć, ale mu nogą broń wytrąciłem tak, że odleciała daleko. Kiedy chciał się porwać na mnie, kopnąłem go w brzuch tak silnie, że upadł i przewrócił kozła. W tej chwili podskoczył muzabir, gibki jak kot, dziesięć razy zwinniejszy od mokkadema. Zerwać się i strzelić do mnie, było dlań dziełem sekundy. Miałem zaledwie czas rzucić się w bok. Kula przeleciała mimo, ja zaś w tej samej prawie chwili ugodziłem go pięścią w skroń tak zręcznie, że padł bez przytomności.
Tymczasem mokkadem zerwał się znowu, dobył noża i rzucił się z nim na mnie. Odbiłem cios, uderzając go od dołu w łokieć tak, że mu nóż wyleciał z ręki. Następnie powaliłem go i ścisnąłem oburącz za gardło. Przez kilka chwil wywijał rękami i nogami, poczem legł bez ruchu. Włożyłem w usta dwa palce i świsnąłem przeraźliwie, poczem podniosłem oba odrzucone rewolwery.
Stało się to wszystko z szybkością błyskawicy. Trudność mojego położenia w czasie walki z przeciwnikami zwiększało to, że musiałem zwracać uwagę także na szejka. Ten jednak nie zdołał dotąd żadnego jeszcze ruchu wykonać. Siedział, jak posąg, i wpatrywał się we mnie. Niesłychane osłupienie, malujące się na jego twarzy, mogło mnie w innej sytuacyi pobudzić do śmiechu.
— O Allah akbar, Boże wielki! — zajęczał, wstając powoli i wskazując na tamtych dwu. — Kto ty jesteś i co ci uczynili ci mężowie, że ich pięścią zabijasz, jako Kaled psy swoje?
— Kto ja jestem? — odrzekłem — przecież już powiedziałem. Jestem tym, o którym ci opowiadali.
— Giau... chrześcijaninem?
— Tak
— Udżubi Allah, cud Boski! Jak śmiesz tych ludzi w mojej obecności...
Chciał sięgnąć po flintę, więc zastąpiłem mu drogę i wtrąciłem:
— Nie rozdrażniaj się! Nie zdołasz już nic zmienić, ani z tego co się stało, ani w tem co się stanie.
— I owszem. Oddaj mi strzelbę!
— Zostanie na razie w mojem przechowaniu.
— Sięgnął oburącz za pas pod burnusem. Wtedy objąłem go rękoma, przycisnąłem mu ręce do ciała i zawołałem do Ben Nila, który nadbiegł właśnie z żołnierzami:
— Zwiążcie najpierw tego szejka Monassyrów, lecz nie czyńcie mu nic złego, gdyż z wroga stanie się wkrótce naszym przyjacielem.
Opierał się, na nic mu się to jednak nie zdało. Rozbrojono go i związano tak, że rękami nie mógł wcale poruszać. Wzywał on wszelkich rodzajów zemsty niebios i Allaha, w czemeśmy mu oczywiście bynajmniej nie przeszkadzali.
Kiedy wiązano mokkadema i muzabira, naturalnie znacznie silniej i troskliwiej, dał się słyszeć głos, wołający z krawędzi wadi:
— Powalcie ich na ziemię, zabijcie ich, wpakujcie im wszystkie kule w głowy i wbijcie im noże w ciała. Czy jesteście już może gotowi?
— Milcz! — odpowiedział Ben Nil. — Ze strachu, tchórzu, nie schodzisz na dół.
Z tych słów wymiarkował, że już nie było niebezpieczeństwa, więc zeskoczył obiema nogami naraz i krzyknął na widok jeńców:
— Zwycięstwo, tryumf, chwała, cześć! Bitwa wygrana, wróg pokonany!
— Milcz samochwalco! — zawołał Ben Nil. — Jesteś pierwszym przy jedzeniu, ale tam, gdzie się trzeba zdobyć na odwagę, ciebie nigdy niema. W walce nie widziałem cię jeszcze nigdy. Masz tu tego szejka, zaprowadź go do obozu.
— Szejka? Ani myślę! Ja wezmę muzabira, który mnie chciał w studni zagłodzić. Zemsta moja będzie okropna!
Muzabir, a potem i mokkadem przyszli do siebie, Podniesiono ich z ziemi, poczem Selim wziął muzabira za rękę i rzekł:
— Naprzód drabie! Dostałeś się w moją potężną moc, to też zdepcę cię, jak słoń robaka.
Muzabir, choć silnie skrępowany, skoczył na niego, rzucił go na ziemię i w braku innej broni chwycił go zębami za gardło. Kąsał, jak wściekły pies, lecz na szczęście zdołał Selimowi tylko skórę poszarpać. Ten długonogi tchórz wyciągnął ręce i nogi i przerażony nie bronił się wcale, tylko wrzeszczał i beczał, jak ciele zarzynane. Chwyciłem muzabira za kark, poderwałem go i w twarz go kułakiem uderzyłem tak silnie, że mu się krew z nosa puściła. Selim wstał, chwycił się za gardło i zaczął jęczeć:
— On mnie zagryzł; leżał na mnie, jak tygrys. Effendi, ty jesteś najsławniejszym lekarzem na świecie; zbadaj mnie, czy przypadkiem rana nie jest śmiertelna?
Miał pokaleczoną tylko skórę, mimoto zrobiłem minę poważną i oświadczyłem:
— Przewód oddechowy, wątroba i śledziona są wprawdzie nienaruszone, ale zęby człowieka wściekłego są jadowite, dlatego należy się prawdopodobnie spodziewać simm ed damm[6].
— Simm ed damm? Nie słyszałem jeszcze nigdy o takiej chorobie. Niech mi Allah będzie miłościw! Jaki jej przebieg?
— Rana puchnie, a puchlizna rozszerza się aż do serca. Żołądek bieleje, płuca zielenieją, twarz czernieje i dostaje żółtych pręgów, ręce i nogi odpadają, ciało się rozkłada tak, że wkońcu zostaje tylko głowa, która także ginie po kilku tygodniach.
— — O Mahomecie i święci kalifowie! Więc to jest simm ed damm! Jestem zgubiony, ten muzabir mnie zamordował! Czy niema środka przeciw tej okropnej chorobie?
— Jest, i to bardzo prosty, lecz zdaje mi się, że nie mogę go w tym wypadku zastosować.
— Powiedz mi tylko, co mam czynić, mój ukochany, dobry, najczcigodniejszy effendi. Uczynię wszystko, choćby było najcięższe.
— Dobrze, spróbuję cię ocalić, lecz musisz mi być posłusznym.
— Będę posłuszny, jak najniższy niewolnik. Wydaj mi tylko prędko rozkazy.
— Najpierw muszę cię natrzeć moim ruh el unmo[7] a od tej chwili wolno ci oddechać tylko nosem. Nie wolno ci ust otwierać, a więc przedewszystkiem nie mówić.
— Allah! To bardzo źle! A jak długo to potrwa?
— Dopóki nie przeminie niebezpieczeństwo; ja ci sam powiem.
— Ależ ja muszę jeść i pić, a sam Allah wie, że tego nosem czynić nie można.
— Przy jedzeniu i piciu wolno kęs lub łyk wziąć do ust, lecz przytem nie wolno oddechać ani mówić.
— Usłucham cię, effendi, usłucham. Wolę milczeć przez pewien czas, aniżeli zginąć na tę straszliwą chorobę. Co to za straszna rzecz utracić ręce, nogi, a potem żyć tygodniami mając już tylko głowę. Nie, tegobym nie zniósł. Przysięgam ci na brody wszystkich kalifów, że nie przemówię ani słowa.
— A zatem spróbuję cię leczyć. Jesteś człowiekiem z silną wolą, więc przypuszczam, że nie zrobisz wstydu mojej sztuce i wiedzy.
— Słusznie, bardzo słusznie! Zobaczysz, jaką będziesz miał ze mnie pociechę, żebym tylko ja tak samo dobrze na tem wyszedł. Będę chętnie milczał, byle tylko uniknąć tej strasznej choroby, a następnie śmierci!
Jeńców i ich wielbłądy zaprowadzono na górę do naszej kryjówki. Musieliśmy zamknąć napowrót studnię i zatrzeć ślady po tem, co się stało. Następnie dałem wskazówki porucznikowi i onbaszy na dzisiejszy wieczór.
Ponieważ sam miałem zamiar śledzić karawanę i czegoś się dowiedzieć, dlatego oni obaj musieli przewodzić dwom grupom, które mieliśmy utworzyć przed atakiem. Natarłszy wprzód szyję Selima salmiakiem, pokazałem porucznikowi i onbaszy miejsca, któremi mieli sprowadzić swoje oddziały do wadi. Dalsze ich postępowanie zależało od okoliczności. Ja sam zeszedłem znać się tak dobrze z położeniem, żeby w nocy nie popełnić najmniejszego błędu. Następnie powróciłem do obozu, nadzwyczajnie zadowolony z tego, że dwaj najgorsi moi nieprzyjaciele, a szczególnie Abd el Barak, właściwy sprawca wszystkich przedsięwziętych na mnie ataków, wpadł w nasze ręce.
Ale co z nimi zrobić? To pytanie zadawałem sobie sam, zadał mi je porucznik i onbaszi, kiedy przy nich usiadłem. Jeńcy leżeli dość daleko pod dozorem dwóch ludzi i nie mogli słyszeć naszej rozmowy. Selim siedział w tej pozycyi, którą Arab nazywa rahat el a’da[8] a więc z podwiniętemi nogami, a Ben Nil, siedzący obok, coś do niego mówił. Chciał on Selima nakłonić do rozmowy, ten jednak pomny na moje zarządzenia, zachowywał z wielkiem „męstwem“ milczenie.
— To szczególne, effendi, że twoje postanowienia mają zawsze bardzo dobry wynik — rzekł porucznik. — Wszak wiesz, że nieraz myślałem inaczej, niż ty, i sprzeczałem się z tobą, lecz teraz widzę, że twoje wskazówki i plany były mądrzejsze, niż nasze. Dzięki im mieliśmy teraz dobry połów i jestem pewien, że nam się uda odbić Ibn Aslowi porwane kobiety.
— Toby mi jeszcze nie wystarczyło — odrzekłem. — Chcę mu nie tylko odebrać niewolnice, ale i jego samego pojmać i oddać w ręce reisa effendiny.
— To byłby czyn wielki, dzięki któremu setki czarnych zachowałyby wolność i życie. Ale taki sukces trzebaby obficie krwią opłacić.
— Jest to bardzo prawdopodobne, ale nie konieczne. Jeżeli się postaramy o to, aby sytuacya była dla nas korzystna, to się może bez krwi rozlewu obejdzie.
— Chciałbym zobaczyć, jak się ty do tego zabierzesz. Wszystko się składa przecież tak, że Ibn Asl nadejdzie i rozłoży się obozem nad studnią. My napadniemy na jego wojowników, pozabijamy ich, ile się da, a resztę weźmiemy do niewoli. Nie pojmuję, w jaki sposób możnaby tych pięćdziesięciu ludzi pojmać bez walki i krwi rozlewu?
— Tego nie wiem na razie i ja. Uważam życie człowieka za jego najwyższe dobro na ziemi i dlatego należy je oszczędzać, choćby się miało do czynienia nawet z najzawziętszym wrogiem. Zresztą wiem z doświadczenia, że każdego przeciwnika można równie dobrze pokonać chytrością, jak bronią, a takie zwycięstwo, bez krwi rozlewu, jest bezwątpienia zaszczytniejsze, niż tamto. Narazie musimy oczywiście trzymać się planu najprostszego. Ja zejdę po skale nadół, by nadsłuchiwać, a wy udacie się prawą i lewą stroną studni także na dół i zaczekacie w ciemności na mój znak do ataku.
— Jaki znak?
— Czy słyszałeś kiedy krakanie sępa we śnie?
— Tak.
— Ja będę ten głos naśladował; jest on w pustyni czemś tak zwykłem, że nie może zwrócić uwagi Ibn Asla, ani jego strażników.
— Dobrze, ale w każdym razie przy jeńcach i wielbłądach musimy zostawić kilku ludzi na straży.
— Naturalnie! Wystarczą dwaj lub trzej ludzie. Jeńcy zostaną nadal w pętach z wyjątkiem szejka. On niewinny, nic nam nie uczynił złego i nie ma względem nas złych zamiarów. Nie wiemy jeszcze, czy on i jego plemię nie przydadzą się nam jeszcze kiedy i dlatego należy postępować z nim łagodniej, aniżeli z tamtymi dwoma.
— Przyznaję ci słuszność, powiedz mi jednak, co postanowiłeś zrobić z mokkademem i muzabirem?
— Zawieziemy ich reisowi effendinie. Pokazało się, że utrzymują stosunki z łowcami niewolników.
— Więc nie myślisz się na nich zemścić? Godzili przecież na twoje życie.
— Ja tu nie jestem sędzią; religia zresztą zabrania mi zemsty.
Ben Nil usłyszał to i powiedział:
— Ale ja nie jestem chrześcijaninem, effendi. Muzabir był sprzymierzeńcem świętego fakira, a mokkadem także do tej bandy należy. Zwabiono mnie do studni, by mnie tam zgubić. Gdybyś ty był nie nadszedł, byłbym musiał zginąć nędzną śmiercią głodową. A zatem obaj pojmani nie należą do reisa, lecz do mnie.
— Czy chcesz ich zamordować?
— Nie — odrzekł młodzieniec z dumą . — Odkąd jestem przy tobie, myślę tak, jak i ty. Nie zabijam człowieka bezbronnego, nawet gdyby był moim najgorszym wrogiem, ale mimoto chcę i muszę się zemścić. Będę z nimi walczył rzetelnie, Ty im broń zwrócisz, a potem niechaj Allah rozstrzyga między nami.
— Namyślę się jeszcze nad tem.
Powiedziałem to oczywiście, by go uspokoić, lecz bynajmniej nie miałem zamiaru spełnić jego życzenia. Ten mały zuch był mi zbyt cennym, abym miał mu pozwolić narażać się na poważne niebezpieczeństwo.
Kazałem przyprowadzić do siebie szejka Monassyrów. Musiał usiąść obok nas, a czyniąc to, zapytał zaraz surowo:
— Co wam zrobiłem złego, że postępujecie ze mną, jak z nieprzyjacielem?
— Jesteś towarzyszem naszych wrogów; to wystarcza. Słyszałeś zresztą, że wydałem rozkaz, żeby z tobą nie postępowano surowo.
— Słyszałem, a mimoto jestem ciągle związany, jak jeniec. Słowa twoje brzmią ładnie, tylko postępujesz inaczej, niż mówisz. Jesteś wiarołomnym chrześcijaninem.
— Licz się ze słowami i przestań mię obrażać. W przeciwnym razie zmusisz mnie swojem postępowaniem do tego, że będę się z tobą obchodził tak, jak z tamtymi. Jesteś ich towarzyszem, a oni godzili na moje życie, mógłbym więc was wszystkich kazać natychmiast zgładzić. Kiedy rozmawiałeś z nimi, byłem w pobliżu i słyszałem wasze słowa. Wiem zatem, że pożyczyłeś im tylko wielbłądów, a zresztą nie bierzesz udziału w ich sprawkach. Według sprawiedliwości chrześcijańskiej nie powinieneś płacić za ich uczynki. Dlatego też będziesz wolny, jeśli gotów jesteś spełnić warunki, które ci przedłożę.
— Wymień je!
Ponurość z jego twarzy ani na chwilę nie ustąpiła. Był to zakamieniały muzułmanin i jako taki, przeciwnik wszystkich innowierców. W dodatku wierzył w to, co przed nim nałgał o mnie Abd el Barak, Opowiedziałem mu więc pokrótce, co się stało i wkońcu dodałem:
— Pojmiesz już chyba teraz, że nie jestem takim dyabłem, za jakiego mnie przedstawili. Nie jestem twoim wrogiem i wiem, że Monassyrowie są walecznymi wojownikami, którzy nigdy danego słowa nie łamią. Dlatego przedkładam ci, co następuje: Przysięgniesz mi na brodę proroka, że nie opuścisz tego miejsca bez mego pozwolenia i nie będziesz rozmawiał z mokkademem ani z muzabirem. Jeżeli to uczynisz, każę z ciebie zdjąć pęta, oddam ci nawet broń twoją i będziesz naszym gościem, nie jeńcem.
— A potem, kiedy stąd odjedziecie?
— Będziesz wolny i uczynisz, co ci się spodoba.
— Czy to podstęp, czy pełna prawda?
— Ja nie kłamię.
— W takim razie daję ci słowo.
— Wypowiedz je dokładnie i zupełnie.
— Przysięgam na brodę proroka, że żądania twoje wypełnię ściśle.
Widać było po nim, że słowa dotrzyma, więc zdjąłem z niego więzy, dałem mu broń i rzekłem:
— Możesz teraz siedzieć u nas jako gość i przyjaciel. Zresztą podziękuj Allahowi, że jestem chrześcijaninem i żeś się spotkał ze mną. Gdyby nie to, nie żyłbyś już jutro.
Spojrzał na mnie z ukosa wzrokiem nieufnym i zapytał:
— Jakto? Któżby chciał godzić na moje życie? Chyba tylko ty?
— Bynajmniej. Moi towarzysze powiedzą ci, że oszczędzam życie nawet najgorszych nieprzyjaciół. Czy wiesz, dlaczego cię wysłano po gnój wielbłądzi?
— Oczywiście że wiem. Mieliśmy rozniecić ognisko.
— Jeśli tak sądzisz, to masz serce pełne ufności. Skądby się tutaj mógł wziąć gnój wielbłądzi?
— Skąd? Przecież tędy karawany przechodzą.
— Ile karawan przejdzie tędy rocznie? Studnię znają tylko ludzie Ibn Asla, a ci zatrzymują się przy niej dwa lub trzy razy do roku. Zapewne zresztą i sam wiesz dobrze, że żaden przełożony karawany nie zostawi na pustyni gnoju swoich wielbłądów. Pojmiesz więc, że Abd el Barak wiedział dobrze, iż twoje szukanie będzie daremne.
— Więc pocóżby mnie wysyłał?
— Ażeby za twoimi plecyma pomówić o tobie z muzabirem. Kiedy odszedłeś, słyszałem każde ich słowo. Chodziło o twoją śmierć.
— Allah! Udowodnij mi prawdą słów twoich!
— Łowca niewolników Ibn Asl ed Dżazur może tylko dopóty posyłać swoje karawany przez pustynię, dopóki wszystkie jego ukryte studnie pozostaną w tajemnicy. Jeśli ktoś obcy przypadkiem je odkryje, to pytam się ciebie, co Ibn Asl postawi wyżej, życie jego, czy te ogromne sumy, które zarabia na niewolnikach?
— Oczywiście że pieniądze, ale przecież oni sami przyprowadzili mię do studni. Ja się w ich tajemnice bynajmniej wdzierać nie chciałem.
— To wszystko jedno, dość, że o niej wiesz. Aby tajemnicę w dalszym ciągu zachować, musi cię Ibn Asl zgładzić.
— I to powiedział Abd el Barak?
— Tak. A może sądzisz, że cię okłamuję?
— Nie, wierzę, że mówisz prawdę, ale jacy to źli ci ludzie.
— Ty sam winę ponosisz, bo nie chciałeś im powierzyć wielbłądów, tylko się domagałeś, żeby cię zabrali z sobą.
— To prawda, teraz poznaję, że mi nie mogli zwrócić uwagi na niebezpieczeństwo, na które się narażałem. Są oni zatem mniej winni, aniżeli sądziłem, a ponieważ pod twoją opieką jestem bezpieczny, więc im przebaczam.
— Widzę, że Allah dał ci miękkie serce. Jesteś łagodny, jak chrześcijanin, co mnie cieszy tem bardziej, że cię uważałem za surowego przeciwnika mojej wiary.
— I takim przeciwnikiem istotnie jestem i do końca życia zostanę, mimoto jednak przypuszczam, że mi modlitw moich odmawiać nie zabronisz.
— Nie mam prawa mieszać się w sprawy twojego sumienia.
— Wiedz zatem, że nadeszła pora modlitwy o zachodzie słońca i że mój dywan modlitewny znajduje się przy moim wielbłądzie Czy mogę go sobie przynieść?
— Możesz. Wielbłąd, dywan i cała twoja własność należy do ciebie; nie jesteśmy złodziejami ani rozbójnikami.
Przyniósł sobie swój dywan, na którym klęknął i przyłączył się do nabożeństwa drugich. Słońce zapadało właśnie za horyzont, a głosy modlących się brzmiały poza wadi aż na pustynię. Potem szybko zapadła noc, gdyż w owych stronach zmierzch jest bardzo krótki.
Po modlitwie zabrano się do jedzenia, przyczem uderzyła mię jakaś ostra woń. Oglądnąłem się i zobaczyłem jednego z żołnierzy, leżącego brzuchem na ziemi i dmuchającego ze wszystkich sił w tlejący ogień. Przyskoczyłem do niego i stłumiłem zarzewie.
— Co ty robisz? — złajałem go. — Kto ci popozwolił ogień tu rozniecać?
— Chciałem tylko mały ognik rozpalić, effendi — tłómaczył się dziecinnie.
— Widzę to właśnie! Widocznie ci się zdaje, że to dozwolone?
— Tak, effendi!
— Nie wydałem odnośnego rozkazu, bo nie przypuszczałem, że ktoś z was ma gnój wielbłądzi. Skąd go masz?
— Nazbierałem go, jadąc ciągle za drugimi i zsiadając za każdym razem.
— W takim razie zadałeś sobie wiele trudu zupełnie niepotrzebnie. Czyż nie pojmujesz, że dla nas niebezpiecznie rozniecać teraz ogień? Taki dym czuć zdaleka, choć go jeszcze nie widać. Gdyby teraz nadszedł Ibn Asl i zozłożył się tam na dole obozem, woń spalonego gnoju łatwoby nas mogła zdradzić.
— Nie pomyślałem o tem. Przebacz!
Leżeliśmy w zagłębieniu wzgórza a jeńcy z nami. Na wzgórku stała warta, mająca zwracać pilnie uwagę na południowy zachód. Ponieważ byłem przyzwyczajony ufać sobie więcej, niż drugim, poszedłem ku straży, a za mną nadszedł także onbaszi. Znał pustynię, więc sądził, że mi dopomoże.
