W kraju orangutanów i rajskich ptaków/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W kraju orangutanów i rajskich ptaków
Wydawca Spółka Nakładowa "Odrodzenie"
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

TUŁACZKA PO WYSPACH. — SPOTKANIE
Z PROFESOREM. — POLSKA JEST WOLNA.

I tak tułał się Tadzio po różnych nieznanych wyspach, lasach i górach. Nie pytał już, jak się która wyspa nazywa, gdzie leży i kto ją zamieszkuje, a tylko jakie są na niej ptaki rajskie i czy je będzie można dostać. Zmęczony, nieraz głodny, niejednokrotnie zupełnie już nie wiedząc gdzie się znajduje, lecz niestrudzony, parł wciąż naprzód i naprzód, to rozmawiając po malajsku, to na migi, przyzwyczajony do tego, że choćby Bóg wie, jakim językiem krajowcy mówili, on porozumieć się musi i potrafi. Niezależny i zdany na własne siły, stał się człowiekiem żelaznej woli i szybkiej a śmiałej decyzji. Czując, że nie należy przedłużać zbytnio tych naukowych wypraw, starał się istotnie w jak najkrótszym czasie jak najwięcej zrobić. Nie widział już przeszkód, a tylko widział pracę, którą miał przed sobą. Zahartował się, zmężniał, stał się niezwykle zacięty i przedsiębiorczy. Radził sobie w najtrudniejszych sytuacjach, nie oglądając się na nic a tylko idąc prosto do celu. W tym wielkim wysiłku, w tych nieustannych walkach i pokonywaniu trudności, zupełnie już zapomniał o sobie i o wszystkiem, co go z dawniejszem życiem łączyło.
— Byle naprzód! Byle naprzód — mówił do siebie z zaciśniętemu zębami. Im większe były trudności, im większych wysiłków wymagała wyprawa, tem szybciej i energiczniej pracował. Czasami zdawało mu się, że wszyscy dokoła niego ruszają się za powoli. Że jest w nim jakaś siła, którą powinienby obdzielić drugich. Leniwych, apatycznych krajowców ni stąd ni zowąd stawiał na nogi, porywał ze sobą i pociągał w jakieś awanturnicze podróże i wędrówki po nieznanych a pustynnych krajach. Niejednokrotnie ryzykował. Szedł w lasy bez niezbędnych zapasów żywności, wiedząc, że przecie coś nie coś się znajdzie. Kiedy mu mówiono, że jakaś okolica jest nie do przejścia, śmiał się z tego i szedł właśnie w jej kierunku, pewny, że skutkiem jej rzekomej niedostępności, droga, która przez nią prowadzi, będzie najprostsza i najkrótsza. Krajowcy niejednokrotnie opuszczali go lub buntowali się przeciwko niemu. Nieraz rzucali skrzynie, kładli się na ziemię i wypowiadali mu posłuszeństwo. Wówczas ten młody chłopiec porzucał wszystko, zostawiał próżniaków przy skrzyniach i szedł naprzód sam. Już po kilkudziesięciu krokach przyłączali się do niego dwaj lub trzej młodsi ludzie, których podniecał widok jego energji i nieustraszonej odwagi. Ci szli wraz z nim i śmiejąc się, zapewniali go, że będzie mógł dotrzeć do celu, nawet bez pomocy starych. — A na pierwszej stacji po kilkugodzinnym odpoczynku zawsze spostrzegali idących gęsiego ze skrzyniami i pakami tych, którzy twierdzili, iż dalej iść nie można.