Po pewnym czasie wszedł księżyc na niebo i rzucił światło swoje na przeciwległe wzgórza skaliste. Ciemne niższe miejsca można było dobrze odróżnić od wyższych, jaśniejszych. Około godziny dziesiątej zauważyłem w dali jakiś ruch, a niedługo potem zobaczyłem jasne postacie na ciemnem tle. Były to białe haiki łowców. Zeszedłem więc do kryjówki, zawiadomiłem porucznika o przybyciu oczekiwanych, zaleciłem mu ciszę i ostrożność, kazałem obu jeńcom zawiązać usta, ażeby karawany niewolników nie przestrzegli głośnymi okrzykami, a sam zeszedłem po skalnych stopniach na stanowisko, z którego i tym razem miałem zamiar rozmowę przeciwników podsłuchać.
Światło księżyca nie dochodziło do wnętrza wadi, a gwiazdy migotały tak słabo, że tam na dole panowały nieprzejrzane ciemności.
Z przeciwległego brzegu odzywało się coś, jakby świegot jaskółek, przerywany od czasu do czasu głosem głębszym. Ten świegot, były to dolatujące zdala głosy niewolnic, a wpadający chwilami bas, był głosem przewodnika, prowadzącego wielbłądy po spadzistej Ścieżce.
Głosy zbliżały się, karawana dosięgła dna wadi, z poczem zwróciła się wprost ku studni. Widziałem poruszające się haiki mężczyzn i jasne dachy namiotowe nad lektykami dla kobiet. Wszystko inne niknęło w głębokiej ciemności. Wtem zabrzmiał donośny głos przewodnika:
— Stać! Podziękujcie Allahowi i prorokowi, żeśmy doszli szczęśliwie do wody orzeźwienia.
Z kilkuset gardzieli wyrwał się jakby okrzyk radosny. Mężczyźni nawoływali się, albo klęli, głosy kobiece mieszały się ze sobą, wielbłądy beczały, albo mruczały. Wnet zapłonęły pochodnie i naraz mogłem zobaczyć, co się działo o sześć łokci podemną.
Była to rzeczywiście pokaźna karawana. Naliczyłem piętnaście wielbłądów jucznych, niosących tachtirwany, o kształtach bardzo rozmaitych, ale zawsze fantastycznych, a nawet dziwacznych. Inne niosły na grzbietach wory z wodą, żywność i namioty. Wierzchowych wielbłądów było około pięćdziesiąt; nie mogłem ich odrazu dokładnie policzyć.
Przez kwadrans może panował chaos i zamieszanie trudne do rozwikłania, powoli jednak nastawał w tłumie porządek. Rozbito namioty dla nięwolnic, którą to pracę same musiały wykonać. Mężczyźni zdjęli ciężary z wiełbłądów, a kilku z nich zbliżyło się z pochodniami do studni, by z niej usunąć nakrycie.
Doznawałem dziwnego uczucia. Poznałem Wschód dość dobrze, lecz nie widziałem dotychczas, takiego obrazu, jaki się tu przedemną roztoczył. Działała przytem oczywiście i świadomość, że teraźniejsza scena zamieni się bardzo rychło w scenę krwawą.
Urządzenie obozu łatwo było rozpoznać. Znajdowałem się wprost nad studnią. Na prawo od niej rozłożyli mężczyźni koce i chusty, po lewej ręce wznosiły się namioty kobiet, za nimi leżały siodła z jukami i do jazdy wierzchem, a jeszcze dalej szeregiem spoczywały wielbłądy. Rozkład obozu zatarł dodatnie wrażenie, jakie miałem dotychczas o przezorności i ostrożności sławnego, a raczej osławionego, Ibn Asla ed Dżazur.

Tom XIV.
Usiadł nad jamą... i przypatrywał się temu, co czynili drudzy.


Jednem słowem obóz rozbito lekkomyślnie, żywiąc oczywiście zbyt wielką pewność, że pustynia nie kryje nikogo oprócz karawany.
Zabrano się do odkopania jamy. Zajęci tem ludzie pracowali rękami. Obok nich stał jakiś Negr, ogorzały od słońca, czarnobrody człowiek, który im się przypatrywał, a od czasu do czasu rzucał rozkazy na prawo i lewo. Był to zatem łowca niewolników Ibn Asl. Nie było w nim ani trochę podobieństwa do ojca, owego pozornie czcigodnego, bardzo świętego fakira Abd Asla.
Po kilkunastu minutach pracy, dostali się do płyty kamiennej, podnieśli ją, a dowódca wziął pochodnię i ukląkł, aby poświecić do środka. Wtem zaklął siarczyście i zawołał zawiedziony:
— Toż tu zaledwie na dwie stopy wody. Widocznie dyabeł odprowadził deszcz w inną stronę; nie można nawet jednego woru napełnić, bo tę wodę musimy dać niewolnicom, by się trzymały rzeźko i zdrowo. Niechaj Allah zwiąże gardła tym kobietom, przez które musimy znosić pragnienie.
— Może się co uzbiera — zauważył jeden z ludzi.
— Ja sam wiem o tem, ty synu i bratanku przemądrości, ale jak długo to potrwa? Przecież tu długo nie zabawimy.
— Wybacz! Musimy i tak zaczekać, dopóki tamci nie nadejdą.
— Nadejdą jutro, a potem musimy zaraz wyruszyć w dalszą drogę.
— Ale oni przyniosą wodę z Bir Murat.
— Ty ją sam pij, jeśli ci smakuje! Nie skosztowałem ani kropli z tej, którą przyniósł Malaf dziś rano. Sprowadźcie kobiety! Ja sam będę czuwał, aby jedna kropla nie poszła na marne.
Wypełniono ten rozkaz i nadeszło kilka kobiet, które czerpały, nie mówiąc ani słowa, a potem zniknęły z naczyniami w namiotach. Były przygnębione i widocznie bały się bardzo przewodnika, bo żadna z nich w jego obecności ani słowa jednego nie miała odwagi przemówić.
— Kiedy już studnię do dna wypróżniono, usiadł przy niej na ziemi, oparł łokcie na kamieniach i położył głowę na dłoni. W tej postawie przypatrywał się drugim.
Poszedłem za jego przykładem i przyglądałem się wszystkiemu najdokładniej. Przedewszystkiem wpadło mi w oko, że żaden z tych ludzi nie miał przy sobie flinty ani pistoletu, a cała ich broń stanowiły teraz noże, tkwiące za pasami. Jak później zauważyłem, złożyli strzelby za namiotami kobiet obok innych pakunków.
Indyanin jest znacznie ostrożniejszy. O ile nie znajduje się w wigwamie, nie wypuszcza broni z ręki a nawet śpiąc, ma ją tuż obok siebie. Od nich właśnie i ja się tego nauczyłem. Beduini przeciwnie; zauważyłem już nieraz, że kiedy rozbiją obóz, składają na kupę swoje długie strzelby i ani myślą nawet postawić przy nich straży.
Po wąwozie, zaczął się rozchodzić odór palonego gnoju wielbłądziego, Mężczyźni przynieśli kilka worów z wodą i z daktylami i poukładali się w pobliżu wodza, by spożyć skąpą przekąskę. Było to bardzo mięszane towarzystwo, bo widziałem tam twarze o najrozmaitszych cerach, od głębokiej czerni począwszy aż do jasnego, słońcem przyciemnionego bronzu.
Rozmawiali z sobą pocichu. Oni także nie mieli widocznie odwagi mówić głośniej przy wodzu. Z pod namiotów dochodziły do moich uszu głosy kobiece, ani słowa jednak z ich rozmów nie zdołałem zrozumieć. Te które widziałem nad studnią, były istotnie piękne i pod tym względem sławę kobiet Fessara wyglądem swoim zupełnie uzasadniały.
Z kolei zwróciłem uwagę na człowieka nadchodzącego z tej strony obozu, w której spoczywały wielbłądy. Usiadł obok dowódcy i nie mówiąc mu ani słowa, wydobył kawał mięsa suszonego i zaczął jeść. Był jeszcze młody, ale w walce musiał być bardzo doświadczony, bo twarz jego była tak bliznami zorana, jakby ją kto siekaczem na stolnicy pokrajał. Kiedy włożył do ust i połknął ostatni kąsek, rzekł do dowódcy:
— No, jak tam dzisiaj? Czy będzie już ostatecznie posłuszna, czy nie?
Głos jego brzmiał chropawo i kracząco i był prawie tak samo brzydki, jak twarz.
— Marba! — zawołał dowódca zamiast odpowiedzi. Oczy wszystkich zwróciły się ku jednemu z namiotów, lecz wezwana nie przyszła. — Marba! — powtórzył drugi raz, lecz również bezskutecznie.
Skinął na dwu ludzi. Wstali, zniknęli na chwilę w namiocie i wyprowadzili z niego piękną, młodą dziewczynę, lat może szesnastu. W twarzy jej nie było ani śladu ostrości rysów, właściwej starszym beduinkom. Była bosa, ciało jej okryte było szatą ciemną, podobną do kaftana, a ciemne jej włosy zwisały na plecach w dwu długich i grubych splotach. Twarz jej była sztywna i nieruchoma. Wzrokiem zimnym i sztywnym patrzyła na dowódcę, przyczem zdawało się, że nie widzi jego towarzysza. Dowódca wskazał na niego i zawołał:
— Obraziłaś go i musisz to odpokutować! Pocałuj go!
Marba rozkazu nie usłuchała, zdawała się go nawet nie słyszeć; nie ruszyła nogą ani ręką, ani nawet ustami lub rzęsami.
— Pocałuj go! — zawołał dowódca głośniej, niż przedtem. — Jeśli nie, to....
Wyprostował się i wyciągnął harap hipopotami z za pasa. Ona jednak stała jak kamienny posąg bez życia, patrzyła przed siebie, jak przedtem, i ani nie drgnęła. Wtedy przystąpił do niej bliżej, uderzył ją harapem i powtórzył rozkaz. Przyjęła bolesne razy, ani nie drgnąwszy.
— Wal dopóki nie usłucha! — zawołał gniewnie młodszy jego towarzysz, zrywając się z miejsca.
— To wolno tylko Ibn Aslowi. Musisz do jutra zaczekać, aż wróci. Niech jednak Marba poczuje, że ja mam dziś prawo rozkazu.
Uderzył ją jeszcze kilka razy, a potem usiadł; młodszy uczynił to samo, dziewczyna zaś odwróciła się, poszła zwolna ku namiotowi i zniknęła za jego zasłoną.
Z jakąż ochotą byłbym zeskoczył i dał temu drabowi pokosztować harapa. Niestety musiałem się na razie wyrzec tej przyjemności. Ostatnie jego słowa miały dla mnie wielkie znaczenie. Powiedział, że Ibn Asl nadejdzie dopiero jutro, on sam więc był widocznie tylko jego zastępcą. Gidzież się jednak teraz Ibn Asl znajdował? Słyszałem poprzednio, że niektórzy jego ludzie zostali w tyle i że jutro dopiero przywiozą wodę. Czyżby wódz miał z nimi dopiero przybyć? Czemu opuścił karawanę i sam w tyle pozostał?
Na te pytania wkrótce otrzymałem odpowiedź, gdyż obaj rozmawiający usiedli sobie pode mną a młodszy z nich rzekł w dalszym ciągu:
— Gdyby Ibn Asl nie brał był tak tej córki szejka Fessarów w obronę, sądząc, że za nią właśnie zdobędzie wysoką cenę, byłbym zażądał jej, jako swego udziału, wyrzekając się wszystkiego innego, a potem bym ją na śmierć zaćwiczył. Ta dziewczyna miała odwagę w twarz mi plunąć i nazwała mnie dyabłem! Gdyby była murzynką, a choćby tylko brunatną Nubijką, byłbym, nie pytając Ibn Asla o pozwolenie, w tej chwili przeciął jej gardło. Szkoda wogóle, że tym razem sam karawanę prowadzi i nie poruczył nam, jak zawsze, transportu. Czemuż nie wrócił do domu! Po co mu się narażać na niebezpieczeństwo, że go ten niewierny effendi może pochwycić?
— Nie troszcz się o niego! Niebezpieczeństwo zwróciło teraz paszczę swoją ku giaurowi i z pewnoŚcią go już połknęło.
— Jestem innego zdania. Zresztą nie wierzę, żeby ten pies śmiał się na nas porwać.
— Ja zaś opieram się na tem, co mówił Abd Asl, a i Murad Nassyr był tego samego zdania. Obaj znają tego cudzoziemca i wiedzą dobrze, do czego zdolny. Czego zaś oni jeszcze nie wiedzieli, to uzupełniła bystrość naszego pana. W Chartumie wiedzą na pewno o napadzie na kobiety Fessara, a reis effendina czatuje na nas nad Nilem. Porucznika wysłał w tym samym celu, a ten nie przyszedł pewnie sam, lecz z żołnierzami. Widziano go w Korosko z owym obcym effendim, a z tego wniosek prosty, że obydwaj zaczaili się na nas. Ale biada temu psu chrześcijańskiemu, jeśli porwie się na Ibn Asla. Już ja wiem, co on mu zrobi.
— Zaćwiczy go na śmierć?
— Nie, znacznie gorzej. Schwyta go, wytnie mu język, ażeby nas nie mógł zdradzić, a potem sprzeda go jako niewolnika jednemu z czarnych plemion w kraju Bar el Gazal.
— To byłaby zaiste zemsta zasłużona. Jakiem prawem te psy chrześcijańskie zabraniają nam handlu niewolnikami? Dobrze, że przynajmniej ten jeden zasłużoną odbierze karę.
— Nie wątpię, że go Ibn Asl dostanie w swoje ręce, gdyż zatrzymał przy sobie Malafa i tamtych, którzy giaura widzieli. Oni znają go dobrze i zwrócą uwagę pana na niego. lbn Asl był wściekły na nich, że dali się pokonać temu jednemu człowiekowi. To też wytężą teraz wszystkie siły, żeby naprawić błąd popełniony.
— Czy pan, jeśli jutro przybędzie, przywiezie ze sobą narzeczoną?
— Nie. Musiałby wlec ją ze sobą do Ras Ratai, co ani dla niego nie byłoby wygodne, ani dla nas. Brat jej, Turek, odjechał z nią dzisiaj z Bir Murat, Abd Asl zaś ma im towarzyszyć tylko do Faszody.
Słyszałem dość. Łowca niewolników został nad Bir Murat, by mnie pochwycić, a Nassyr i święty fakir oddalili się stamtąd. Wystarczyło mi to do wykonania planu, który właśnie przyszedł mi na myśl. Polegał on na tem, żeby całkiem otwarcie pójść do obozu karawany i napad przygotować w ten sposób, żeby rozlewu krwi uniknąć. Poszedłem więc do naszej kryjówki i zawiadomiłem porucznika i onbaszę o moim zamiarze. Sprzeciwili mu się stanowczo.
— Nie porywaj się na to, effendi! — rzekł pierwszy. Narażasz życie i najdrobniejszy przypadek może nas zdradzić.
— Jeśli się głupio do rzeczy nie zabiorę, nie może być mowy o przypadku.
— A gdyby cię poznano?
— To i wtedy jeszcze mam się czem bronić.
— Pięćdziesięciu przeciw tobie jednemu, to trochę za wiele.
— Lepiej, żebym ja się sam na niebezpieczeństwo naraził, niż żeby potem, podczas napadu miało zginąć wielu.
— Ale jeśli ten jeden, jest człowiekiem, którego głowy i rąk potrzebują drudzy, to lepiej, żeby się nie narażał.
— Być może, że ty masz słuszność, spodziewam się jednak, że mi szczęście tym razem dopisze.
— Wobec tego muszę ci oznajmić coś takiego, czego dotąd mówić nie chciałem. Reis effendina nakazał mi wprawdzie, abym ciebie słuchał, ale równocześnie polecił mi kategorycznie, abym nie dopuścił do tego, byś swoje życie narażał. Tym razem nie mogę się na plan twój żadną miarą zgodzić.
— A cóż zrobisz, jeśli się bez twego pozwolenia wybiorę? Przemocą chyba mię przecież nie zatrzymasz?
— Owszem, zatrzymam!
— W takim razie narobię krzyku i wszystko będzie stracone, a karawana nam ujdzie.
— Tego nie zrobisz.
— Przeciwnie, daję ci na to moje słowo, a ty wiesz, że słowa nie łamię.
— Allah, Allah! — zawołał bezradnie. — Cóż teraz zrobię P
Staliśmy obok Ben Nila i Selima, którzy wciąż jeszcze siedzieli razem na ziemi. Nie wiem, czy Selim godził się na mój plan, czy nie, bądź co bądź zajął go on tak bardzo, że długonogi zerwał się i zawołał:
— Effendi, musisz dzisiaj....
— Milcz, nieszczęsny! — hukknąłemi — Czy chcesz umrzeć na tę okropną simm ed damm? Czyż nie zakazałem ci mówić?
Usiadł natychmiast przestraszony, przybrał minę opłakaną i przyłożył sobie do ust obie ręce na znak, że ich już nigdy nie otworzy.
— Widzisz, — mówiłem, zwróciwszy się do porucznika, — że nie dam odwieść się od mego zamiaru i radzę ci, abyś mi sprawy nie utrudniał.
— Pomyśl jednak, effendi, że jeśli spotka cię jakie nieszczęście, jak odpowiem za to przed reisem effendiną?
— Powiedz mu, że to był mój kismet. To przecież bardzo proste.
— To prawda. Uspokajasz mnie, effendi. Czyń, co ci się podoba; nie mam już nic przeciw temu, gdyż i tak wiem, że moich rad nie posłuchasz.
— Jestem wdzięczny za każdą uzasadnioną przestrogę, lecz twoja jest tak ogólnikowa i nieokreślona, że żadną miarą uznać jej nie mogę. Zresztą nie rzucam się na łeb w niebezpieczeństwo, lecz idę ku niemu z pełnym namysłem, a to przecież zmniejsza jego wielkość.
— A za kogóż myślisz się podać?
— Za posła Mokkadema, który kazał ostrzec Ibn Asla przed obcym effendim.
— Więcchcesz tych ludzi ostrzec przed samym sobą?
— Tak. Czy ci się nie zdaje, że potem tem łatwiej wpadną nam w ręce. Nie boję się, żeby mnie wzięli za Franka. Mój kismet na dziś polega na tem, abym całą karawanę w sidła twoje wpędził.
— Więc powiedz mi, co mam czynić?
— Przedewszystkiem musisz baczne na wszystko mieć oko. Kiedy usłyszysz głos rozespanego sępa, wyruszycie stąd obydwaj w dwie strony, a potem zejdziecie na wadi. Gdy będziecie na dole, zatrzymacie się bez szmeru, dopóki po was nie przyjdę.
— A jeśli cię pochwycą i nie będziesz mógł przyjść po nas?
— Gdybym aż do zniknięcia krzyża Sudanu nie dał znaku życia, będziecie wiedzieli, że łowcy wzięli mię do niewoli. Zejdziecie wtedy, by ich zaatakować i mnie uwolnić. jeślibyście zaś usłyszeli trzy płaskie strzały rewolwerowe jeden po drugim, będzie to znakiem, że jestem w niebezpieczeństwie, i pospieszycie mi z pomocą. W każdym razie, nie zapomnij zostawić straży przy wielbłądach i jeńcach, bo to jedno zaniedbanie mogłoby wszystko zepsuć.
— Bądź pewny, że dołożę wszelkich starań, aby się plan twój powiódł w zupełności i abyś ty sam cało z awantury wyszedł.
— Wobec tego idę z zupełną ufnością, że wszystko pójdzie dobrze. Strzelby moje zostawię u ciebie. To broń zachodnia i mogłaby mnie zdradzić, natomiast wezmę twoją długą arabską flintę.
Słowa te zwróciłem do Ben Nila, który wstał i odpowiedział:
— Effendi, weż raczej flintę Selima, bo ja chciałbym mieć moją przy sobie. Przyda mi się dla twojej 1 mojej obrony, idę bowiem z tobą. Kto wie, czy mojej pomocy nie będzie ci potrzeba. Wiem, że się będziesz wzbraniał, ale tym razem, o panie, zechciej mię z sobą wziąć, ja cię miłuję i nie mogę siedzieć w ukryciu, kiedy idziesz, aby śmierci w oczy zaglądnąć.
— Mylisz się, bo sytuacya nie jest znowu tak groźna.
— Raczej ty się mylisz, effendi. Ocaliłeś mi życie, a serce nakazuje mi wdzięczność. Nie bądź okrutny i nie pozbawiaj mię sposobności, abym ci ją okazał.
— Znam twoją życzliwość, Ben Nilu i to mi wystarcza.
— Ale mnie nie. Stałeś się moim wzorem i zupełnie tak postąpię, jak ty z porucznikiem. On nie chciał ciebie puścić, a ty zagroziłeś mu narobieniem zgiełku. Owóż jeśli nie weźmiesz mnie z sobą, zmuszę cię do tego. Pójdę za tobą, a jeśli to wzbudzi, podejrzenie w zbójach, to winę sobie samemu przypiszesz.
W pierwszej chwili zdawało mi się, że powinienem złamać jego upór, widząc jednak, że jego słowa płyną z serca, przepełnionego uczuciem wdzięczności, nie chciałem mu sprawić przykrości i postanowiłem go z sobą zabrać. Podałem mu rękę i rzekłem:
— No dobrze, chodź ze mną. Plan mój musi się z tego powodu wprawdzie nieco zmienić, ale sądzę, że nam to na szkodę nie wyjdzie.
Poszedłem do szejka Monassyrów i zapytałem:
— Czy ty masz w domu syna?
— Nawet kilku.
— Czy który z nich jest mniej więcej w wieku tego chłopaka?
— Tak.
— Jak mu na imię?
— Ben Menelik.
— A czy znasz Ibn Asla lub kogoś z jego ludzi?
— Nie. Dlaczego się o to pytasz?
— Później ci to wyjaśnię, bo teraz nie mam czasu.
Z kolei zwróciłem się do żołnierza, który chciał przedtem rozniecić ogień, i kazałem dać sobie ów gnój wielbłądzi, bo teraz był mi potrzebny. Następnie osiodłałem swego wielbłąda a Ben Nil swego. Chcąc w każdym calu wyglądać na muzułmanina, wziąłem ze sobą dywan modlitewny, a pozatem zaopatrzyłem się w zapasy, które każdy podróżnik musi mieć ze sobą w pustyni. Chciałem się w ten sposób uchronić przed podejrzeniami na wypadek, gdyby rewidowano nasze wielbłądy. Wszystko, co mogłoby mnie zdradzić, więc papier, ołówek i t. p. dałem do przechowania porucznikowi. Wziąłem jednak rewolwery, bo do obrony mogły mi się przydać, a posiadanie ich łatwo było w jakikolwiek sposób wytłómaczyć.
Ruszyliśmy w drogę. Prowadząc wielbłądy za uzdy, szliśmy obok siebie i wtedy tłómaczyłem mój plan Ben Nilowi i dałem mu wskazówki, jak się miał zachować. Miał mnie nazywać Saduk el baja, czyli Saduk handlarz z Dimiat (Damiette) i nie mówić do mnie effendi, lecz sidi. Spodziewałem się, że będzie dość ostrożny i nie popełni błędu. Porucznika z góry uprzedziłem, że wkrótce kilka strzałów posłyszy, poleciłem mu jednak, żeby sobie nic z nich nie robił.
Mniej więcej o tysiąc kroków od naszego obozu leżało zbadane przezemnie miejsce, którem łatwo było zejść na dno wadi. Schodziliśmy powoli na dół, związawszy przedtem wielbłądom pyski, ażeby na wypadek zwietrzenia innych wielbłądów nie zaczęły ryczeć.
Przybywszy na dół, zwróciliśmy się na lewo i szliśmy może jeszcze tysiąc kroków dalej. Tutaj zataczało wadi lekki łuk, za którym zatrzymaliśmy się. Zdjęliśmy z wielbłądów siodła i kazaliśmy im się położyć. Wystrzeliłem z jednej strzelby i nabiłem ją ponownie, poczem usiedliśmy na ziemi. Dwa położone na sobie kamienie utworzyły małe palenisko. Zaczekałem z dziesięć minut i wystrzeliłem powtórnie.
Byłem pewny, że łowcy niewolników dosłyszą wystrzały i wyślą kilku ludzi, którzyby ich przyczynę zbadali. Oczekując ich, zająłem się rozpaleniem ogniska. Do garnka wody wsypałem trochę mąki, zamieszałem to i postawiłem nad ogniem. Potem zapaliłem fajkę, oparłem się plecyma o ścianę i czekałem nato, co nastąpi.
W niedługi czas potem powiedziało mi ucho, że nadchodzą ludzie wysłani na zwiady. Nie były to oczywiście owe niedosłyszalne kroki Indyanina. Słychać było łoskot kamiennego rumowiska i kroki kilku biegnących osób. Siedzieliśmy w miejscu oświetlonem przez księżyc. Obrałem to stanowisko z rozmysłu, chcąc, ażeby nas łatwo znaleźli i wyraźnie widzieli. Po drugiej stronie w cieniu skał czołgały się trzy postacie i usiadły naprzeciwko, by się nam przypatrzyć. Ci głupcy niezręczni mieli na sobie białe haiki, które wyraźnie występowały w ciemności.
Zacząłem rozmawiać z Ben Nilemi to tak głośno, żeby nas było słychać po drugiej stronie wadi. Chciałem mianowicie, żeby nas uważali za ludzi, nie mających najmniejszego pojęcia o obecności karawany. Nazywaliśmy się przytem zmyślonemi nazwiskami dość wyraźnie, żeby nas zrozumiano. Po kilku minutach podsłuchiwacze oddalili się i zniknęli za zakrętem wadi.
— Odeszli! — rzekł Ben Nil zawiedziony. — Nie przyszli na tę stronę i zamiar nasz udaremniony!
— Nie bój się! Ci trzej wyszli tylko na zwiady. Oni doniosą swoim, co widzieli i wkrótce przyjdzie ich więcej, aby się z nami rozmówić.
Czekaliśmy z dziesięć minut, poczem zabraliśmy się do jedzenia zupy mącznej, na sposób czysto wschodni, t. zn. że sięgaliśmy palcami do garnka z klejowatą masą, a to, co się przylepiło do palców, oblizywaliśmy językiem. Wolałbym pieczoną kuropatwę, podlaną jakimś sosem, niż ten wschodni przysmak, trzeba było jednak pogodzić się z sytuacyą i poprzestać na zupie z prosa murzyńskiego. W czasie tej uczty nadesSzli znowu łowcy, ale tym razem jeszcze głośniej, aniżeli przedtem. Było ich razem dziesięciu ludzi, uzbrojonych od stóp do głów. Wyszli z zakrętu, utworzonego przez wadi, podeszli ku nam, zatrzymali się, a idący na czele pozdrowił mię znanym mi już głosem basowym:
— Mezalchem, dobry wieczór.
Był to dowódca, który bił Marbę, córkę szejka. Zerwałem się przerażony napozór i odrzekłem:
— Allah jumesik bilcher, na Allaha, jakże się przestraszyłem! Kto wy jesteście i co tu porabiacie?
Ben Nil zerwał się także, przyczem porwał garnek, jakby chciał ocalić dla siebie jego drogocenną zawartość, napchał sobie papki do ust, ile się tylko zmieŚciło, i odpowiedział na pozdrowienie, lecz całkiem niezrozumiale. Grał swoją rolę doskonale, a dowódca upomniał go, śmiejąc się:
— Nie lękaj się; nie zabierzemy ci jedzenia!
Zwróciwszy się do mnie, zapytał:
— Czy to ty nazywasz się Saduk el baja?
— Tak — odrzekłem w zdumieniu. — Skąd ty wiesz o tem?
— A twój towarzysz nazywa się Ben Menelik.
— Tak, ale skąd ty wiesz o tem? Ja nie znam «ciebie wcale.
— Ja wiem wszystko i nic z tego, co się dzieje w rozległej pustyni, nie może ukryć się przedemną — odpowiedział dumnie. — Co tu robicie?
— My... my... my jemy, a raczej jedliśmy — odrzekłem zakłopotany.
— Widzę to, lecz chcę wiedzieć, jaki cel sprowadził was do tego wadi?
— Allah to wie; możesz go spytać.
Musiałem udawać, że nagłe ukazanie się tych dudzi było dla mnie niespodzianką, lecz bynajmniej nie miałem zamiaru uchodzić za człowieka bojaźliwego, i dlatego w dalszym ciągu odpowiadałem już hardziej.
— Allaha trudno pytać — rzękł szorstko — a ciebie łatwo i dlatego odpowiadaj wyraźnie.
— Kto zmusi mnie do mówienia, jeśli zechcę milczeć?
— Ja.
— Kto ty jesteś?
— To ciebie nic nie obchodzi.
— Więc i ciebie nic nie obchodzi moja osoba, idź zatem tam, skąd przyszedłeś.
Wydarłem Ben Nilowi z ręki nie próżny jeszcze garnek, usiadłem i zacząłem tak spokojnie, jak gdyby nic się nie stało, wydobywać zgiętym palcem ostatki kleju z garnka. To im zaimponowało. Kiedy zaś potem zacząłem nawet szlachetnym zwyczajem Beduinów wylizywać garnek, zawołał dowódca:
— Na proroka, nie widziałem jeszcze takiego człowieka! Słuchajno, ty Saduku el baja, życie twoje wisi na jednym cienkim włosku.
— To kismet. Ja nie mogę nic dodać, ani ująć. Allah to wie!
— Jeśli na moje pytania nie będziesz odpowiadał, na miejscu cię zastrzelę.
— Jeśli tak zapisano w księdze przeznaczeń, to ja ciebie zastrzelę, a nie ty mnie.
— Ciekawym, jak ci się to uda? — roześmiał się. — Jest nas dziesięciu przeciwko jednemu mężczyźnie i jednemu chłopcu.
Postawił kolbę strzelby na ziemi i oparł się łokciami na lufie. Towarzysze jego stali w takich samych malowniczych postawach. Ben Nil zachowywał się ściśle wedle otrzymanych wskazówek, ponieważ zaś na niego mniej zwracano uwagę, zdołał cofnąć się całkiem w cień skały, gdzie światło księżyca nie dochodziło. Stanął tam ze strzelbą gotową do strzału i wymierzoną w pierś dowódcy.
— Nie śmiej się — odpowiedziałem, — bo mówię zupełnie poważnie. Jeżeli choć jeden z was podniesie strzelbę, będziesz w tej chwili trupem, gdyż dostaniesz kulą w serce od mego dzielnego Ben Menelika, którego nazywasz chłopcem.
Teraz dopiero spojrzeli na Ben Nila.
— Allah! — zawołał dowódca. — Ja to dziecko zastrzelę.
Rzeczywiście chciał podnieść strzelbę, aby groźbę wykonać, ja jednak swoją w jego pierś wymierzyłem i zawołałem:
— Jeżeli drgniesz tylko, dwie kule napewno otrzymasz. Zdaje mi się, że to nie mój, lecz twój kismet umrzeć w dniu dzisiejszym. Nie trafiliście dobrze; nie lubię słuchać tam, gdzie mogę rozkazywać. Rzuć swoją strzelbę, a ludziom każ uczynić tak samo! Jeśli to się nie stanie, zanim doliczę do trzech, padniesz na miejscu trupem i dyabeł będzie mógł w dżehennie szukać twojej duszy. Dotrzymam słowa, jak jestem wiernym synem proroka. Raz... dwa...
Możnaby sądzić, że takie i tym podobne sceny znajdują się tylko w romansach. To słuszne, bo życie jest powieściopisarzem najpłodniejszym i o najbogatszej wyobraźni; nie potrzebuje ono dla zmyślenia niemożliwej sytuacyi pogryźć tuzina gęsich piór. Ton mój i postawa były tego rodzaju, że niepodobna było wątpić w stanowczość i szybkość mojego działania. Wyloty obu luf działały widocznie przekonywująco, bo dowódcy strzelba z rąk wypadła, a długie flinty jego ludzi poszły za jej przykładem.
— Tak! — potwierdziłem. — A teraz odstąpcie o dziesięć kroków wstecz!
Wykonali to tak dokładnie, jakby się w tem ćwiczyli. Postąpiłem kilka kroków naprzód, a kiedy stanąłem między nimi a strzelbami, rzekłem w dalszym ciągu, nie spuszczając wylotu lufy z piersi dowódcy.
— Teraz ty mi odpowiesz na niektóre pytania, ale jeżeli który z was poważy się sięgnąć po pistolet, albo ty zawahasz się choćby na dwie sekundy z odpowiedzią, strzelę, a kula Ben Menelika powali następnego. Odpowiadaj więc prędko, czy jesteście sami w tem wadi?
— Nie — odpowiedział natychmiast. Myślał może, że na wiadomość o większej liczbie nieprzyjaciół osłabnie moja odwaga.
— Gdzie oni są?
— Nieopodal.
— Czy do Wadi el Berd przybywacie częściej?
— Tak.
— Czy jest tam miejsce, na którem stoją trzy zeschłe palmy?
Zawahał się z odpowiedzią. Myślał pewnie o ukrytej studni.
— Prędzej, prędzej, bo strzelam! — napierałem,
— Są trzy palmy tam, gdzie rozbiliśmy obóz.
— lm nazyb, im adżibi, co za zrządzenie losu, jaki cud! — zawołałem w najwyższem zdumieniu. — Czy przybywacie z nad Nilu, od Bir Murat?
— Tak.
Spuściłem natychmiast strzelbę i poleciwszy Ben Nilowi uczynić to samo, przystąpiłem do dowódcy, wyciągnąłem do niego rękę i powiedziałem z radością.
— Mało brakowało, a byłbym cię zastrzelił. Dzięki prorokowi, że tego nie uczyniłem, gdyż śmierć twoją wyrzucałbym sobie do końca życia. Ale ty byłeś temu winien, bo zacząłeś mi grozić, a ja nie jestem do tego przyzwyczajony. Skoro obozujecie pod gacyami, jesteście tymi, których szukam.
Ujął mnie za rękę, lecz posępna zaduma nie zniknęła mu z twarzy. Po chwili rzekł:
— Ty nas szukasz? To kłamstwo! Nikt nie wie, że znajdujemy się tutaj.
— Nazywasz mnie kłamcą, a ja mimoto kuli ci w łeb nie wpakuję. Niech to będzie dla ciebie wystarczającym dowodem, że powiedziałem prawdę i że uważam się za waszego przyjaciela. Jestem pewny, że należycie do Ibn Asla ed Dżazur. Czy mam słuszność?
— Na to nie możemy ci odpowiedzieć, gdyż ciebie nie znamy.
— Dasz mi jednak odpowiedź, gdy ci powiem, że przysłano mnie tutaj, abym was ostrzegł przed porucznikiem reisa effendiny i przed niewiernym effendim, któremu pewnie życzycie dżehenny.
— Allah, skąd ty wiesz o tych ludziach?
— Od tych, którzy mnię wysłali, tj. od Abd el Baraka, mokkadema Kadiriny i jego towarzysza, zwanego muzabirem.
— To nasi przyjaciele! Skąd jednak wiedzą, że znajdujemy się tutaj. Gdzie ich spotkałeś? Nie pojmuję, jak mogli wysyłać cię do wadi el Berd, żeby nas ostrzec?
— Pojmiesz zaraz, skoro ci to bliżej wytłumaczę. Weźcie sobie strzelby i usiądźcie przy nas na chwilę. Nie obawiajcie się niczego złego z naszej strony, bądźmy raczej najlepszymi przyjaciółmi.
Usiadłem przy moim małym, improwizowanym piecu, w którym ogień już wygasł, a Ben Nil usiadł obok mnie. I oni usłuchali mojego wezwania, a na ich twarzach zauważyłem coś jakby wstyd, że pomimo ich znacznie większej liczby, miałem nad nimi przewagę. Wydawało im się to niepodobieństwem widzieć w nieznajonym przyjaciela lub sprzymierzeńca, występowałem jednak z taką pewnością siebie, że musiało ich to przekonać. Odłożyli strzelby na bok i przy nas usiedli. Ponieważ nie odezwałem się zaraz, przemówił pierwszy dowódca:
— Słowa twoje brzmią bardzo zagadkowo. Znamy twoje imię i wiemy, że jesteś handlarzem, ale nie wiemy, gdzie mieszkasz i skąd przybywasz?
— Pochodzę z Dimiat. Zanim jednak na inne wasze pytania odpowiem, wyjaśnij mi, kto wam powiedział, jak się nazywam ja i mój towarzysz, boć przecież twierdzicie, że nas nie znacie.
— Usłyszeliśmy strzały, więc wysłałem ludzi na zwiady. Oni przybyli tutaj i słyszeli waszą rozmowę. Nazywaliście się po imieniu i mówiliście o cenach czarnych, brunatnych i czerkieskich niewolnic.
— Tak rzeczywiście było. Tam na skale, stało jakieś zwierzę; wystrzeliłem do niego i cofnęło się, lecz wróciło i zniknęło dopiero wtedy, kiedy mu drugą kulę posłałem. Czy znacie handlarza, nazywającego się Murad Nassyr?
— Tak, znamy go.
— On pochodzi z Nift obok Ismir. To bardzo dobry mój przyjaciel i wspólnik w interesach. Mogę wam powiedzieć, że i ja handluję niewolnikami. Wy mnie nie zdradzicie, przeciwnie, spodziewam się zawrzeć z wami niejeden dobry układ. Murad Nassyr przybył do Egiptu, ażeby tu poczynić wielkie ząkupy. Szukał mnie w Dimiat, lecz mnie tam już nie zastał, bo właśnie wyjechałem. Dowiedziawszy się potem, że był u mnie, i chciał się ze mną rozmówić, ruszyłem za nim do Kahiry, a potem do Sijut, ale i w jednej i w drugiej miejscowości jużem go nie zastał. Dowiedziałem się tylko, że sandał jego „et Ter“ odpłynął do Korosko.
— To się zgadza z prawdą, — potwierdził dowódca, — bo istotnie Nassyr miał taki sandał.
— A ty znowu skąd wiesz o tem?
— Z rozmowy z samym Nassyrem. Był z nami nad Bir Murat i opowiadał nam różne ciekawe rzeczy.
— Więc spotkaliście go; ja nie miałem tego szczęścia. Potrzeba mi było niewolników i chciałem go za wszelką cenę doścignąć, a kiedy nareszcie spotkałem jego sandał w Handaku, dowiedziałem się od reisa ku wielkiej mojej przykrości, że Murad Nassyr wysiadł w Korosko, ażeby na wielbłądach dostać się do Abu Hammed. Pojechałem więc do Dugnit, a stąd na wynajętym hedżinie do Berberu, ażeby tam zaczekać na Murada Nassyra.
Twarz dowódcy rozjaśniła się znacznie podczas tego opowiadania. Zaczął nabierać do mnie zaufania a ludzie jego patrzyli na mnie prawie przychylnie. Niestety, nie była ta cała bajka zupełnie konsekwentną, ale tego nie mogłem uniknąć, ani zmienić. Oto jeśli Murad Nassyr obrał z Korosko krótką drogę do Abu Hammed, a ja przybyłem po nim do Korosko, przepłynąwszy o wiele dłuższą przestrzeń na Nilu, nie mogłem przed nim przybyć do Berberu, ani teraz znajdować się w Wadi el Berd. Była w tem różnica całego tygodnia czasu, a więc grube prześlepienie. Moi słuchacze na szczęście nie poznali się na tej omyłce, a ja, niechcąc im zostawić czasu do namysłu, mówiłem dalej:
— W Berberze spotkałem się ku wielkiej mojej radości z dwoma przyjaciółmi. Jestem członkiem świętej Kadiriny i chodziłem do kawiarni polecanej gorąco przez nasze bractwo. Tam spotkałem mokkadema i muzabira. Radość ich była zanadto wielka, abym mógł przypuścić, że ją wywołało jedynie spotkanie się ze mną. Domyśliłem się zaraz, że musi ona mieć jakiś powód specyalny. Opowiedzieli mi też o waszej wyprawie po niewolnice do duaru Fessarów, o tem, że zdobyliście wielki łup i....
— Ale skąd oni wiedzieli o tej wyprawie? — przerwał mi dowódca.
— Pozwól mi tylko mówić dalej, a zaraz się dowiesz. Wyprawa wasza wywołała niesłychane wrażenie, a reis effendina starał się was pochwycić. Chciał wam zastąpić drogę przez Amur i wysłał w tym celu porucznika z oddziałem żołnierzy do Korosko, do obcego chrześcijańskiego effendiego, swojego sprzymierzeńca, a sam zaczaił się w Berberze i kazał sobie przysłać żołnierzy z Chartumu. Szczęściem znajdował się między nimi członek Kadiriny, imieniem Ben Meled.
— Wszystko to zgodne z prawdą! — zawołał dowódca. — Meled jest na naszym żołdzie, wyświadczył nam też już niejedną przysługę. Poznaję, że możemy ci ufać w zupełności. Jesteś rzeczywiście naszym przyjacielem i pozdrawiam cię, jako takiego z radością.
Podał mi rękę, poczem musiałem uścisnąć ręce wszystkich obecnych. Jak to dobrze, że podsłuchałem rozmowę mokkadema i muzabira i usłyszałem o tym Ben Meledzie. Nie było rzeczą łatwą połączyć nieliczne, usłyszane wtedy szczegóły, w jedno opowiadanie, dość szczęśliwie mi się to jednak udało. Słuchacze moi przysunęli się bliżej, a ja mówiłem dalej:
— Mokkadem zna waszą tajną drogę przez pustynię, chciał i musiał was ostrzec, lecz nie miał czasu, gdyż czekano na niego w Chartumie. Ten obcy effendi ma być bardzo niebezpiecznym człowiekiem; tak opowiadał mi mokkadem. Wiedząc, że i ja handluję niewolnikami, dał mi bardzo dobrą radę, żebym ich nie kupował od Murada Nassyra, lecz wprost od was, od Ibn Asla. Za jego radą, postanowiłem odszukać zaraz waszego wodza i powiedzieć mu, że wspomniany effendi zaczaił się na niego w pustyni. Mokkadem opisał mi to wadi i zapewnił mię, że was spotkam przy stojących tu gacyach. Ponieważ jednak nie znam pustyni, wynająłem sobie od Menelika, szejka Monassyrów, wielbłądy.
— Słyszałem o nim, — wtrącił dowódca. — To bardzo surowy muzułmanin, wróg psów chrześcijańskich i zgadza się na niewolnictwo.
— Przyjemnie mi to słyszeć, gdyż ten oto mój przewodnik, jest jego synem i nazywa się Ben Menelik. Szejk, nie mogąc mi sam towarzyszyć, syna ze mną posłał.
— Wszystko to bardzo pomyślnie się składa. Jeśli to syn wodza walecznych Monassyrów, to nie mamy obawy, żeby nas zdradził. Zamierzamy, dla naszej własnej korzyści, zawrzeć przymierze z jego szczepem, więc witamy go równie mile, jak przedtem witaliśmy ciebie Saduku el baja.
Teraz musiał Ben Nil uścisnąć dziesięć rąk, a uczynił to z powagą i dumą młodzieńca, którego ojciec jest wodzem słynnego szczepu Beduinów. Trudne swoje zadanie spełniał dotychczas ponad moje oczekiwanie. Byłem pewny, że plan mój powiedzie się w całości, jeśli tylko Ben Nil aż do końca rolę swą równie dobrze odegra. Po tej przerwie mówiłem dalej:
— Zaopatrzyliśmy się we wszystko i ruszyliśmy w drogę przez dżebel Szizr. Popołudniu dostaliśmy się na wschodnią stronę wadi i jechaliśmy na zachód szukając owych trzech gacyi. Zmrok tymczasem zapadł a myśmy ich jeszcze nie znaleźli, więc zatrzymaliśmy się, ażeby jutro szukać ich w dalszym ciągu. Co dalej, to już wiecie. Jestem uszczęśliwiony, że zastałem was tutaj, chociaż nie wiele brakowało, aby przy tem spotkaniu krew nie popłynęła. Na szczęście prorok uchronił nas od tego.
Byłem bardzo zadowolony z przebiegu tej rozmowy. Wierzono mi widocznie, więc mogłem się spodziewać, że zamiar mój nie napotka na nieprzezwyciężone trudności. Chciałem mianowicie dojść do celu podstępem, o ile możności bez krwi rozlewu. Nie wiedziałem jeszcze, jak zabrać się do tego. Przedewszystkiem musiałem teraz przyjąć zaproszenie łowców niewolników i udać sie z nimi razem do ich obozu. Kiedyśmy wielbłądy siodłali, szepnął do mnie Ben Nil:
— Podziwiam cię, effendi. Teraz wierzę, że nie potrzebujesz się obawiać nikogo. Twoja przewrotność większa jeszcze, niż twoje męstwo. Jestem pewny, że wszelkie trudności zmożemy.
Prowadząc wielbłądy za uzdy, wyruszyliśmy w głąb wadi. W obozie panowała zupełna ciemność, lecz po naszem przybyciu zapalono pochodnie. Teraz należało przedewszystkiem zważać na zachowanie się dowódcy. Jeśli przywita nas jak zwykle w rozwlekłych słowach, to nie potrzebujemy obawiać się podstępu. Według zwyczaju panującego na pustyni musiał nam dowódca dać przekąskę i sam z niej coś spożyć. Jeśliby się z nami podzielił choćby jednym daktylem, nie potrzebowalibyśmy się już zdrady z jego strony obawiać. Komendant kazał wielbłądy nasze zaprowadzić do swoich, a potem zaprosił mnie, abym usiadł przy nim obok studni.
Ponieważ w swem zaproszeniu nie wspomniał wcale o Ben Nilu, zaniepokoiłem się nieco o chłopca i zapytałem:
— A mój towarzysz Ben Menelik, gdzie ma się rozłożyć?
— Niech siądzie z moimi ludźmi — odrzekł tonem lekceważącym.
— Ten młodzieniec był mi przez całą drogę bardziej przyjacielem, niż sługą — odrzekłem — i dlatego chciałbym, żeby i teraz przy mnie pozostał.
— To być nie może. Jestem kolarazym[9] tej karawany i nie wolno mi siedzieć obok nikogo niższego ode mnie.
— W takim razie proszę cię, żebyś zwrócił uwagę na to, że Ben Menelik jest synem szejka wielkiego i słynnego plemienia.
— Cóż z tego? Mnie mimoto nie dorównywa i powiem ci otwarcie, że zniżam się już, kiedy pozwalam tobie, handlarzowi, siedzieć obok siebie. Siadaj, więc i nie sprzeciwiaj się mojej woli.
Zaświędziała mnie ręka, ażeby mu wymierzyć policzek, ale jeszcze na razie musiałem przybrać pokorną minę. Gdybym się z nim posprzeczał, naraziłbym na niebezpieczeństwo nietylko plan mój, ale może i życie. Chodziło mi teraz przedewszystkiem o to, żeby mię uznał za gościa i tem samem zapewnił mi bezpieczeństwo. To też zamilkłem i usiadłem obok wspomnianego już brzydala, którego rozmowę z dowódcą podsłuchałem przy studni. Ten drugi wziął w rękę kilka daktyli i podzielił się ze mną, poczem napełnił wodą mały harbuz i pociągnąwszy kilka łyków, podał mi naczynie, nakoniec uścisnął mi rękę i rzekł:
— Witam cię! Jedz i pij, jesteś moim gościem.
Wypiłem czemprędzej nieco wody, włożyłem w usta daktyl i dałem znak Ben Nilowi, ażeby się zbliżył. Zrozumiał sytuacyę zupełnie, przystąpił szybko do mnie, napił się wody, wsunął w usta daktyl i rzekł zwracając się do dowódcy:
— Jem i piję twoje dary, więc teraz skrzydła twojej opieki rozpostarte są nade mną i każdy z twoich przyjaciół lub wrogów jest także moim.
Stało się to tak szybko, że dowódca nie miał czasu temu przeszkodzić. Fuknął tylko na mnie z gniewem:
— Czemu bez pozwolenia podałeś to dalej?
Byłem już teraz jego gościem i nie potrzebowałem się niczego obawiać, nie byłem więc już tak powściągliwy, jak przedtem, i odrzekłem:
— Dałem Ben Menelikowi, ponieważ on do mnie należy i tem samem jest także twoim gościem. Wiem zresztą, że tylko rozwaga i zrozumienie sprawy nie pozwoliły ci, abyś mi sam wyraźnie wydał odnośny rozkaz.
— Zrozumienie sprawy? Jakto?
— Jakto? — powtórzyłem w tym samym tonie jego pytanie. — Ponieważ nie masz prawa mi rozkazywać.
— Mylisz się. Jestem tutaj dowódcą i władcą.
— Prawdę mówisz, że jesteś władcą, w każdym razie jednak nie naszym. Syn szejka nie uznaje władcy nad sobą, a co do mnie, to wprawdzie w tej podróży jestem tylko handlarzem, ale poza tem piastuję godność reisa el beledije[10] z Dimiat. Co to znaczy, to chyba wiesz, więc raczej ty możesz być dumnym z tego, że wolno ci siedzieć koło mnie. Ben Meneliku, usiądź przy mnie. Jesteś wiernym i zręcznym przewodnikiem i wolnym wojownikiem z plemienia Monassyr. Wcale to mojej godności nie ubliży, jeżeli się nasze szaty zetkną.
Młodzieniec usłuchał wezwania, mimo niezadowolenia dowódcy. Temu ostatniemu, tytuł mój wyraźnie zaimponował, nie chcąc tego jednak po sobie pokazać, rzekł:
— Postępujesz sobie bardzo samowolnie, Saduku el baja. Gdybyś wiedział kim jestem, byłbyś mniej siebie pewny.
— Jeszcze nigdy w życiu pewności siebie nie straciłem ani na chwilę, ponieważ jednak nie powiedziałeś mi dotychczas, jak się nazywasz, spodziewam się, że teraz się o tem dowiem.
— Jestem Ben Kazawi, kapitan naszego władcy i pana.
Ben Kazawi znaczy tyle, co syn okrucieństwa. Kiedy swoje imię wymawiał, patrzył na mnie w taki sposób, jak gdyby się spodziewał przestrach na mojej twarzy zobaczyć. Odpowiedziałem mu jednak spokojnie:
— A mnie nazywają dodatkowo Abu Machuf[11], a to przezwisko jest chyba dowodem, że jestem człowiekiem, który sieje dokoła trwogę, sam zaś nigdy jej nie odczuwa. Sameś się o tem przekonał, bo kiedy chcieliście nas wziąć do niewoli, sprawa taki obrót przybrała, że nie moje życie w waszem, ale wasze w mojem było ręku. Czy chcesz, żebym to twoim przyjaciołom i panu twojemu powiedział, czy też wolisz, ażebym milczał.
— Co minęło, to należy zostawić w spokoju dlatego sądzę, że usta twoje będą zamknięte. Kiedy Ibn Asl powróci, zawiadomię go, że spotkałem się z wami; bliższych szczegółów wiedzieć nie potrzebuje. Moi ludzie także będą milczeli, gdyż boją się mnie bardzo. Teraz wszystko w porządku i możemy pójść na spoczynek. Szczęśliwej nocy!
— Niech noc twoja będzie błogosławioną, — odpowiedziałem.
— Niechaj snu nie przerywają ci pchły piaskowe — dodał Ben Nil.
Ten malec zdobył się teraz na ironię, która przekonała mię, że nie odczuwał strachu, chociaż rozumiał, w jakiem niebezpieczeństwie się znajdujemy.
Noc była cicha. Znużone wielbłądy spały, ludzie tak samo, choć wśród nich było kilka wyjątków. Czterech nas nie spało jeszcze po upływie pół godziny, a mianowicie ja, mój dzielny Ben Nil, dowódca łowców i jego brzydki towarzysz.
Zachowanie się dowódcy wobec Ben Nila zbudziło we mnie podejrzenie, że jakiś spisek knuje przeciwko niemu. Zauważyłem, że nasi gospodarze udawali jakoby mocno zasnęli i nie poruszali się wcale. Poszedłem za ich przykładem, oddechałem równo i głęboko, jak człowiek śpiący, i to tak, żeby to oni słyszeli. Ben Nil chrapał nawet trochę, nie wątpiłem jednak, że i on udawał. Wszyscy czterej leżeliśmy tak blizko obok siebie, że dwaj nie mogli szeptać ze sobą tak, żeby drudzy nie słyszeli. Nie mogliśmy się jednak widzieć. Gwiazdy wprawdzie świeciły, ale światło ich było tu głęboko na dnie wadi tak słabe, że trudno było haik odróżnić od rumowiska skalnego. Przeczuwałem, że obydwaj łowcy niewolników zechcą się z sobą porozumieć, ponieważ zaś nie mogło to nastąpić w naszej obecności, należało przypuszczać, że się oddalą. Uprzedzając ich prawdopodobny zamiar, przysunąłem się do Ben Nila, przyłożyłem mu usta do ucha i szepnąłem: „leż!“ Nie odpowiedział nic, lecz dotknął mojej ręki swoją, ażeby mi dać znać, że polecenie zrozumiał. Następnie poczołgałem się przed siebie, aby wielkim łukiem wydostać się poza łowców, i usiadłem poza wystającą naprzód skalną krawędzią. Po chwili czekania usłyszałem jakiś szmer cichy. Był to dowódca bandy i jego towarzysz, którzy na czworakach posuwali się naprzód. Kiedy mię minęli, poczołgałem się dalej za nimi, dopóki nie zauważyłem, że się zatrzymali i usiedli obok siebie na ziemi. Przysunąłem się wtedy do nich tak blizko, że głowa moja była tylko o dwa łokcie od nich oddalona. Rozmawiali szeptem; chcąc ich przeto podsłuchać musiałem położyć się przed nimi, a nie za nimi. Było to bardzo niebezpieczne, ufałem jednak szczęściu i ciemności, a przedewszystkiem podobieństwu barwy mojego ubrania, do barwy otoczenia. Gdyby mnie mimo to spostrzegli, kto wie, na czemby się cała awantura skończyła.
Nieliczne, dosłyszane z ich rozmowy słowa pozwoliły mi się domyśleć, nad czem się naradzali. Mówili najpierw o mnie, a syn okrucieństwa rzekł:
— Trąciłem cię, żebyś szedł za mną, gdyż musimy być bardzo ostrożni. Co ty myślisz o Saduku el baja?
— To wcale niezwykły człowiek — odrzekł brzydal. — Burmistrzem takiego miasta, jak Dimiat, może być tylko człowiek, który się bardzo odznaczył. A to, że nazywają go ojcem zgrozy dowodzi, że musi z podwładnymi obchodzić się surowo.
— Wszyscy tacy urzędnicy są surowi dla swoich podwładnych, ale sami niewiele o prawa się troszczą. Ten burmistrz handluje przecież niewolnikami, choć wie, że to jest rzecz zabroniona. To zresztą sprawa zupełnie dla mnie obojętna. Zauważyłem jednak coś ciekawszego. Ten człowiek jest wprawdzie urzędnikiem cywilnym, ale musiał być przedtem oficerem. Świadczy o tem całe jego zachowanie się wobec nas.
— Rzeczywiście musimy przyznać, że się zaskoczyć nie dał, przeciwnie odrazu wziął nad nami górę. Allahowi jedynemu wiadomo, jak się tego wstydzę. Szczęście, że on sam nas szukał, bo inaczej mógłby nas wszystkich wystrzelać; nasze flinty z rewolwerami mierzyć się nie mogą. Jest to człowiek przytomny i śmiały. Dobrze, że jest naszym sprzymierzeńcem, bo w przeciwnym razie nie moglibyśmy mu puścić tego płazem, że zna naszą studnię; ten malec jednak, który mu towarzyszy, nie powinien nic wiedzieć o tajemnicy.
— O tem właśnie chcę z tobą pomówić. Ten syn Monassyrów powie oczywiście swoim ludziom, że tu jest woda, a co zatem idzie, będą tu często obozowali i studnia, bez której nie możemy się obejść, przepadnie dla nas zupełnie. Temu trzeba zapobiec.
— Zupełnie słusznie, ale jak?
— Powiedz ty!
— Niech złoży przysięgę, że tajemnicy dochowa?
— To jeszcze za mało. Nawet, gdyby dotrzymał przysięgi, używałby czasem studni dla siebie, a to być nie może. Mógłby go ktoś w takiej chwili zobaczyć i tajemnica przepadnie, zresztą przysięga to wprawdzie zamek na usta, ale każdy zamek można otworzyć. Będziemy pewni tylko wówczas, jeżeli usta tego młodzieńca zamkną się raz na zawsze.
— Ależ ten Ben Menelik jest naszym gościem. Pił z nami wodę i jadł daktyle od ciebie.
— Ale nie z mojej ręki. Przyjaźń wiąże mnie tylko z tym, któremu sam podam dar pozdrowienia. To, co ktoś drugiemu zrobi, mnie wcale nie obowiązuje. Skoro burmistrz dał mu wodę i daktyle, to on zawarł z nim przyjaźń, nie ja. Ten Ben Menelik jest dla nas wciąż jeszcze tak obcy, jak przedtem, i nie widzę najmniejszego powodu, abyśmy go mieli teraz oszczędzać. Czy mam słuszność, czy nie?
— Przekonałeś mię najzupełniej. Chłopiec musi milczeć na zawsze, niech więc umiera.
— Byłem pewny, że się ze mną zgodzisz i dlatego wyprowadziłem cię tutaj, ażeby z tobą pomówić. Musimy go jednak sami usunąć, bo między naszymi ludźmi mógłby się znaleźć ktoś taki, coby się za nim ujął; wszyscy bowiem widzieli, że wprawdzie niebezpośrednio, bądź co bądź jednak dar pozdrowienia ode mnie otrzymał.
— To mądra myśl, jestem gotów czynić wszystko, co mi każesz. Powiedz mi tylko, w jaki sposób zabierzemy się do dzieła. Bez hałasu trudno to będzie uczynić. A co powie burmistrz, gdy zobaczy, że zamordowano mu towarzysza?
— Zamordowano?
— Tę myśl trzeba od niego odsunąć. Musimy się brać do rzeczy bardzo podstępnie. Nożem nie możemy zabić chłopca. Ukąsi go jadowita żmija pustynna, assale.
— A skąd ją weźmiesz?
— Przypomnij sobie sahm es samm[12], darowaną mi przez wodza Tokalich. Człowiek, draśnięty całkiem lekko tą strzałą, jest bezwarunkowo zgubiony. Zakradniesz się do chłopca i ukłujesz go ostrzem strzały w palec u nogi.
— Zbudzi się i zacznie krzyczeć.
— Nie, gdyż wystarczy, jeśli go lekko zadraśniesz. Pomyśli, że to pchła piaskowa. Po krótkim czasie spuchnie cały, a kiedy nazajutrz rano burmistrz zastanie go martwego obok siebie, będzie musiał uwierzyć, że ukąsił go wąż jadowity, a nawet będzie zadowolony, że gad nie poczołgał się do niego.
— Więc chodźmy. Zrobię tak, jak mówisz, bo to myśl znakomita, przynieś mi tylko strzałę.
— Wobec tego wracaj na swoje pierwotne stanowisko, a ja nadejdę wkrótce.
Nie mogłem dopuścić do tego, aby się z miejsca ruszyli, bo gdyby Ben Kazawi zdołał dojść do siodła, miałby w ręku zatrutą strzałę, a ta w razie bójki mogłaby się stać bardzo niebezpieczną.
Byłem w Anglii i Ameryce świadkiem walk bokserów i wiele się przy tej sposobności sam nauczyłem. Ćwiczyłem się u znanego trenera w t. zw. „millingu“ znałem też słynny knok-down-blow[13] owo ze wszystkich bokserskich najskuteczniejsze uderzenie w szczyt głowy. Jeśli się je dobrze wykona, przeciwnik leży w tej chwili na ziemi. Lepszy jest cios w skroń, którego nauczyłem się od wodza Indyan, Winnetou, ale skroń jest miejscem tak czułem, że posługując się wspomnianem uderzeniem, można przeciwnika łatwo zabić na miejscu, mnie tymczasem zależało na tem, aby ich tylko ogłuszyć. Dla Ben Kazawiego, który, jak mi się zdawało, miał czaszkę znacznie słabszą, niż jego towarzysz, przeznaczyłem knok-down-blow. Leżałem tak, że przejść obok mnie musieli. Ben Kazawi szedł naprzód, Chciałem go puścić przed siebie, ażeby z tyłu dostać się do niego, a potem mieć zaraz pod ręką brzydala. Dowódca jednak zatrzymał się na jeden krok przedemną i patrząc w moją stronę, rzekł tak cicho, jak zawsze dotychczas mówił:
— Co to jest? Tu coś leży. Zdaje się, że to człowiek, który nas podsłuchał. Chwytaj tego draba...
Nie dokończył, bo kiedy, mówiąc te słowa, schylił się, chcąc mnie lepiej zobaczyć, otrzymał cios i formalnie grzmotnął sobą o ziemię. W sekundzie jednej podniosłem się i schwytałem jego kompaniona za gardło. Ten nie wydał także głosu, wywinął tylko kilka razy rękami i nogami i nieprzytomny upadł obok Ben Kazawiego na ziemię. Złożyłem wtedy ręce dłońmi do siebie, przyłożyłem je do ust i zapiszczałem półgłosem, a mimoto tak, że było słychać daleko „Krrraaaaerr“. Brzmiało to zupełnie tak, jak głos sępa, napół zbudzonego ze snu. Był to znak dla porucznika i starego onbaszy, żeby zeszli na dół. Sam tymczasem uklęknąłem, ażeby przeciwnikom usta zakneblować ich własnemi chustkami i skrępować im ręce. Właśnie kiedy się z tem uporałem, posłyszałem szelest piasku za sobą. Odwróciłem się i spostrzegłem postać, czołgającą się bardzo ostrożnie. Prawdopodobnie był to Ben Nil, ale jako człowiek ostrożny wolałem się upewnić, bo mógł to być także ktoś inny. Toteż poskoczyłem ku niemu, chwyciłem go lewą ręką za gardło, a prawą obmacałem jego odzież, by się dowiedzieć, kogo mam przed sobą. Był to istotnie Ben Nil. Usiłował wydostać się z podemnie, ale przycisnąłem go silniej do ziemi z obawy, żeby nie wydał głośniejszego okrzyku, potem dałem mu zaczerpnąć trochę powietrza i szepnąłem mu do ucha:
— To ja, bądź cicho!
Natychmiast przestał się bronić, co wziąłem za znak, że mnie zrozumiał i rękę mu od gardła odjąłem. Chcąc się stanowczo upewnić co do tożsamości osoby, przesunąłem jeszcze ręką po jego twarzy i głowie, poczem puściłem go całkiem i zapytałem:
— Dlaczego przychodzisz tu za mną, zamiast tam na mnie czekać?
— Słyszałem znak — odpowiedział.
— Pamiętaj, żebyś się zawsze na przyszłość trzymał dokładnie moich wskazówek. Nieposłuszeństwo nie zawsze ujdzie ci tak gładko, jak teraz. Czy masz dość siły, aby unieść człowieka?
— Tak, jeśli nie jest olbrzymem.
— To zabierz tego draba i chodź za mną.
— Kto to jest? Co mu się stało, effendi?
— O tem potem. Teraz nie mam czasu na pogawędki.
Podniosłem Ben Kazawiego i poszedłem naprzód. Ben Nif szedł za mną z brzydalem. Z początku posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli, kiedyśmy się jednak znaleźli poza obozem, szliśmy już swobodnie i prędko. Tak doszliśmy do miejsca, w którem mieliśmy czekać na przybycie porucznika. Złożyliśmy nasze ciężary i teraz opowiedziałem Ben Nilowi, co podsłuchałem. Kiedy skończyłem, zapytał:
— Czy nie lepiej byłoby zastrzelić ich poprostu, lub przebić nożem? Uporamy się z nimi, zanim znajdą czas do obrony.
— Być może, ale ja ich nie będę mordował. Wszystko poszło dotąd tak dobrze, że nie mam powodu planu swego zmieniać. Kiedy dowódca znajduje się w naszem ręku, dostaniemy i innych.
Wtem dał się słyszeć odgłos zbliżających się kroków. Spojrzałem na skałę i zobaczyłem żołnierzy, schodzących jeden po drugim. Niebawem znaleźli się przy nas. Szli bardzo ostrożnie i byłem pewny, że jeżeli nawet wywołali jakieś odgłosy, nie słyszano ich w obozie łowców niewolników.
— Usłyszeliśmy znak twój, effendi, i zeszliśmy natychmiast — rzekł porucznik. — Przypuszczam, że podstępem nie osiągnąłeś nic i że teraz pozwolisz nam napaść.
— Mylisz się, bo podstęp mi się udał i prawdopodobnie doprowadzi nas bez walki do celu. Pamiętajcie tylko, abyście się i nadal zachowywali zupełnie cicho i postępowali ostrożnie. Oto leżą dwaj pojmani, Ben Kazawi, zastępca wodza Ibn Asla, który jutro nadejdzie, a to jeden z jego ludzi.
— Co? Pochwyciłeś Ben Kazawiego i nikt mu z pomocą nie pospieszył?
— Jak widzisz. A osiągnąłem to podstępem, do którego ty nie masz zaufania. Później dowiesz się się o wszystkiem, a teraz musimy działać.
— Czy onbaszi jest także na dole?
— Tak, wyruszył równocześnie ze mną. Teraz znajduje się pewnie po drugiej stronie obozu i czeka na twoje rozkazy.
— A kto został na górze?
— Selim i dwaj dozorcy wielbłądów.
— Nie powinieneś był tego robić.
— Dlaczego? Czy może nie dość dwu ludzi przy wielbłądach?
— Pewnie, ale mnie teraz nie o wielbłądy chodzi, bo one nie uciekną, choćbyśmy przy nich dozorców nie postawili; obawiam się bardziej o jeńców.
— Nie bój się, effendi, bo Selim jest przy nich. Wiem, że czasami popełnia głupstwa i dlatego nie wziąłem go ze sobą. On mógłby wszystko popsuć.
— Tak! Z powodu jego lekkomyślności nie zabrałeś go z sobą, a powierzyłeś mu najważniejszych jeńców. Czy to było rozsądne? Stało się jednak i zmienić tego już niepodobna, gdyż nie mamy czasu do stracenia.
Otoczyli mnie kołem, a ja mówiłem dalej:
— Ci dwaj jeńcy, których tu widzicie leżących, są skrępowani i zakneblowani. Utracili teraz przytomność, lecz wkrótce przyjdą do siebie. Jeden z was zostanie przy nich i będzie ich pilnował. Daję mu pozwolenie pchnąć obydwu nożem, gdyby się tylko który z nich próbował z więzów wyzwolić. Obóz znajduje się stąd niecałe pięćset kroków. Muszę go wam opisać. Zaraz za studnią, tuż pod skałą, złożyli łowcy niewolników wszystkie swoje strzelby, co z ich strony było bardzo głupie, a z czego my teraz skorzystamy. Na prawo od tego miejsca, bardziej ku środkowi wadi, rozłożyli się obozem łowcy niewolników. Legowisko ich tworzy razem koło, w którego środku znajdują się niewolnice. Poza tem kołem leżą wielbłądy. Przedewszystkiem musimy zabrać łowcom strzelby, a to zadanie wcale nawet nie trudne. Jeżeli nam się to uda, będziemy zbójców mieli w swoich rękach, gdyż nożami i pistoletami nie dosięgną nas, skoro ich otoczymy. Wasze strzelby złóżcie tymczasem tutaj, ażeby wam nie zawadzały i weźmy się zaraz do dzieła. Ja pójdę naprzód, Ben Nil za mną, potem porucznik, a za nim reszta żołnierzy, każdy o dwa kroki za swoim poprzednikiem. Jeśli położę się na ziemi i zacznę się czołgać, pójdziecie wszyscy za moim przykładem, pamiętajcie tylko, żeby się to wszystko odbyło jak najciszej. Kiedy się już znajdę przy studni, będę wam flinty po jednej podawał, a wy podacie je dalej za siebie, dopóki każdy z was po dwie strzelby nie będzie miał w rękach. Wtedy będą już wszystkie strzelby zabrane. Na dany potem znak odwrócicie się i wrócicie na obecne nasze stanowisko.
Polecenie moje było tak wyraźne, że nikt chyba nie mógł go pojąć fałszywie. Wyszukałem człowieka, który miał pilnować jeńców. Zanim wyruszyliśmy, spytał jeszcze porucznik:
— Zapomniałeś o czemś ważnem, effendi! Co się stanie, jeśli nas odkryją?
— Zobaczyć nikt nas nie może i tylko szmer jakiś mógłby nas zdradzić. Jeżeli się wtedy do nas któryś z łowców zbliży, ażeby zbadać przyczynę szmeru, ja, jako pierwszy z was, wezmę go już na siebie i załatwię się z nim w ten sposób, że z pewnością żadnego zgiełku nie wywoła. W każdym razie macie unikać walki. Gdyby się stało coś nieprzewidzianego, powrócicie czemprędzej tutaj. A teraz naprzód za mną!
Zdaje mi się, że ten potajemny pochód do obozu nieprzyjaciela wydał się żołnierzom bardziej zajmującym, aniżeli napad. Starali się pójść za mojemi wskazówkami i posuwali się naprzód tak cicho, że moje ucho z trudem tylko było w stanie szelest jakiś posłyszeć. W odległości pięćdziesięciu kroków od obozu położyłem się na ziemi i zacząłem się czołgać. Oglądnąwszy się, zobaczyłem Ben Nila także na ziemi, jego następcy musieli zapewne uczynić to samo. Wkrótce ujrzeliśmy studnię; teraz należało być dziesięć razy bardziej ostrożnym, niż przedtem, gdyż po naszej prawej ręce leżeli najbliżsi śpiący. Nareszcie znalazłem się w miejscu, gdzie leżały flinty. Brałem jednę po drugiej i dawałem je Ben Nilowi, a on podawał je dalej. Podawszy mu już ostatnią, szepnąłem:
— Teraz z powrotem! Powiedz to dalej! Ja nadejdę później.
— Dlaczego z nami nie chcesz wrócić, effendi? Dokąd zamierzasz się udać?
— Do onbaszy, żeby mu wydać odpowiednie wskazówki.
— Przez sam środek nieprzyjaciół? Effendi, znowu narażasz się na niebezpieczeństwo. Zabierz mnie z sobą.
— Nie potrzebuję cię na nic. Twoje towarzystwo wzmogłoby tylko niebezpieczeństwo. Lepiej zostań tu i postaraj się o to, żeby tamci nie popełnili czegoś głupiego.
— Będę posłuszny, effendi, ale proszę cię, miej się bardzo na baczności i nie daj nam czekać na siebie zbyt długo.
Poczciwy chłopak obawiał się o mnie. Podał dalej mój rozkaz i wszyscy szeregiem oddalili się ze zdobytą bronią. Nie poszedłem oczywiście środkiem obozu, lecz cofnąłem się nieco i zwróciłem się na drugą stronę wadi, w przypuszczeniu, że między obozem a przeciwległą skałą znajdę wolne przejście. Tak było istotnie. Przedostałem się łatwo poza legowiska łowców i miałem jeszcze z pięćset kroków przed sobą, żeby się natknąć na onbaszę. Kiedy uszedłem już z cztery piąte drogi, odezwałem się w umówiony sposób, dając znać staremu kapralowi, że się zbliżam. Bałem się bowiem, żeby mnie nie wziął za nieprzyjaciela i nie narobił zgiełku. Usłyszawszy znak wiedział już, o co chodzi i wyszedł naprzeciw mnie.
Spotkawszy mię rzekł:
— To ty, effendi? To dobrze, że dałeś znak, gdyż bylibyśmy cię wrogo przyjęli. Jakże nam idzie? Czy możemy przystąpić do ataku?
Zapoznałem go z położeniem i wydałem mu stosowne polecenia, poczem podprowadziłem go razem z ludźmi w stronę obozu tak blizko, że odległość między nami a łowcami wynosiła najwyżej sto kroków. Rozstawiłem żołnierzy kołem w ten sposób, że kiedy pierwszy stał tuż przy ścianie skalnej, towarzysze jego tworzyli czwartą część koła. Podobnie chciałem ustawić także żołnierzy porucznika, a w ten sposób powstałoby półkole, odcinające zbójców od przeciwległej ściany wąwozu. Byłem pewny, że plan musi się powieść i wszyscy przeciwnicy wpadną w nasze ręce, jeżeli tylko będziemy postępowali ostrożnie. Dałem rozkaz strzelania do każdego, ktoby usiłował się przedrzeć.
Teraz powinienem był wrócić do porucznika, lecz przyszły mi na myśl niewolnice i ich trwoga, gdybyśmy strzelać byli zmuszeni. Prawdopodobnie zaczęłyby uciekać i w ten sposób wieleby nam kłopotu sprawiły. Po namyśle postanowiłem je o wszystkiem uprzedzić, chociaż było to trochę niebezpieczne. Poczołgałem się ku obozowi, w stronę namiotu, do którego weszła Marba, córka szejka Fessarów.
Należało przecisnąć się między śpiącymi. Ci ludzie musieli rzeczywiście czuć się tu bezpieczni, gdyż spali, jak susły. Dostałem się szczęśliwie aż pod drzwi wymienionego namiotu, na żadną przeszkodę po dronie natrafiwszy. Bardzo mię to dziwiło, że zbójcy nigdzie zgoła straży nie rozstawili.
Rogoża, tworząca drzwi, była zapuszczona; podniosłem ją cokolwiek i zacząłem nadsłuchiwać. Usłyszałem szmer licznych oddechów. Zdawało mi się, że jedna ze śpiących przewróciła się na posłaniu. Wkrótce usłyszałem znowu to samo. Odgadłem, że to córka szejka nie może spać z powodu otrzymanych razów, i przewraca się z boku na bok.
— Marbo! — rzekłem wprawdzie cicho, ale tak, że musiała to usłyszeć. Ponieważ nikt nie odpowiedział, powtórzyłem kilka razy jej imię, dopóki nie usłyszałem przytłumionego głosu:
— Kto woła? Kto tu?
— Ktoś, co przynosi wam wolność. Chodź bliżej, muszę z tobą pomówić.
— Wolność? O Allah, Allah, kto jesteś?
— Nie bój się, nie należę do łowców niewolników. Jestem obcy i zakradłem się do obozu, ażeby ci powiedzieć, że może trochę później jak o świcie, będziecie wolne.
— To kłamstwo! W tem wadi znajdują się tylko sami nasi dręczyciele i nikt nie odważy się wejść między tych ludzi.
— Mówię prawdę; przekonasz się o tem.
— Nie uwierzę ci, chyba mi na proroka przysięgniesz!
— Tego nie uczynię, gdyż jestem chrześcijaninem i w ten sposób nie wolno mi przysięgać.
— Chrześcijaninem? O Allah! Czy to ty jesteś owym obcym effendim, który po drugiej stronie Bir Murat, sam jeden zwyciężył Malafa i jego towarzyszy?
— Tak, ja nim jestem.
— W takim razie wierzę ci. Zaczekaj, ja przyjdę, przyjdę.
Wewnątrz namiotu powstał ruch, słychać było tu i ówdzie jakieś szelesty, szmery, i ciche słowa; Marba budziła swoje towarzyszki.
Ponieważ mógł przypadkiem ktoś nadejść i mnie tutaj zobaczyć, rzekłem do Marby:
— Pozwól mi wejść do środka namiotu.
Powiedziawszy te słowa, wsunąłem się do wnętrza i usiadłem tuż przy drzwiach.
— Na Allaha, nie wchodź tu! — odrzekła Marba. Żadnemu mężczyźnie nie wolno wejść do namiotu.
— W tym wypadku muszę postąpić wbrew wszystkim waszym przepisom. jeśli mnie bowiem znajdą i pochwycą, nie zdołam was ocalić.
— Masz słuszność, a ponieważ jesteś chrześcijaninem, możemy ci zaufać. Powiedz nam przedewszystkiem, czy naprawdę chcesz nas uwolnić?
— Naprawdę. Znalazłem ślad Ibn Asla i otoczyłem obóz żołnierzami. Teraz czekamy do świtu, na przebudzenie się śpiących.
— Czy mój ojciec was wysłał?
— Nie. Przybywamy z polecenia kedywa, który zakazał handlu niewolnikami. Ale ty nazwałaś mnie obcym effendi. Czy w twojej obecności mówiono co o mnie?
Zbliżyła się i usiadła przy mnie.
— Ci ludzie nic nie wiedzą, że ich podsłuchałam. Było to wczoraj. Kilku ludzi przybyło do obozu; jeden z nich był Turek, a drugi fakir. Obozowaliśmy pod lasem palmowym nad Bir Murat, a ja stałam oparta o palmę; wtem nadeszli oni, stanęli blizko mnie i zaczęli mówić o tobie.
— Cóż oni mówili?
— Mówili, że pewien człowiek, nazywający się reis effendina, wysłał do ciebie swego porucznika; nie wiem dlaczego, ale zauważyłam, że wszyscy się ciebie boją. Obaj przybysze opowiadali o tobie to i owo, ale same złe rzeczy.
— Więc uważasz mnie pewnie za złego człowieka?
— O nie, effendi, bo kiedy źli ludzie o kimś źle mówią, to to pewnie dobry człowiek, a jeżeli się go boją, to musi być jeszcze lepszy.
— Ale ja jestem chrześcijaninem. Czy wolno ci innowiercę nazywać dobrym?
— Czemu nie? Fessarowie nie są tak zatwardziałymi mahometanami, jak sądzisz. Już kilka razy byli u nas Frankowie chrześcijanie, a wszyscy byli bardzo mądrzy i dobrzy. Ci natomiast, którzy nas porwali, są mahometanami. I cóż ty na to powiesz?
— Chrześcijańska religia, nie pozwala na niewolnictwo. Chrześcijanin jest synem wiecznej cierpliwości, łagodności, uprzejmości i miłosierdzia. Was zresztą nietylko porwano, ale i bito.
Milczała, tylko lekkie zgrzytanie zębami, powiedziało mi, co się w duszy jej działo.
— Ukarzę za to Ben Kazawiego i jego towarzysza, — mówiłem dalej. — Oni nam z pewnością nie ujdą, a nawet Ibn Asl, dostanie się w nasze ręce.
— Jeżeli i tego łotra chcesz schwycić, musisz tutaj zaczekać, gdyż on został z kilku ludzi koło Bir Murat, żeby strzelić do ciebie z zasadzki.
— Słyszałem, że przybędzie tu dzisiaj, a wtedy go przyjmę.
— Ale miej się bardzo na baczności przed Libanem.
— Kto to jest Liban?
— Dawny żołnierz, który przez długi czas przebywał w Sudanie i nauczył się tam z łuku strzelać.
Strzela on bardzo dobrze. Niedawno temu otrzymali łowcy niewolników od wodza Tokalich w darze zatrute strzały. Oprócz tej, którą zachował sobie Ben Kazawi wszystkie inne strzały oddano Libanowi, ponieważ jest najlepszym strzelcem. Strzeż się, bo kiedy powróci z Ibn Aslem, spróbuje niezawodnie taką strzałę ci posłać. Odnośne polecenie otrzymał już od wodza.
— Dziękuję ci Marbo za ostrzeżenie, ale bądź spokojna, bo nic mi się złego nie stanie.
— Wiele słyszałam o tobie, effendi, i wierzę, że możesz się za nas pomścić. Nie masz pojęcia, ileśmy wycierpiały. Teraz nie chcę o tem mówić, ale opowiem ci to później. Szkoda, że ciemno! Ucieszyłabym się bardzo, gdybym mogła zobaczyć twarz twoją. Gdybyś mógł odprowadzić nas do naszych ojców i braci, przyjęlibyśmy cię z radością i nigdy, nigdy nie zapomnieliby Beni Fessara imienia człowieka, który ich żony i córki ocalił od hańby niewolnictwa.
— Bądź pewna, że swoich bliźnich zobaczysz.
— Niestety! Wielu z pomiędzy nich ci zbóje pomordowali. Effendi, czy wydasz tych morderców naszym wojownikom?
— Na to pytanie, nie mogę ci jeszcze dać odpowiedzi, gdyż los tych ludzi nie wyłącznie odemnie zależy. Muszę już odejść. Przybyłem tylko. na chwilę, by wam powiedzieć, że zbawcy wasi są już blizko. Niech was nie przestraszy głos walki, i jeśli strzały i krzyki posłyszycie, proszę was, żebyście z namiotu nie wychodziły, a to ułatwi bardzo moim ludziom zadanie.
— Dzięki Allahowi! Już się nad nami zbóje znęcać nie będą.
Zapytałem ją jeszcze, gdzie przechowują pochodnie i dowiedziałem się, że dwie lub trzy znajdę tu w namiocie. Kazałem sobie je podać, poczem pożegnałem ją i wyszedłem z namiotu, a przecisnąwszy się pomiędzy śpiącymi, udałem się do porucznika.
Dałem mu odpowiednie polecenia, poczem odszedł ze swymi ludźmi, żeby zająć opisane już stanowisko. Ja z Ben Nilem i żołnierzem, pilnującym jeńców, pozostałem na miejscu.
Znajdowaliśmy się za tak nagłym skrętem wadi, że z obozu nie podobna było nas zobaczyć, nawet gdyby płonęło ognisko. To też zapaliłem pochodnię, by się przypatrzyć pojmanym. Kazałem im wyjąć z ust kneble, dobyłem noża i powiedziałem:
— Macie być cicho. Kto krzyknie dostanie nożem! Możecie do mnie mówić, ale tylko półgłosem.
Przypatrywali mi się tępym wzrokiem, bo nie spodziewali się zastać mnie tutaj. Nie wiedzieli jeszcze, kto ich powalił.
— Tyż to jesteś, ty? — wybuchnął Ben Kazawi. — Nie pojmuję, skąd ci do głowy przyszło, aby nas więzić. Jak możesz obchodzić się w ten sposób ze swoimi gospodarzami?
— Jeżeli chcieliście być moimi przyjaciołami, powinniście się byli zachowywać przyjaźnie także wobec mojego towarzysza.
— I takeśmy się też zachowywali.
— Nie; chcieliście go zabić. Usta jego miały za milknąć i sądziliście, że wziąłbym ostrze strzały Tokalich za ząb węża jadowitego. Tacy ludzie, tacy skrytobójcy nie mogą być moimi przyjaciółmi. Allah odpłaca każdy czyn człowieka i was także osądzi za wasze czyny.
— Więc Allah niech będzie sędzią, nie ty. Puść nas wolno, bo kiedy Ibn Asl nadejdzie, gotów się bardzo rozgniewać na ciebie, za to, że w podobny sposób z nami postępujesz.
— Pewnie, że się rozgniewa, lecz gniew jego zwróci się raczej przeciwko wam, niż mnie. Przedewszystkiem trudno mu będzie uwierzyć w to, żeście się dali pojmać w taki łatwy sposób.
— Ja ciebie nie rozumiem, boć przecież chyba tylko za niewczesny żart muszę to wszystko uważać.
— Żart? O nie! Z ludźmi waszego pokroju nie żartuję nigdy.
— Przecież jesteś handlarzem niewolników i przybyłeś, aby ich od Ibn Asla odkupić.
— Wezmę od niego niewolników, to prawda, ale płacić w każdym razie nie myślę. Co najwyżej zapłacę mu za nich kulą.
— Ty ciągle jeszcze żartujesz. Mów rozsądnie, ażebyśmy wiedzieli, co o tobie myśleć. A rozkrępuj nas, bo źle będzie z tobą, gdy nadejdzie Ibn Asl.
— Nie strasz mnie niepotrzebnie, bo przecież i wy mieliście względem mnie złe zamiary, a jednak nic mi się nie stało. Dostaliście się teraz po raz drugi w moje ręce a waszego Ibn Asla prawdopodobnie taki sam los spotka. Znam go i jego zamiary. Ukrywa się koło Bir Murat w towarzystwie Libana, który otrzymał polecenie, aby mię strzałą zatrutą ugodził.
— Liban! Skąd ty wiesz o nim? Przecież ja wcale o nim nie mówiłem. A i strzała, o której mówisz, nie była przeznaczona dla ciebie.
— Tak ci się zdaje, ja jednak wiem coś innego.
— Ale się mylisz na pewne, bo była przeznaczona dla tego obcego effendiego, tego psa chrześcijańskiego.
— A więc dla mnie!
— Dla ciebie?
Wpatrzyli się obaj z brzydalem we mnie oczyma pełnemi przerażenia, a po chwili Ben Kazawi wyjąkał:
— Jakto? Więc ty tym effendim jesteś?
— Oczywiście I
— I miałeś odwagę zapuścić się tak zuchwale w sam środek nieprzyjaciół?
— Zaiste! Jesteś głupcem jakich mało. Znasz mię z opowiadania już nie od dzisiaj i kiedy przed kilku godzinami ciebie i dziesięciu twoich ludzi trzymałem w szachu sam jeden, powinienbyś przypuścić odrazu, że twoim gościem jest właśnie ów effendi. Reis effendina polecił mi schwytać was i odebrać wam niewolnice. Teraz czatuje na mnie sławny Ibn Asl koło Bir Murat, a ja tymczasem znajduję się tutaj i biorę do niewoli całą jego karawanę.
— Nie łatwo ci to przyjdzie. Moi ludzie będą się bronili.
— Bronili? Oni śpią wszyscy. Zaprowadziłem moich żołnierzy aż do studni i zabrałem strzeby, które w taki głupi sposób pozostawiliście na boku. O popatrz!
Flinty leżały nieopodal i puściłem na nie światło pochodni.
— O Allah, o proroku, o kalifowie! — zawołał Ben Kazawi. — To nasze strzelby, rzeczywiście nasze strzelby!
— Tak, to one, a teraz obstawili moi żołnierze wasz obóz i czekają tylko na znak mój, ażeby się na was rzucić. Nie bój się, dadzą sobie już rady. Zresztą powiedziałem już Marbie, że przybyliśmy uwolnić ją i jej towarzyszki. Niewolnice wiedzą zatem, że są pod naszą osłoną, a wy tem samem macie w samym środku swego obozu nieprzyjaciółki, które także niejeden wasz wysiłek zdołają udaremnić.
— O Allah, chroń nas przed szatanem i wszystkimi jego pomocnikami! Ktoby to był pomyślał, ktoby to był przeczuwał? Okłamałeś nas, okłamałeś haniebnie, effendi, twoja złośliwa przebiegłość...
— Milcz! nie przerywaj, bo dostaniesz baty! Jeśli myśliwi na ludzi, rozbójnicy, mordercy mówią o podstępnej złośliwości, to bije się ich za to po twarzy. Z ludźmi, którzy tysiące bliźnich pędzą w nędzę i tysiące mordują, którzy pustoszą wsie, ścinają lasy, gaje palmowe a nawet napadają na osady prawowiernych i dopuszczają się stu innych czynów haniebnych, z takimi ludźmi nie można postępować tak, jak z uczciwymi. Pokonałem was podstępem, o złośliwej przebiegłości niema mowy. Kiedy pantera przerzedza wasze trzody, a wy ją podchodzicie, czy to złośliwa przebiegłość? A jednak w naturze pantery leży już to, że musi żyć z rabunku, ale człowiek ma być przecież obrazem Boga, który jest wieczną miłością. Drapieżne zwierzę, zabija swoją zdobycz jednem uderzeniem łapy, wy natomiast prowadzicie tych, którzy wpadną w wasze niegodne ręce, na nędzę, która się kończy śmiercią dopiero po wielu latach. Wy nie jesteście już ludźmi, lecz najgorszemi kreaturami jakie ziemia nosi. Dlatego to jest obowiązkiem każdego porządnego człowieka, tępić was za każdą cenę, a jeśli ktoś potrafi zdążać do tego celu podstępem, to nie na potępienie zasługuje, ale przeciwnie na najwyższą pochwałę.
— No, — zgrzytnął Ben Kazawi, — skoro porównujesz nas z dzikiemi zwierzętami, to drżyj teraz przed nami. Ukradłeś nam wprawdzie flinty, ale moi ludzie mają jeszcze noże i pistolety,
— Żadnego pożytku im ta broń nie przyniesie; nasze strzelby lepsze. Zresztą oni przecież śpią i jedno moje słowo sen ich w śmierć zamieni.
— Jeśli się poważysz w czyn zmienić to, co mówisz, Ibn Asl zemści się na tobie straszliwie.
— Ciekawym, w jaki sposób, bo to pewne, że jeśli tylko nadejdzie, sam wpadnie mi w ręce.
— Nawet, gdybyś jego pochwycił, zemsta cię nie minie, bo Ibn Asl ma za sobą wielu potężnych protektorów. Wspomnę ci tylko o mokkademie świętej Kadiriny i o muzabirze, którzy już dawno są twoimi wrogami. Oni są naszymi przyjaciółmi i krzywda nam wyrządzona będzie ich krzywdą.
— Wiem, że są moimi wrogami, a waszymi przyjaciółmi, i właśnie dlatego będę ich mierzył tą samą bronią, co was. I was i ich czeka teraz kara, bo i oni są już w moich rękach.
— Nie chwal się, bo twoje siły za małe, abyś miał odwagę podnieść pięść na mokkadema.
— A jednak to się już stało i wasi protektorowie leżą tam w górze na skale tak samo, jak wy, skrępowani.
— To jest... to jest...
— Prawda, zupełna prawda — wtrąciłem i opowiedziałem mu całą sprawę. Obaj czuli się głęboko dotknięci i zawstydzeni. Nie mieli powodu wątpić, że mówię prawdę. Przygnębiające wrażenie, jakie ta wiadomość na nich wywarła, pogłębiłem jeszcze, dodając:
— Co mam uczynić z całem tem plugastwem, które schwytałem i jeszcze schwytam? Wytępić je z ziemi, jak mi to nakazuje wzgląd na dobro ludzkości? Jako łowcy niewolników należycie do innego sędziego, ale i przeciwko mnie zawiniliście srodze, ponieważ chcieliście struć mego towarzysza; prawo pustyni naznacza wam za to śmierć. Przygotujcie się na nią, bo już tylko kilka chwil żyć będziecie. Uporam się z wami prędko.
— Jesteśmy poddanymi kedywa, a ty jako cudzoziemiec nie masz żadnego prawa do nas.
— Wy postępujecie wbrew prawom kedywa, więc nie uznajecie go za pana i panującego, a wobec tego należy postępować z wami wedle prawa pustyni. Zostaniecie rozdeptani jak żuki, na które natknie się noga wielbłąda.
— Więc chociaż jesteś chrześcijaninem, nie zawahasz się krwi niewinnej przelewać? Powiedziałeś przedtem, że chrześcijanin jest synem wiecznej miłości!
— Tak, lecz jest zarazem sługą wiecznej sprawiedliwości. Teraz, kiedy już idzie o twoje życie, szukasz w wierze mojej ostatniego ratunku, ale przedtem nazwałeś mnie psem chrześcijańskim. No widzisz! I teraz ten pies będzie twoim sędzią.
— My wiemy, że działasz z polecenia reisa effendiny, jemu więc masz obowiązek nas wydać.
Dziwne wrażenie wywarły na mnie ostatnie jego słowa. Wszyscy łowcy niewolników drżeli na samo wspomnienie imienia reisa effendiny, a teraz jedyny dla siebie ratunek widzieli w staraniach, żebym ich w jego ręce wydał. Postanowiłem z tego skorzystać, bo wydawało mi się, że teraz, chcąc z moich rąk śmierci uniknąć, spełnią moje życzenie i będą wpływali na swoich ludzi, aby mi nie stawiali oporu. Z góry cieszyłem się nadzieją, że krwi rozlewu uniknę, niestety jednak wkrótce miałem się przekonać, że nadzieja moja była zwodnicza. Oto w tej chwili zabrzmiał ze szczytu skały donośny chrapliwy głos:
— Zatrzymaj się, zatrzymaj! Zostań. Zostań!
Był to głos Selima i odrazu wiedziałem, o co chodzi. Jeden z pojmanych uciekł, albo uciekli obydwaj. Ten zgiełk musiał zbudzić karawanę. Selim ryczał ze skały, jak lew:
— Effendi, effendi, uważaj! Mokkadema i muzabira już niema.
Byłem wściekły. Więc ja miałem uważać teraz, kiedy on tyle popsuł. Kto teraz zobaczy zbiegów w ciemności, jak ich ścigać i chwytać? Trzeba było wyrzec się wszelkiego pościgu i puścić ich wolno, natomiast wziąć się pospiesznie do łowców. Nakazałem dozorcy:
— Zostaniesz tu z Ben Kazawim i ręczysz mi za niego głową. Gdyby który ze zbiegów zeszedł tutaj, zastrzelisz go natychmiast.
Zwróciwszy się do brzydala, mówiłem dalej:
— Ciebie przeprowadzę teraz przez linię żołnierzy, otaczającą wasz obóz. Powiesz twoim ludziom, że jesteście osaczeni i że wydałem rozkaz zastrzelić każdego, ktoby spróbował przedostać się poza łańcuch żołnierzy. Donieś o tem twoim towarzyszom, a jeśli usłuchają tej przestrogi, być może, że okażę się dla was łaskawszym.
Rozwiązałem jego pęta, wziąłem za kołnierz i poprowadziłem przed sobą. Ben Nil poszedł ze mną. Przybywszy do naszych żołnierzy, wypuściłem z rąk zbója, a on umknął czemprędzej. Teraz trzeba było zaczekać na to, co postanowią łowcy niewolników. Zołnierzom kazałem czuwać, Ben Nilowi oddałem strzelbę, a sam udałem się ku obozowi.
Brzydal dowiedział się już przedtem odemnie, ile razy ich podsłuchiwałem. Jeśli miał choćby trochę rozsądku, powinien był wpaść na myśl, że i teraz może w ten sam sposób postąpię i powinien był wydać odpowiednie zarządzenia. Mimoto puściłem się naprzód tak daleko, że dostałem się do pierwszego namiotu. W jego pobliżu stali łowcy w zbitej, czarnej gromadzie i słuchali, co im brzydal mówił. Słyszałem tylko niektóre słowa i zgłoski, lecz i to wystarczyło mi, aby zrozumieć, jakie mają zamiary. Kilku ludzi miało pozostać przy namiotach, a reszta miała się przebić w stronę, gdzie leżał skrępowany Ben Kazawi i uwolnić go z więzów.
Postanowiłem więc dołożyć starań, aby ich nie puścić przez pierścień. Ostrzegłem ich przed tego rodzaju próbą, jeśli jednak mimo to chcieli nas atakować, to na nich wyłącznie spadała odpowiedzialność za skutki.
Wróciłem czemprędzej i ściągnąłem połowę moich ludzi, aby ich ustawić w miejscu panującem nad linią. Żołnierze uklękli gęsto koło siebie, trzymając strzelby w pogotowiu. Zaledwie ich ustawiłem, usłyszałem szelest i chwilę później dostrzegłem, że się ostrożnie na czworakach naprzód posuwają. Lufy strzelb zniżyły się i na dany przezemnie znak huknęły. Echo odbiło się od skał, a z niem zmieszały się krzyki ranionych i uciekających.
Cofnęli się i widocznie stracili odwagę. Ściśnięci gęsto żołnierze zajęli poprzednie swe stanowisko tak, ażeby półkole było zamknięte.
Wtem nadbiegł ktoś z tyłu i zbliżywszy się do mnie, zawołał:
— Effendi, effendi, gdzieś ty? Ja ciebie szukam.
Był to nieszczęsny Selim. Ten gałgan robił wszystko przewrotnie.
— Stul gębę! — odpowiedziałem mu. — Dlaczego wrzeszczysz?
— Ażebyś mię usłyszał, effendi.
— Jesteś głupi! Nie zdajesz sobie sprawy z tego, że i nieprzyjaciel słyszy twoje wołanie.
— Jeżeli posłyszy, to nawet najśmielszy ze strachu zadrży.
— Jesteś głupi i baty odemnie dostaniesz, bo wszystko nam swoim wrzaskiem zepsułeś, a w każdym razie jesteś winnym krwi, która teraz popłynęła.
— Allah kehrim, Boże, bądź nam miłościw!
Słyszałem huk po skałach. Czy może zbójcy naszych żołnierzy wystrzelali?
— Tak jest. Dzięki tobie wszyscy do ostatniego zginęli i tylko ja sam zostałem.
— Więc uciekajmy! Prędzej, prędzej, effendi, chodź!
Wziął mnie za rękę, by mię pociągnąć za sobą.
— No, nie bój się, stary tchórzu! To były nasze strzały i nieprzyjaciele ustąpili przed nami.
— Hamdullillah! Wiedziałem, że ich mój głos przerazi i do odwrotu skłoni. Mojego krzyku lękają się nawet najwięksi bohaterowie i najśmielsi wojownicy, gdyż to jest głos najzuchwalszego wojownika z potężnego plemienia Fessarów.
— Mylisz się, bo to ryk największego osła, jakiego kiedykolwiek widziałem i z pewnością nawet mysz nie ucieknie przed tobą. Głupcze, poproś Allaha, żeby choć raz w życiu dał ci myśl jakąś trafną. Jeńcy oczywiście umknęli?
— To szejk Monassyrów ich puścił.
— Szejk? Przecież byli pod twoją strażą, nie jego.
— Istotnie mnie powierzono nad nimi opiekę, ale posłuchaj, opowiem ci wszystko, ażebyś poznał, że jestem niewinny, i owszem jak największych dołożyłem starań, ażeby wrogów naszych, łowców niewolników, napełnić strachem. Siedziałem tam na górze przy jeńcach, a szejk był przy mnie. Rozmyślałem nad tem, co jako mężny wojownik mam czynić w tak odpowiedzialnem położeniu. Tu na dole mogło przyjść już za chwilę do walki, tam jeńcy mogli się zerwać do ucieczki; trzeba było uzbroić się i przygotować na jedno i drugie. Po namyśle nabiłem strzelbę trzema, a pistolet dwoma kulami.
— I dałeś podwójną ilość prochu?
— Nawet potrójną, gdyż im więcej kul, tem więcej prochu; to stara reguła bohaterów.
— Człowiecze, czyś ty oszalał? Twoja nieszczęsna rura pękłaby podczas wystrzału i ciebieby poraniła!
— Przenigdy! Czyż nie wiesz, effendi, że trafia się tylko tego, do kogo się mierzy? Czyż sądzisz może, żebym wylot lufy odwrócił ku sobie?
— Jesteś skończony bałwan! Nabiłeś strzelbę trzema kulami, bo chciałeś sobie w ten sposób dodać wobec jeńców powagi; tymczasem osiągnąłeś skutek wprost przeciwny, bo się potem strzelby twej obawiać nie potrzebowali.
— Effendi! Pogląd twój z gruntu fałszywy, chociaż i szejk twierdził to samo.
— Przy jakiejże sposobności on to powiedział?
— Kiedy chciałem strzelać do zbiegów.
— A jakże mogli uciekać, kiedy byli skrępowani?
— Byli skrępowani, a ja dla ostrożności badałem więzy od czasu do czasu. Łajdaki śmiali się z tego, ale ponieważ tylko głupi się śmieją, okryłem się godnością głębokiego milczenia. Mówili bardzo dużo z szejkiem.
— Cicho, czy głośno?
— Oczywiście, że cicho. Z początku wezwałem ich, żeby mówili zrozumiale, gdyż, jako ich dozorca, chciałbym wiedzieć, co mieli sobie do powiedzenia, lecz oni sami zwrócili moją uwagę na to, że głośną rozmowę mogliby tu na dole usłyszeć nieprzyjaciele. Ponieważ to popsułoby plan twój, pozwoliłem im chętnie na przyciszoną rozmowę. Zdaje mi się, że w ten sposób znacznie się przyczyniłem do tego, że plan twój ci się powiódł.
— Co o tem wszystkiem myślę, powiem c! później, teraz tylko chcę wiedzieć, w jaki sposób zbiec im się udało.
— W jaki sposób? Bardzo łatwo. Szejk dobył noża, przeciął jeńcom więzy, zanim miałem czas temu przeszkodzić, a oni zerwali się i uciekli.
— Szejk? Czy może z nimi razem uciekł?
— Nie, został. Siedzi jeszcze na górze tam, gdzie przedtem.
— Czy powiedział ci, co skłoniło go do tego czynu?
— Nie, ale tobie chce to powiedzieć. Kiedy ci łajdacy uciekli, wymierzyłem ze strzelby, ażeby ciała ich przeszyć temi trzema kulami, on jednak broń mi odebrał, twierdząc, że lufa przy strzelaniu pęknie. Ustąpiłem, bo nie jest wykluczone, że strzelba popsuta, a w takim razie w rękach mogłaby mi pęknąć. O własne życie wprawdzie nie dbam — ciebie jednak nie chciałem pozbawiać mojego towarzystwa i opieki. Dałem za wygraną i ograniczyłem się do tego, że ci o ucieczce odrazu ze szczytu skały doniosłem.
— W którym kierunku pobiegli?
— Kto w takiej ciemności może rozpoznać kierunek? Uciekli, ale dokąd, to tylko Allah wie. Gdyby szejk nie był przeciął im więzów, siedzieliby jeszcze tam na górze pod nadzorem moich bystrych oczu, którym nic ujść nie zdoła. Cóż robić! Uciekli. Jestem teraz znowu do twojej dyspozycyi, więc powiedz mi, co mam czynić? Czy chcesz, żebym natychmiast zaatakował łowców?
— Nie, nie! Usiądź sobie gdzie na uboczu i całkiem się do niczego nie wtrącaj. To będzie jeszcze najlepsze. A gdzież jest twoja strzelba?
— Leży na górze.
— Dlaczego jej nie przyniosłeś?
— Nie przyniosłem jej, bo prawdopodobnie jest uszkodzona. Zresztą druzgocące wrażenie głosu mojego większe ci w walce z łowcami korzyści przyniesie, niż sto strzelb.
— Ja ci jednak mimoto najsurowiej nakazuję, ażebyś siedział cicho. Nie chcę ani słyszeć twego głosu ani widzieć tu ciebie dłużej. Idź na górę i siedź tam z dozorcami wielbłądów! Prawdopodobnie im nie przyniesiesz nieszczęścia.
Chciał się sprzeciwiać, lecz odszedłem i zostawiłem go samego. Przedewszystkiem uszczupliłem nasz oddział o trzech ludzi, których posłałem za Selimem. Obawiałem się mianowicie, aby zbiegowie nie wrócili i nie zabrali nam wielbłądów, bez których ucieczka nie mogłaby im się udać. Teraz dopiero znalazłem czas do pomówienia z porucznikiem. I jego także złościła ucieczka jeńców, lecz tego nie można było już cofnąć, ani myśleć o pościgu. Była noc, a nam potrzeba było ludzi tak bardzo, że nie mogliśmy się obejść ani bez jednej osoby.
Noc przeszła, a oblężeni nie spróbowali po raz wtóry przebić się przez nasz pierścień. Kiedy ciemność zaczęła w wadi ustępować przed dniem, zobaczyliśmy zbójców obozujących dokoła namiotów. Z postawy ich wnosić należało, że przez całą noc spodziewali się ataku.
Kto teraz rzucił okiem na sytuacyę musiał przyznać, że była dla nas o wiele korzystniejsza. Łowcy mieli wprawdzie lepszą osłonę, ale pozbawieni strzelb nie byli już dla nas niebezpiecznymi. Kazałem sprowadzić Ben Kazawiego, by z nim pomówić. Na twarzy dowódcy zbójów malowała się ponura zawziętość, a kiedy objął okiem plan cały, zasępił się jeszcze bardziej.
— Cóż ty na to? — zapytałem go. — Kto tu ulegnie, my czy wy?
Przypatrzył się naszym ludziom i rzucił potem szukające spojrzenie na wadi w górę i na dół.
— Kogo szukają oczy twoje? Czy może Ibn Asla? On jeszcze tu być nie może. A może oglądasz się za mokkademem albo kuglarzem? Oni ci także pomocy nie przyniosą. Nie mają broni ani wielbłądów, a ludzie, których wyślę za nimi, dościgną ich bardzo prędko.
— Allah ’l Allah! Kto poradzi na kismet — mruknął pod nosem.
— Nikt — odpowiedziałem, — a twój kismet, to śmierć.
— Kiedy mam umrzeć?
— Za kwadrans.
— Czy mię każesz zastrzelić?
— O nie! To byłaby dla ciebie zbyt zaszczytna śmierć. Stryczek każę ci włożyć na szyję, a wielbłąd będzie cię włóczył.
— O Mahomecie, o Abu Bekrze! Jak może wierny ginąć od stryczka?
— Nie biadaj! Łotr jest łotrem, czy nazywa się muzułmaninem, czy żydem, czy poganinem. Otrzymasz to, co ci się należy.
— Każdy człowiek jest niewolnikiem swojego przeznaczenia i dlatego nie powinieneś winy we mnie szukać.
— Bardzo łatwo znalazłeś usprawiedliwienie dla siebie, mimo to nie sądź, żebyś w ten sposób rozszerzył pętlicę stryczka, który ci przeznaczony. Masz przed sobą jeszcze tylko dziesięć minut życia.
— Nie bądź tak nagły effendi. Daruj mi życie, a ja ci w zamian daruję niewolnice.
— Nie masz prawą darowywać ludzi; oni są tylko Boga własnością.
— To weź nasze wielbłądy.
— One należą już do mnie; wystarczy rękę wyciągnąć.
— Weź sobie wszystkich moich ludzi i pozabijaj ich, tylko mnie puść wolno!
— Człowiecze, tyś nietylko złoczyńca, ale i tchórz, jakich mało. Pomagałeś może w zabijaniu tysięcy biednych murzynów, a sam drżysz, kiedy ci teraz śmierć w oczy zaglądnęła. Czy sobie sprawy z tego nie zdajesz, jaki bezbożny i szatańsko samolubny jest twój wniosek? Ażeby jednego nie wydać na zasłużoną karę, mam zabić pięćdziesięciu, ludzi? Zgroza mnie przejmuje, kiedy na ciebie patrzę.
— Niech cię przejmuje. Ja chcę żyć, żyć, żyć! Daruj mi życie, a uczynię wszystko, czego odemnie zażądasz.
— Ten drab skomlił ze strachu przed śmiercią, jak dziecko. Porwało mnie obrzydzenie. Chcąc już raz skończyć tę niemiłą rozmowę, zapytałem:
— Czy dotrzymasz słowa, gdy go zażądam?
— Przysięgnę ci na wszystko, co chcesz — odpowiedział, odetchnąwszy swobodniej.
— Dobrze. Będę łaskawszy, aniżeli na to zasługujesz. Przypominam ci, żeś żądał odemnie, abym cię

Tom XIV.
Rzuciła na mnie długie, poważne spojrzenie.


wydał reisowi effendinie i jestem gotów życzenie twoje spełnić, jeśli uczynisz, co ci każę.
— Rozkaż tylko effendi, a będę posłuszny.
— Nie chcę dalszego przelewu krwi. I tak macie już dość zabitych i rannych. Winien temu twój współjeniec, który zdradziecko użył wolności do tego, aby twoich ludzi zachęcić do oporu. Ale niech na tem będzie koniec. Widzisz chyba, że opór wasz daremny. Albo wystrzelamy was z naszych strzelb dalekonośnych, jednego po drugim, albo odważycie się na atak ogólny i padniecie od naszych kul, zanim zdołacie nas dosięgnąć nożami. Poddajcie się dobrowolnie, a przyrzekam wam, że nie zabiorę wam życia, tylko wydam w ręce reisa effendiny.
Twarz jego rozjaśniła się rychło. Znał on braki egipskiego sądownictwa, zwłaszcza tutaj w tych stronach, i zamajaczyła mu oczach nadzieja, że zdoła się z rąk sędziów wykupić. Być może, że i sprawiedliwość reisa effendiny uważał za przekupną, gdyż odpowiedział natychmiast:
— Przystaję na twoje żądanie.
— A czy twoi ludzie będą ci posłuszni?
— Nie wątpię o tem, gdyż najmniejsze nieposłuszeństwo pociąga u nas za sobą karę śmierci. Bez tej surowości trudnoby było jakiekolwiek wyprawy na niewolników urządzać.
— W jaki sposób chcesz im swój rozkaz ogłosić?
— Puść mię do nich!
— Tego zrobić nie mogę.
— W takim razie pozwól mi zawołać jednego z ludzi, z którym się porozumię.
— Dobrze, ale to porozumienie musi się odbyć w mojej obecności.
Wspomniałem już, że nasi żołnierze mieli ze sobą wielki zapas kajdan. Posłałem teraz jednego z nich na górę, ażeby sprowadził je na wielbłądzie. Ne wezwanie Ben Kazawiego przyszedł jakiś człowiek i usiadł przy nim na ziemi. Dowódca zawiadomił go o swojem postanowieniu, i wytłumaczył mu, z jakich je powziął powodów. Następnie powstał, przypatrzył mi się wzrokiem ponurym i rzekł:
— Effendi, zabrałeś nam strzelby i możesz nas wystrzelać, jeśli ci się spodoba; wiemy o tem i dlatego ci się poddajemy, pamiętaj jednak o przyrzeczeniu, że wydasz nas reisowi effendinie. Ale nie sądź, że nam życie odbiorą. Takiej przyjemności nie zrobi chrześcijaninowi żaden sędzia egipski. Może zobaczymy się kiedyś, później; wtedy ty będziesz się musiał poddać!
Odszedł, a tymczasem powrócił wysłany po łańcuchy żołnierz, prowadząc za sobą wielbłąda. Ogromny stos łańcuchów złożono na ziemi. Każdy łańcuch miał obrączki na ręce i nogi. Kogo w takie kajdany zakuto, był już pewny, zwłaszcza tu na pustyni, gdzie jeniec nawet w razie ucieczki musiałby umrzeć z głodu i pragnienia.
Łowcy stali dokoła pełnomocnika, a on tłómaczył im coś długo, natarczywie, poczem rozwinęła się między nimi bardzo ożywiona dyskusya. Widocznie na kapitulacyę nie wszyscy się zgadzali. Wkońcu jednak dali się przekonać i pełnomocnik wrócił z oświadczeniem, że się wszyscy poddają. Na widok kajdan, doznał niemiłej niespodzianki i zapytał:
— Tu leżą kajdany żelazne; czy one może dla nas przeznaczone?
— Tak, — odpowiedziałem.
— Na to nie możemy się zgodzić!
— A jednak będziecie musieli!
— Nigdy! Jesteśmy ludźmi wolnymi i nie pozwolimy się krępować.
— Wolnymi ludźmi? Znajdujecie się w naszej mocy i ja mam was wydać reisowi effendinie, a ty to nazywasz wolnością?
— Wszystko to prawda, kajdany jednak niepotrzebne.
— Być może, mimo to jednak każę je wam założyć.
Wy transportujecie jeńców męskiego rodzaju zawsze w kajdanach, chociaż wiecie, że się wam na pustyni nie wymkną. Wzbogacicie swoją wiedzę, kiedy na sobie poczujecie, jak to przyjemnie dźwigać na nogach żelaza; cieszcie się, że wam darowałem życie, kajdan jednak żadną miarą nie unikniecie,
— Ludzie będą się wzbraniali je włożyć!
— To mi obojętne. Kto będzie się opierał, dostanie kulą w łeb.
— Effendi, zastanów się nad tem, że nie jesteśmy jeszcze pojmani i możemy się bronić.
— Spróbujcie tylko! Jeśli stawicie opór, nikt z was nie ujdzie z życiem.
— Więc muszę jeszcze raz przejść na drugą stronę, ażeby to towarzyszom przedstawić. Jeśli nie wrócę w przeciągu kwadransa, będzie to znakiem, że zamierzamy się bronić.
— A dla mnie będzie to znak, że szukacie śmierci. Gdy upłynie kwadrans, okulawię największych waszych krzykaczy, strzelając do każdego z nich w prawe kolana. Gdy zobaczycie, że celnie strzelam, nie wątpię, że się na kajdany zgodzicie.
Oddalił się z wahaniem; okulawianie strzałami zaniepokoiło go trochę. Kiedy przyszedł do swoich i powiedział im o co chodzi, podnieśli wrzask gniewu. Przybliżyłem się o parę kroków, ażeby zapamiętać sobie tych, którzy gwałtownością gestykulacyi dowodzili, że najbardziej się sprzeciwiają. Rozwinęła się dyskusya, której rezultatem było postanowienie, aby nie ulec bez walki. Widziałem, że przygotowali noże i opatrzyli swoje pistolety.
Tymczasem kwadrans minął. Przyłożyłem wtedy strzelbę do ramienia i wziąłem na cel największego krzykacza. Gdy wypaliłem, podskoczył w górę i padł na ziemię; zdruzgotałem mu kolano. Odpowiedzią na strzał, było wściekłe wycia, a jeden z łowców wystąpił naprzód i groził mi nożem. Strzelbę miałem znowu gotową do strzału i jemu więc posłałem kulę; padł także trafiony w to samo miejsce, co tamten. Ponowne, zdwojone wycia odpowiedziały mi na to, ja zaś nabiłem strzelbę czemprędzej.
Pośrednik cofnął się nieco za drugich, chcąc tem widocznie zaznaczyć, że się z towarzyszami nie zgadza. Zaczął im znowu tłomaczyć, ale przedstawienia jego przyjęto nieprzychylnie, bo jeden z łowców przystąpił do niego i zaczął mu nożem machać przed twarzą. Nie długo groził, bo i jego kula moja powaliła na ziemię.
Teraz już krzyczeć przestali. Widocznie trafność dwóch pierwszych strzałów uważali za czysty przypadek, trzecia kula jednak dowiodła im, że się pomylili i że ich wszystkich, w podobny sposób mogę poczęstować. Ranni wili się z bolu na ziemi, inni w trwodze oczekiwali, na kogo z nich kolej teraz przyjdzie. Pełnomocnik przemawiał do nich pospiesznie i natarczywie, a kiedy znowu podniosłem strzelbę, żeby wymierzyć, wykonał ręką ruch przeczący i zawołał:
— Nie strzelaj, effendi, wstrzymaj się jeszcze na chwilę!
— Tylko minutę, — odrzekłem, spuszczając strzelbę.
Szczególne, że tym drabom nie przyszło na myśl ukryć się za namiotami; w każdym razie dałoby im to chwilową przynajmniej zasłonę. Kiedy upłynęła minuta i podniosłem strzelbę, żaden z nich nie chciał być trafionym. Odrzucili broń, a pośrednik zawołał, wznosząc ręce do góry błagalnie:
— Zatrzymaj się! Wszyscy się poddajemy! Nie strzelaj! nie strzelaj!
— W takim razie przejdźcie na tę stronę, ale po jednym i bez broni! U kogo broń znajdziemy, ten będzie wisiał.
On sam był pierwszy. Przyszedłszy do mnie powiedział:
— Effendi, tyś straszny człowiek, a kule musiał ci lać sam dyabeł. Wierzę, że byłbyś nas jednego po drugim okulawił. Wolimy zatem pogodzić się z losem. Oto moje ręce, każ mi założyć kajdany!
Życzenie jego kazałem natychmiast spełnić. Kiedy już był zakuty, wołał swoich ludzi jednego po drugim, oni zaś przychodzili tak, jak ich wołano, na tę stronę, gdzie otrzymywali kajdanki. Nikt nie powiedział ani słowa, ale spojrzenia ich były tem wymowniejsze. Biada mi, gdybym kiedyś później miał któremu z nich wpaść w ręce. Brzydal przyszedł na ostatku i on jeden nie zdołał w milczeniu pogodzić się z losem. Mijając mnie, pokazał mi pięść i zagroził:
— Dzisiaj mnie, a jutro tobie. Policzymy się!
— Uważaj, żebyś wtedy przyczynku nie dostał — odpowiedziałem.
Ranni nie mogli przyjść i musieliśmy udać się do nich. Kiedyśmy się już uporali z łowcami, otworzyły się namioty i uwolnione niewolnice wybiegły naprzeciw nas. Nastąpiła scena, którą wprost trudno opisać.
Twierdzą ludzie, że piękniejsza połowa rodzaju ludzkiego przewyższa brzydką znacznie pod względem obrotności języka. Nie wiem, czy to zdanie jest zupełnie słuszne, w każdym razie jednak nawet najbardziej zdecydowany przeciwnik tego twierdzenia musiałby przyznać w tej chwili, przynajmniej odnośnie do kobiet Fessara, że jednak to zdanie jest słuszne. Sprawność ich ust była iście zastraszająca. Tak nas zarzucono pochwałami i wyrazami uwielbienia, że nikt z nas do słowa przyjść nie zdołał i bezradni musieliśmy słuchać w milczeniu. Otoczono mnie dokoła, a wszystkie niewolnice cisnęły się jedna przez drugą i mówiły do mnie naraz. Każda wołała, piszczała lub śpiewała, przyczem ze sto rąk wyciągnęło się do mnie. Rozstawiłem nogi, by stać mocno, jak skała w morzu, ale to nic nie pomogło, gdyż posuwano mnie tam i sam tak, że ledwie mogłem utrzymać się na nogach.
Wyjątek stanowiła tylko jedna Marba, córka szejka. Stała zdaleka nie biorąc udziału w tym niewieścim hałasie. Kiedy potem zauważyła, że mię już to wszystko zaczęło trochę nużyć, wydała przeraźliwy okrzyk, na który moje piękne ustąpiły natychmiast i stanęły za nią. Potem przyszła do mnie, podała mi rękę, spojrzała na mnie wielkiemi poważnemi oczyma i rzekła:
— A więc to ty jesteś, tak wyglądasz, effendi! Przypatrywałyśmy się tobie i widziałyśmy, jak przełamałeś opór naszych dręczycieli. Dziękujemy ci, i prosimy, żebyś pozwolił dla uczczenia naszego uwolnienia wykonać „fantazyę.“
Beduin namiętnie kocha się w fantazyach i przy każdej sposobności radby je święcić; chętniebym i teraz na podobną zabawę pozwolił, ale te zacne panie potrzebowałyby z pół dnia przynajmniej, by się odpowiednio ustroić, potem nastąpiłyby kołowroty, tańce i powracające ustawicznie śpiewy „lululululu“, któreby nam zbyt dużo drogiego czasu zajęły. Rad nie rad, odpowiedziałem Marbie w ten sposób:
— Bardzo się będę cieszył, jeśli waszą fantazyę zobaczę, nie może jednak odbyć się ona wcześniej, aż uwolnienie wasze będzie już dokonane. Nie pochwyciliśmy jeszcze Ibn Asla, a dopóki on wolny, nie możemy myśleć o takiej uroczystości ocalenia.
— Effendi! Przecież ty nie potrzebujesz się go obawiać. Skoro pokonałeś wszystkich jego ludzi, a żadnemu z was nie spadł przytem włos z głowy, z pewnością także i z nim samym uporasz się bez trudu.
— Nie boję się Ibn Asla i mam nadzieję, że i z nim uporam się prędko, choć nie nadejdzie sam, ale z wojownikami. Nie mówiłem ci jednak, że nam umknęli dwaj ważni jeńcy, za którymi bezzwłocznie muszę w pogoń wyruszyć.
— Jeśli tak, to cofam moją prośbę, effendi, ale kiedy wrócisz, pozwolisz nam wykonać pieśni chwały i podzięki.
— Wtedy nawet sam chętnie wezmę w zabawie udział. Teraz muszę przedewszystkiem zobaczyć rannych.
Chciałem już odejść, lecz Marba przytrzymała mnie za rękę i rzekła:
— Zaczekaj jeszcze chwileczkę! Ci ludzie nie zasługują na to, żebyś spieszył się dla nich. Jeśli zginą z ran swoich, sami tego chcieli.
— Ale są przecież ludźmi!
— Nie, to drapieżne zwierzęta i zanim puszczę cię do nich, proszę cię, żebyś mi powiedział, co stanie się z nami i z nimi?
— Was zaprowadzimy do Berberu, skąd znowu reis effiendina odeśle was do ojczyzny.
— Ale i ty, effendi, musisz tam z nami jechać, ażeby nasi ojcowie i bracia mogli ci podziękować. A co stanie się z rozbójnikami?
— Oddam ich reisowi effendinie, ażeby zostali ukarani.
— Przez kogo?
— Przez sędziów kedywa.
Machnęła ręką wzgardliwie i rzekła:
— Znamy dobrze sprawiedliwość tych ludzi! Ibn Asl nie obrabował sądu, lecz nasze plemię, a więc nie sąd, lecz nasze plemię powinno sądzić tych rozbójników!
— Twojego życzenia, Marbo, żadną miarą spełnić nie mogę.
— A czy spełni je reis effendina?
— Nie. Prawa nie pozwalają mu na to.
— Jeżeli tak, to te prawa są bardzo niesprawiedliwe. Pomyśl sobie tylko, co ci rozbójnicy zrobili! Czy mam ci ich zbrodnie wyliczyć? Jaka będzie ich kara? Nasze matki i dzieci leżą pozabijane na piaskach pustyni, a co my musiałyśmy znieść w drodze, to opowiedzieć trudno. Zasłużyli na srogą zemstę z naszej strony. Effendi, proszę cię, bądź wobec mnie szczerym i powiedz prawdę! Czy naszym wojownikom będzie wolno się zemścić?
— Nie.
— Dziękuję ci; to dobrze!
Oczy jej rozpłomieniły się groźnie, kiedy mówiła te słowa, poczem cofnęła się do swych towarzyszek, ja zaś poszedłem do rannych. Z zaciętymi zębami znosili cierpienia i nawet nie spojrzeli na mnie, kiedy ich z pomocą Ben Nila opatrywałem. Tam, gdzie w nocy pierwsze strzały padły, leżały cztery trupy, a przy wielbłądach znalazłem kilku ciężko rannych, zaopatrzonych już przez towarzyszy.
Z kolei chciałem teraz zlustrować namioty, musiałem się jednak zwrócić w inną stronę, gdyż usłyszałem za sobą jakiś nieludzki prawie krzyk. Odwróciwszy się, zobaczyłem Selima, który, wywijając rękami, jak wiatrak, biegł ku obozowi i ryczał:
— Chwała, dzięki, sława i cześć! Zwyciężyliśmy ich. Leżą rozgromieni i zdruzgotani. Plwajcie na tych psów tchórzliwych.
Popędził do jeńców, stanął przed nimi w chwili właśnie, kiedy tam nadszedłem, i chociaż tchu nie mógł złapać, zaczął do nich krzyczeć:
— Nareszcie mamy was, wy niegodni, wy nędzni. Sępy was pożrą, a szakale i hyeny rozwloką wasze kości. Potęga mego ramienia powaliła was, a blask mej sławy nałożył wam łańcuchy. Spojrzyjcie na mnie, a poczujecie drżenie serc waszych na widok bohatera nad bohaterami, największego i najsłynniejszego wojownika z wielkiego szczepu Fessarów.
Wezwanie to odniosło nieoczekiwany przezemnie skutek, bo oto kobiety poznały Selima, a jedna z nich zawołała w zdumieniu:
— Selim el falla el dżabani, Selim umykacz, tchórz! Skąd on się tu wziął? Czego on chce pośród tych mężów walecznych?
Selim zwrócił się do mówiącej i odrzekł, mierząc ją dumnym wzgardliwym wzrokiem:
— Milcz, córko potwarzy; znam ciebie! Usta twoje są trąbą nigdy nie milknącą, przed którą umknie najmężniejszy z bohaterów. Przypatrz się lepiej, a zobaczysz we mnie Selima, zwycięzcę w wielu bitwach, promienny wzór wszystkich wojowników, przykład dla najwaleczniejszych ludów i szczepów!
Odpowiedzią na te słowa był śmiech kobiet, który się chórem zerwał.
— Śmiejecie się? — zawołał z oburzeniem. — Czy wiecie, że ja mogę ukarać was za to. Czy mam tym rozbójnikom zdjąć kajdany i puścić ich wolno, by powlekli was do niewoli, od której was ocaliłem? Oto ręce moje, którym zawdzięczacie wybawienie. Powinnyście je ściskać i całować, a wy zamiast tego, chcecie zaćmić blask sławy i pochodnię czci mojej. Zaśpiewajcie raczej pieśń o moich czynach i chwale bohaterskiej. A ty, effendi, powiedz tym córkom gadatliwości, kogo mają przed sobą, i nakaż im, aby postać moją otoczyły szacunkiem i poważaniem.
Kiedy się do mnie z tem wezwaniem zwrócił, zapytała mnie kobieta, która przedtem mówiła:
— Effendi, czy ten człowiek należy do twoich? Jak się to stało, że ty temu tchórzowi pozwoliłeś błądzić w swoim cieniu?
— To mój służący — odpowiedziałem.
— Jego sługa, przyjaciel i opiekun — poprawił mnie Selim.

— Co za cud — zawołała, — że widzę ciebie, effendi, razem z Selimem, którego za tchórzostwo z naszego szczepu wypędzono.
— Milcz, puzonie bluźnierstwa! Nie wypędzono mnie, lecz poszedłem pod naporem mego męstwa, by spełniać czyny bohaterskie, do czego nie miałem u was sposobności. Teraz wracam opromieniony stu słońcami zaszczytów, a we wsiach Fessarów postawią kiedyś pomniki, któreby imię moje przekazały potomności.
Odwrócił się i odszedł w postawie tak dumnej, jakby naprawdę był drugim Cydem lub Bajardem.
A zatem wypędzono go! Było mi żal, że te niewiasty w oczy mu to powiedziały, ale sam sobie musiał winę przypisać, bo niepotrzebnie krzyczał.
Teraz należało przedewszystkiem puścić się w pogoń za mokkademem i muzabirem, a nikomu nie mogłem tego zadania powierzyć. Obecność moja była wprawdzie potrzebna także tu w obozie, lecz sądziłem, że mogę się zdać na porucznika. Kiedy mu powiedziałem o swoim zamiarze, wydłużyła mu się twarz i odpowiedział:
— Elfendi, przyznaję ci się otwarcie, iż wolałbym żebyś został. Prowadzić tak wielu jeńców, a przytem czuwać nad sześćdziesięciu kobietami, to na moje siły trochę za trudne.
— Przecież jeńcy zakuci, a kobiety posłuchają cię chętnie. Nic złego spotkać cię nie może.
— Trudno przewidzieć, co się stać może. Z jedną kobietą nieraz już kłopot wielki, a tutaj mamy ich całą kopę. Effendi, nie rób mi przykrości i nie obarczaj mnie tylu babami. Zresztą i tak nie wiem, jaką drogą mam je poprowadzić.
Oczywiście przez Bir Murat, dokąd zwrócili się także zbiegowie. Wiedzą oni, że Ibn Asl stamtąd nadejdzie, więc spieszą naprzeciw niego, gdyż tylko w ten sposób mogą uniknąć śmierci z pragnienia.
— Więc ty pojedziesz za nimi naprzód, a ja mam iść za tobą?
— Tak.
— Jeśli jednak nie spotkasz się z Ibn Aslem, a on natknie się na nas?
— To i cóż z tego? Czy nie masz dość żołnierzy ze sobą? Jemu towarzyszyć będzie najwyżej czterech do pięciu ludzi.
— Jego się wcale nie boję. W ostatecznym razie zrobię krótki proces i każę ich wszystkich wystrzelać, ale kobiety, kobiety, te mnie niepokoją.
— Nie pojmuję, dlaczego. Powsadzasz je do tachtirwanów i odjedziesz. Czego się niepokoisz. Jeńców każ poprzywiązywać do wielbłądów i dalej w drogę.
— Więc oni mają jechać?
— Oczywiście! Gdyby musieli iść piechotą, dostałbyś się do Bir Murat dopiero za dwa dni. Jeśli pojadą, to już najbliższej nocy przybędziesz nad studnię.
— A ty, effendi, z kim się w drogę wybierasz?
— Biorę z sobą Ben Nila.
— Czy to wystarczy, jeśli się spotkasz z lbn Aslem?
— Aż nadto! Ufam sobie o tyle, że nawet sam wziąłbym na siebie jego i jego ludzi. Przedewszystkiem zależy mi teraz na schwytaniu zbiegów, więc idę, aby się przekonać, czy ślady będzie można odszukać.
Obóz nasz, z którego uciekli, leżał na północnym brzegu wadi, mimoto wszedłem na południowy, gdyż Bir Murat leży w stronie południowej, a nie wątpiłem, że tam właśnie podążyli. Dostawszy się na górę, puściłem się najpierw kawałek drogi wprost na puszczę, potem zwróciłem się na prawo, ażeby, idąc równolegle z wadi, zbadać piasek. Po krótkich poszukiwaniach znalazłem istotnie ślady, wiodące z wadi na pustynię. Wróciłem jeszcze raz do obozu.
Kiedy wczoraj widziałem, jak bito Marbę, postanowiłem oburzony ukarać Ben Kazawiego i brzydala, skoro tylko dostaną się w moje ręce. Właśnie teraz postanowiłem zamiar ten wykonać. Kiedy jednak zszedłem ze wzgórza w dolinę, zauważyłem w obozie jakieś poruszenie, którego przyczyny nie mogłem na razie dociec. Kobiety wykrzykiwały z radości, a wśród ich gwaru grzmiał gniewny głos porucznika. Pospieszyłem czemprędzej na dół. Kiedy dostałem się na dno wadi i porucznik mnie zobaczył, podbiegł ku mnie i zawołał już z daleka:
— O, effendi! Patrz, co one zrobiły! Ja temu zupełnie nie winien.
— Co się stało?
— Nie zdołałem temu przeszkodzić; stało się to zbyt nagle. I pocóżeś ty odjechał?
— Więc powiedz, co się stało?
Zamiast odpowiedzi biadał dalej:
— I ja mam z temi kobietami iść sam przez pustynię! To była sprawka jednej, a co będzie, gdy wściekłość ogarnie wszystkie?
— Człowiecze, odpowiadajże na moje pytanie! Chcę wiedzieć, co się stało.
— Morderstwo, morderstwo, podwójne morderstwo! Chodź i popatrz!
Wziął mnie za rękę i odciągnął tam, gdzie żołnierze i kobiety tworzyły krąg dokoła jeńców. Kiedy nadszedłem otworzyło się koło, a wszedłszy do środka, zobaczyłem Ben Kazawiego i brzydala, leżących w kałuży krwi. Wszyscy teraz zamilkli i oczy zwrócili na mnie. Teraz już domyśliłem się wszystkiego i zacząłem szukać wzrokiem Marby. Stała w pobliżu z zakrwawionym nożem w ręku, a patrząc na mnie zuchwale, zawołała:
— Ukarz mnie, effendi! Oni mnie bili, a krwawe pręgi można tylko krwią obmyć. Nie chcecie wydać ich mojemu plemieniu, więc odbyłam sąd sama. Z tamtymi zrób, co ci się podoba, ale ci dwaj musieli bezwarunkowo należeć do mnie. Powtarzam: ukarz mnie!
Zbliżyła się i podała mi nóż.
— Czyja to własność? — zapytałem.
— Moja. — odrzekł Ben Nil.
— Wyrwała ci go?
— Nie, effendi, prosiła, abym jej pożyczył i ja sam jej go dałem.
— Czy powiedziała ci, na co jej nóż potrzebny?
— Nie taiła swego zamiaru, mimoto dałem jej to, czego żądała, gdyż szanuję prawo pustyni. Ci złoczyńcy zasłużyli stokrotnie na śmierć. Sędzia weźmie pieniądze, a ich puści wolno. Może niektórzy z nich otrzymają kije, ale resztę z pewnością zamkną tylko na jakiś czas do więzienia i na tem skończy się wszystko. Mokkadem i muzabir przepadli dla mnie, bo opierałeś się mojej zemście. Byłbym ich zabił i oko Allaha cieszyłoby się, gdyby tych dwu łotrów na ziemi nie widziało. Tymczasem uciekli i kto wie, czy nam się uda ich schwytać. Oto skutki twoich względów dla ludzi, których raczej bez miłosierdzia należałoby tępić. jeśli Marbę ukarzesz, ukarz także i mnie, bo i ja jestem współwinnym przelanej krwi tych złoczyńców!
Stanął obok dziewczyny. Cóż miałem począć? Sprawa sama przez się nic mię nie obchodziła, a nawet zdawało mi się, że ta krwawa zemsta wpłynie pod pewnym względem dodatnio na resztę jeńców. Poszedłem więc do Ben Nila, oddałem mu nóż i rzekłem:
— Sąd o tem, czy jesteście winni, składam w ręce Allaha. Niechaj on was osądzi; ja się do tego nie mięszam.
Usłyszawszy moje słowa, podniosły kobiety radosne okrzyki, natomiast jeniec, który był pośrednikiem między mną i zbójcami, zawołał z gniewem:
— To wiarołomstwo i zdrada, effendi. Przyrzekłeś nam, że nas nie pozabijasz, tylko wydasz reisowi effendinie. Ta dziewczyna popełniła podwójne morderstwo, a ten chłopak pomagał jej w zbrodni. Żądam, żeby oboje zostali ukarani. Życie za życie, krew za krew; oto jest prawo pustyni. Ponieważ wy powołujecie się na nie, musimy żądać go także dla siebie.
— Milcz! — rozkazałem. — Dotrzymam słowa, o ile to w mojej mocy, ale nie odpowiadam za to, co się stanie poza mojemi plecyma i wbrew mojej woli. Ben Kazawi i tamten drugi bili Marbę i chcieli zabić Ben Nila zapomocą zatrutej strzały. Prawo pustyni wyznacza za jedno i za drugie śmierć. Zginęli, a więc sprawiedliwości stało się zadość. Na razie to tylko ustępstwo mogę wam zrobić, że zabitych każę pochować w pozycyi siedzącej z twarzą zwróconą ku Mekce, a onbaszi odmówi nad zwłokami przepisane sury.
Porucznik wzbraniał się teraz jeszcze bardziej, niż przedtem, przyjąć na siebie odpowiedzialność za transport kobiet. Bał się, żeby Beduinki nie zażądały jeszcze śmierci reszty jeńców i czuł się za słabym na wypadek buntu tych „dyablic“, jak je nazwał. Udało mi się jednak rozwiać te obawy i nie tracąc czasu, kazałem Ben Nilowi osiodłać nasze wielbłądy. Selim chciał także jechać z nami, lecz odmówiłem jego prośbie. Zostawiłem wczoraj w obozie dalekowidz, więc wyszedłem na górę, żeby go zabrać. Nie mając właściwie do tego żadnego powodu, spojrzałem przez szkła w kierunku, w którym udali się wczoraj mokkadem i muzabir. Daleko ku południowemu zachodowi coś błyszczało, jakby wyschłe bagno solne. Nie zwracając na to uwagi, zabrałem się się do powrotu, a kiedy mijałem jakiś stożek skalny, zobaczyłem w oddali, na samem wejściu do wadi dwu ludzi, którzy na wielbłądach do wąwozu wjechali. ale na widok obozu cofnęli się czemprędzej za skałę. Zatrzymałem się i w tamtą stronę zwróciłem perspektywę. Za chwilę ukazał się moim oczom człowiek, idący pieszo, który przyciskał się do skały, ażeby go nie widziano. Patrzył on ku nam z wielką uwagą. Choćbym nie widział twarzy, poznałbym go odrazu po bogato złotem wyszywanem ubraniu. Co za niespodzianka! Był to reis effendina.
Odległość między nami wynosiła z tysiąc kroków. Wołania nie byłby słyszał, zbiegłem więc na dół ku miejscu, gdzie stał. Zobaczył mnie i poznawszy, wyszedł naprzeciw.
— O, to dobrze, effendi! — zawołał do mnie. — Sądziłem już, że mam przed sobą łowców niewolników.
— Tak też jest rzeczywiście — odpowiedziałem, podając mu rękę. — Schwytaliśmy ich.
— A niewolnice?
— Są także.
— Allah ’l Allah, effendi, jestem tem zdumiony w najwyższym stopniu. W jaki sposób zdołałeś ich schwytać? Gdzie spotkałeś porucznika?
— W Korosko.
— Przypuszczałem, że tam ciebie zastanie. W jakiż sposób trafiliście na zbójców?
— Zaraz ci to opowiem. Powiedz mi jednak wprzód, gdzie są twoi ludzie, bo chyba przecież nie jesteś tu sam?
— Zołnierzy moich zostawiłem za skałą. Sam pojechałem naprzód, a zobaczywszy obóz i sądząc, że mam przed sobą rozbójników, cofnąłem się czemprędzej i zsiadłem z wielbłąda, ażeby obserwować ich potajemnie. Tymczasem szczęśliwie natknąłem się na ciebie. Opowiem ci później co mię tutaj przywiodło; teraz chodźmy przedewszystkiem do obozu.
Na okrzyk reisa effendiny, wysunęli się z za skały żołnierze. Było ich może więcej niż czterdziestu, dobrze uzbrojonych, na smukłych wielbłądach. Na ich czele udaliśmy się teraz do obozu.
— Moi dotychczasowi podwładni, zobaczywszy swojego władcę, przywitali go głośnymi objawami radości.
Żołnierze zmięszali się z sobą, witali się i ściskali serdecznie i zaczęli sobie nawzajem opowiadać przygody, jakie przeżyli. Reis nie troszczył się z początku wcale o jeńców, ani o uwolnione kobiety. Musiałem z porucznikiem i starym onbaszą siąść obok niego, gdyż chciał przedewszystkiem dowiedzieć się o przebiegu całej sprawy. Zostawiłem opowiadanie porucznikowi i onbaszy, którzy tak się rozpływali w pochwałach dla mnie, że musiałem im wciąż przerywać.
Upłynęła prawie godzina, zanim opowiedzieli wszystko, gdyż żadnego, nawet najdrobniejszego szczegółu nie chcieli ominąć. Kiedy się reis już o wszystkiem dowiedział, uścisnął mi rękę i rzekł:
— Zdawało mi się, że cię znam, a tymczasem nie znałem cię wcale, effendi. Byłem pewny, że dam w tobie moim ludziom dobrego doradcę, ale nie spodziewałem się, żebyś był tak chytrym i przebiegłym dowódcą. Muszę przyznać, że to, co słyszę, przechodzi wszelkie moje oczekiwania. Myślałem, że będę musiał walczyć z rozbójnikami, a tu tymczasem bez walki wszystko zrobione.
— A zatem wiedziałeś, że zastaniesz ich tutaj?
Od kogo? — Wśród moich ludzi był zdrajca, członek Kadiriny, który.....
— Masz na myśli Ben Meleda?
— Skąd ty go znasz?
— Bo to on doniósł mokkademowi o twoim planie.
— Otrzymał już za to nagrodę. Wygadał się z tem przed drugim, a tamten o wszystkiem mi doniósł. Dowiedziałem się więc, że mokkadem i muzabir udali się do tego wadi, ażeby spotkać Ibn Asla. Zarekwirowałem czemprędzej wielbłądy i ruszyłem w drogę, zdrajca zaś otrzymał taką bastonadę, że nie przyda się już na nic Kadirinie. Jechaliśmy dziś przez całą noc i szukaliśmy studni, aż znaleźliśmy wreszcie ją i ciebie.
— Dzięki za to Allahowi! — westchnął porucznik. Ponieważ sam przybyłeś, spada mi z głowy troska o te kobiety. Wolę walczyć ze stu nieprzyjaciółmi, aniżeli transportować tych sześćdziesiąt dyablic. Ta Marba kłuje nożem dokoła siebie, jak dziki Sudańczyk. Jest najmłodsza i najpiękniejsza z tych wszystkich niewolnic; jakież w takim razie muszą być starsze? Nie potrafiłem przeszkodzić morderstwu.
— Ja sam nie byłbym mu przeszkadzał. Niech cierpi ten, kto zadaje cierpienia — rzekł reis effendina poważnie, używając zwykłego swego hasła. — Teraz wiem wszystko i chcę przypatrzeć się obozowi i ludziom.
Poszedł z nami do namiotów, przed którymi siedziały kobiety. Dowiedziały się już, kto on jest i czekały niecierpliwie, jak się wobec nich zachowa. Zamordowanie Ben Kazawiego i brzydala niepokoiło je jeszcze. Podniosły się, on spojrzał na nie wzrokiem przychylnym, ale poważnym. Pokazałem mu Marbę, a on przystąpił do niej i zapytał:
— To ty zabiłaś dwu ludzi?
— Przebacz panie; effendi także przebaczył.
— Nie mam nic do przebaczenia, gdyż postąpiłaś sprawiedliwie. Niech cierpi ten, kto. zadaje cierpienia. Wszystko, co wam zrabowano, otrzymacie, o ile się tylko znajdzie. Dam wam dwudziestu żołnierzy, a ponieważ effendi was uwolnił, on poprowadzi waszą karawanę.
Odwrócił się i poszedł do jeńców. I oni już po

Tom XIV.
Wszyscy łapacze niewolników leżeli w długim szeregu martwi na ziemi.


słyszeli, że przybył do obozu reis effendina, wiedzieli więc, że los ich rozstrzygnie się niebawem. Przebiegł powoli ich szeregi surowym i ponurym wzrokiem. Posiadał on różne, nadzwyczajne pełnomocnictwa, i przyznam się, że sam byłem ciekawy, co postanowi. Musiałem mu pokazać pośrednika, do którego zwrócił się ostro:
— Odpowiesz mi w imieniu wszystkich! Czy Ibn Asl jest waszym wodzem?
— Tak.
— Więc to wy uprowadziliście córki Fessarów?
— Tak.
Oba te „tak“ nie brzmiały jakoś tak pewnie, jak wtedy, kiedy mnie odpowiadał. W całem zachowaniu się i w postawie emira było coś takiego, co nie budziło zbytnich nadziei i wykluczało długą odpowiedź, lub mowę obronną.
— Zabiliście przytem wielu ludzi? — brzmiało trzecie pytanie.

— Tak... niestety... nie można było inaczej — wykrztusił.
— Potem, kiedy ten effendi zażądał, abyście się poddali, groziliście mu, że dzisiaj na was, a jutro na niego kolej przyjdzie?
— Tak.
— Według jakiego prawa chcecie być osądzeni? Czy według prawa pustyni, czy według mego prawa?
— Według twego — odrzekł, odetchnąwszy nieco lżej.
— Słyszysz mój wyrok, który też zaraz będzie wykonany. Niech cierpi ten, kto zadaje cierpienia.
Odwrócił się, pociągnął mnie za sobą i spytał:
— Effendi, jakbyś ty ich ukarał?
— Sądownie.
— Ja teraz jestem sędzią. Otrzymałem prawo wydawania wyroków, zarówno jak ich wykonywania, chciałbym jednak usłyszeć twoje zdanie. Czy zasłużyli oni na śmierć?
— Tak, ale zważ, że Bóg jest miłosierny.
— Allah jest miłosierny, więc niech nim będzie i dla nich. Ty jesteś chrześcijaninem i chętnie zwracasz oczy w górę ku wiecznej łasce. Ja mam być przedewszystkiem sprawiedliwy i...
— Czekaj, co to? — przerwałem mu. — Tam na na górze leży jakiś człowiek!
Przy słowach „w górę ku wiecznej łasce“ podniósł reis effendina rękę ku niebu. Oko moje zwróciło się się mimowoli w tym kierunku i ujrzałem twarz wysuniętą poza krawędź skały. Kiedy spojrzałem w górę, znikła natychmiast.
— Człowiek? — zapytał. — Ktoby to mógł być? Może muzabir, albo mokkadem?
— Nie, ci dwaj nie zbliżą się tutaj. Ale na krótko przed twojem przybyciem widziałem na widnokręgu biały punkt, który wziąłem za błyszczącą kałużę soli. Może to był człowiek w białym burnusie?
— To spiesz na górę i przypatrz mu się! Niech z tobą idzie Ben Nil, bo rozumny i odważny i możesz zdać się na niego.
Zawołałem Ben Nila, wziąłem strzelbę i poszedłem, jak mogłem najprędzej na górę. Nie wątpiłem, że podsłuchiwacz zauważył, dokąd dążymy i że pewnie będzie umykał. Toteż posłałem Ben Nila po nasze hedżiny, ażeby w razie potrzeby urządzić za nim pościg. Przyszedłem na górę właśnie w chwili, kiedy nieznajomy wsiadł na wielbłąda i odjechał. Miał na sobie czysty biały burnus, a i wielbłąd jego był tej samej barwy. Chciałem strzelić do zwierzęcia, aby jeźdźca pochwycić, lecz moje oko znawcy wypłatało mi figla. Kiedy wzrok mój padł na wielbłąda, kiedy zobaczyłem jego kształty i ruchy, wpadłem w taki zachwyt, że zapomniałem o strzelaniu. To był hedżin! Dziesięć takich, jak mój, nie dorównałoby jego wartości. Stałem ze strzelbą gotową do strzału, a kiedy wreszcie zapanowałem nad podziwem, jeździec oddalił się już tak daleko, że kula nie mogła go dosięgnąć. Odwrócił się jeszcze i wywijał ku mnie szyderczo strzelbą.
Zdawało mi się, że upłynęła godzina, zanim Ben Nil sprowadził wielbłądy. Wsiedliśmy na nie i popędziliśmy za jeźdźcem. Rozwinęliśmy największą możliwą szybkość, ale wszystko napróżno. już po upływie dziesięciu minut nabrałem przekonania, że nie zdołamy doścignąć białego jeźdźca. Odległość między nami rosła z każdym krokiem, postać jego zmniejszała się coraz bardziej, a kiedy już wyglądał na widnokręgu, jak biały punkt, wielkości orzecha laskowego, powstrzymałem wielbłąda, by wrócić do wadi. Ben Nil uczynił to samo, ale gdybyśmy byli wiedzieli, kim był ten jeździec, nie darowalibyśmy sobie tak łatwo jego ucieczki.
Przybywszy w pobliże wadi, usłyszałem jakiś głuchy odgłos, wydobywający się z głębi. Brzmiało to jak grzmot, tylko nie tak silnie. Czyżby to był ogień karabinowy? Chcąc zejść w dół z wielbłądami, musieliśmy zatoczyć łuk, poczem wązką szczeliną między skałami, niby rynną, zjechaliśmy na dno wąwozu.
To, co teraz ujrzałem, krew mi w żyłach ścięło. Wszyscy łowcy niewolników, z wyjątkiem jednego, leżeli pod skałą długim szeregiem martwi, a naprzeciw nich stał jeszcze szereg żołnierzy, którzy dokonali egzekucyi. Emir i porucznik zajęci byli badaniem zastrzelonych, czy w którym z nich nie zostało jeszcze trochę życia. A zatem ów grzmot, który przedtem słyszałem, to była salwa żołnierzy.
Reis effendina, widząc mnie nadchodzącego, przystąpił do mnie, wskazał na trupy i rzekł:
— Oto leżą ci, którzy nie chcieli, żeby ich sądzić według prawa pustyni. Sądzili, że się ocalą w ten sposób, lecz ja przybyłem tu, ażeby karać, ażeby wykonywać sprawiedliwość, nie zaś po to, żeby tym mordercom dać możność wykupienia się złotem z rąk naszych sędziów.
— Dlaczego jednak wszystkich kazałeś stracić? — zapytałem, nie mogąc oprzeć się uczuciu zgrozy. — Mogłeś ukarać uwodzicieli, a z uwiedzionymi postąpić łagodniej.
— Tak? Mogłem to uczynić? — spytał z zawziętym uśmiechem. — Czy sądzisz, że tu byli rzeczywiście uwiedzeni i uwodziciele? W takim razie nie znasz stosunków, albo jako chrześcijanin, przywykłeś szukać w każdym wypadku choćby pozornych powodów do miłosierdzia. Niech cierpi ten, kto zadaje cierpienia; wedle tego hasła mam działać. Uprzytomnij sobie to wszystko, co te potwory już popełniły i co mają na sumieniu. Pomyśl o zatwardziałości serc i nikczemności ich dusz! Wyszydziliby mnie tylko, gdybym się wobec nich miłosiernym sędzią okazał. Łowców niewolników należy bezlitośnie tępić mieczem, nożem i kulą. To idzie znacznie prędzej, Allah zaś nie zgniewa się na mnie za to, że staram się przez niezłomną sprawiedliwość uzyskać rychlej to, co łagodnością zdobyłoby się dopiero po wielu, wielu latach, a może nigdy. Czy przyznajesz mi słuszność, czy nie?
— Tak, przyznaję, gdyż chrześcijaństwo uczy nie tylko miłości, lecz i sprawiedliwości. I u nas karzą zbrodniarza, ale zawsze liczą się także z możliwością poprawy.
— Taki Ibn Asl nie poprawi się nigdy. Ze względu na ciebie nic ci przedtem o moim zamiarze nie powiedziałem i kazałem wykonać egzekucyę w twej nieobecności. Tylko najmłodszego zostawiłem, ażeby opowiedział Ibn Aslowi, co się stało. W ten sposób wszędzie, gdzie tylko znajdują się łowcy niewolników, rozejdzie się wieść o niezłomnej surowości mojej, a strach przedemną może tyle zdziałać, co ja sam.
— Na cóż posyłać tego człowieka za Ibn Asem, skoro jego samego wkrótce pochwycimy.
— Czy jesteś istotnie taki pewny, że go schwytamy? Nie uważam tego za rzecz zbyt trudną, chociaż o tem, co się tu stało, zawiadomią go wkrótce.
Opowiedziałem mu o białym jeźdźcu. Wysłuchał opowiadania z nadzwyczajną uwagą, a gdy skończyłem, spytał z ogromnem zaciekawieniem:
— Czy wiesz na pewne, że ten hedżin był biały? Może był jasno-szary?
— Nie, był taki biały, jak siwa klacz z Dżebel Tumtum el Mukkeny.
— A jeździec miał biały burnus?
— Całkiem jasny haik z kapturem założonym na głowę.
— Jego twarzy nie widziałeś?
— Kaptur zakrywał mu tylko czoło, mimo to nie mogłem dobrze rysów twarzy rozpoznać, gdyż oddalenie było znaczne.
— Miał brodę?
— Tak jest, gęstą, czarną brodę.
— A jego postawa?
— Nie był wysoki, lecz barczysty.
— Nieba! To on był, on sam!
— Kto?
— Ibn Asl. Opis twój zgadza się całkiem z jego wyglądem, a wielbłąd jego słynie daleko i szeroko. Jest to śnieżysty hedżin z Dżebel-Gerfe, któremu żaden na świecie nie dorówna. Jest wytrwały, jak wilgoć pory deszczowej, a szybki, jak strzała i żaden inny hedżin nie zdoła go dopędzić.
— O biada! Więc miałem tego człowieka przed sobą i nie zdołałem go pojmać. Tak jest, tak z pewnością. To on był tutaj.
— Co za odwaga!
— O ile cię znam, odważyłbyś się na to samo. Zresztą nosi on nazwę el Dżazur, odważny. Był pewnie w drodze tutaj i spotkał mokkadema i muzabira, którzy wam umknęli. Opowiedzieli mu, że napadliście na karawanę, on zaś odesłał ich ze swoimi towarzyszami dalej, a sam przybył do wadi, by się naocznie o wszystkiem przekonać. Przypatrzył nam się i zrozumiał, że nie odbierze nam już niewolnic. Wrócił więc, by pomyśleć nad jakiemś nowem łajdactwem.
— Które jednak możemy mu udaremnić. Choćby jego wielbłąd był naprawdę tak szybki, jak mówisz, Ibn Asl ma z sobą ludzi, którzy nie mogą jechać tak szybko. Kilku z nich będzie nawet musiało jechać po dwu na jednym wielbłądzie, ponieważ n. p. zbiegowie nasi szli pieszo. Kto wie, czy nam jeszcze w ręce nie wpadnie, i gotów jestem zaraz ruszyć za nim w pościg.
— Nie wątpiłem, że taką ochotę okażesz, ale to niepotrzebne; zresztą musisz niewolnice odprowadzić do domu.
— W takim razie ty za nim pospiesz!
— I ja na razie dam temu spokój. Niebawem jednak będę w Chartumie i pochwycę go tam albo gdzieś w tamtych stronach.
— Pytanie jednak, czy go tam znajdziesz, bo ostrzeżony przez swoich, będzie bardzo uważał, aby ci w ręce nie wpaść.
— Przypomnij sobie Turka Murada Nassyra. Chce on siostrę swoją dać Ibn Aslowi za żonę. W tym celu udaje się do Chartumu, gdzie ma się zjechać z przyszłym swoim szwagrem. Jeśli go tylko nie spuszczę z oczu, obaj wpadną mi w ręce.
— A czy jesteś pewny, że Murad Nassyr zamiarów twoich nie przejrzy i planu swojego nie zmieni?
— Nie troszcz się o to. Wierz mi, że i ja umiem być ostrożnym i przebiegłym. Jedź więc śmiało do osady Beni Fessarów, gdzie zbierzesz plon swoich czynów. Gdy powrócisz do Chartumu, dowiesz się, że błędu nie popełniłem.
— A gdzie cię tam zastanę?
— Na moim statku, a gdyby go tam nie było, dowiesz się od reisa el mina,[14] gdzie się znajduję.
— Oczywiście, w razie potrzeby, mogę się z tem pytaniem zwrócić także do którego z wyższych urzędników?
— Nie, gdyż u żadnego z nich nie będą. Ponieważ kedyw wyposażył mię w nadzwyczajne pełnomocnictwa, jestem tym ludziom niemiły. Zdaję się zwykle na siebie samego, zupełnie tak, jak ty. I ty także rzadko kiedy zwracasz się o interwencyę do zastępcy swego kraju.
Miał słuszność, bo kiedy tylko mogę zrobić coś samodzielnie, nigdy się do nikogo o pomoc wtedy nie zwracam. Było więc rzeczą postanowioną, że miałem córy Fessarów zaprowadzić do domu, mając przy sobie dwudziestu żołnierzy reisa effendiny, jako eskortę.
Co za radość była między kobietami, kiedy wydałem rozkaz, ażeby się przygotowano do drogi. Ben Nil został oczywiście ze mną; nie obszedłbym się bez niego. Selim natomiast zupełnie nie był mi potrzebny i miał jechać z reisem effendiną. Kiedy, przez żart, wezwałem go, by osiodłał swego wielbłąda, odpowiedział:
— Efendi, pozwól mi udać się do Chartumu. Beni Fessara, do których dążysz, nie są godni widzieć u siebie najwaleczniejszego z bohaterów. Będzie ci wprawdzie brak mojej obrony, ale będę się modlił do proroka, żeby czuwał nad tobą i żeby jak najrychlej wrócić mi do ciebie pozwolił. Jeżeli się to stanie, nieopisana będzie radość twoja i moja.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.
  1. Algier.
  2. Karawana niewolników.
  3. Małżonka.
  4. Opończy.
  5. Przewodnik, opiekun.
  6. Zakażenie krwi.
  7. Duch życia.
  8. Spoczywanie członków.
  9. Kapitan.
  10. Burmistrz.
  11. Ojciec zgrozy.
  12. Zatruta strzała.
  13. Dosłownie: Cios tłukący na ziemię.
  14. Kapitan portowy.