Tadzio stał się jednym z najlepszych strzelców rajskich ptaków, których też widział najróżniejsze rodzaje. Polował na wielkiego rajskiego ptaka, gnieżdżącego się na olbrzymich drzewach, a którego jaj nawet krajowcy nigdy nie widzieli. Według ich twierdzenia, samica tego ptaka znosi tylko jedno jajo, a mimo, iż rząd holenderski swego czasu ogłosił był za nie wysoką nagrodę, nikomu jaja tego nie udało się znaleźć. Widział też małego ptaka rajskiego, zwanego przez Francuzów małym szmaragdem. Spotykał często czerwonego ptaka rajskiego, którego swego czasu pierwszy upolował w Muce. Podziwiał królewskiego ptaka rajskiego, zwanego po malajsku „Burong rajah“, to znaczy król ptaków, zaś na wyspach Aru „Goby-goby“. Udało mu się zastrzelić kilka t. zw. ptaków rajskich wspaniałych, z przecudnym wachlarzem mieniących się piór nad karkiem i z parą piór, zakrzywionych w ogonie tak, jak rękojeść nożyc. Po wielkich trudnościach udało mu się upolować dziwacznego ptaka, który na głowie miał znów wachlarz szerszy, niż rozpostarte skrzydła, z piór czarnych i lśniących a podobnych do „gołąbków“, jakie w niektórych okolicach noszą na czepkach wieśniaczki. To znów pokazano mu w gąszczu leśnym ptaka o sześciu grotach, sterczących z głowy, a ułożonych w dwa prześliczne pióropusze. Najbardziej jednak spodobał mu się ptak rajski o długim ogonie, ptaszyna zresztą niewielka, o piórach aksamitno-czarnych, mieniących się w pręgi brązowe i purpurowe i z trzy razy tak długim jak cały ptak ogonem, barwy opalizującego błękitu. Główną ozdobą tego ptaka były jednakże szerokie pióra, które wysterczały z jego boków i rozszerzały się u końców, pręgowane metaliczną zielenią i błękitem. Mimo, iż ciało ptaka było niewielkie, długość jego wynosiła trzy do czterech stóp.
Nie sposób wyliczać tu wszystkie ptaki rajskie, które Tadzio po drodze strzelał, lub też które udało mu się nabywać od krajowców. Jednego dnia, dowiedziawszy się, że na pewnej wyspie znajdują się lasy nadzwyczaj obfitujące w rzadkie okazy rajskich ptaków, postanowił zebrać kilku śmielszych ludzi i wraz z nimi udać się w tamte strony. Znajomy wójt papuaski przestrzegał go przed tą wyprawą, twierdząc, iż nadbrzeżni mieszkańcy wyspy, sami polowaniem na rajskie ptaki się nie zajmują, ale kupują je za niską cenę od mieszkających w głębi wyspy górali, zaś ponieważ temi rajskiemi ptakami płacą podatki, skutkiem tego nie zechcą nikogo w głąb kraju dopuścić, aby nie wzrósł popyt na rajskie ptaki a wraz z nim i cena. Z tego powodu krajowcy z pewnością nieżyczliwie będą usposobieni dla Europejczyka, przypuszczając, że on będzie dla nich groźnym konkurentom handlowym. Równocześnie zaś będą się obawiali, aby i podatki ich nie zostały podwyższone i aby nie żądano od nich płacenia tych podatków w okazach rzadszych, a co za tem idzie i znacznie droższych.
Tadzio śmiał się z tego. Zgromadził dokoła siebie ludzi cieszących się we wsi jak najgorszą opinją i obiecawszy im sutą nagrodę, wyruszył w głąb kraju. Wszyscy spotkani po drodze krajowcy radzili mu, aby raczej wrócił, twierdząc, że górale są bardzo dzicy, że go napewno zabiją i że trafiają się między nimi wypadki ludożerstwa. To chłopca jednakże jeszcze bardziej podnieciło. Szedł tedy naprzód, z postanowieniem, że pójdzie tak daleko, jak tylko się da. Po trzech czy czterech dniach żmudnej i trudnej wędrówki przez błota, dotarł do jakiejś wsi, skąd jego tragarze mieli już powrócić. Naraz pokazało się, że wieś jest opuszczona i że z wyjątkiem starców i małych dzieci nikogo w niej niema. Tadzio domyślił się, iż stało się to na skutek intryg wójtów ze wsi nadbrzeżnych, którzy prawdopodobnie wystraszyli ludność tej wsi różnemi plotkami, chcąc w ten sposób uniemożliwić „białemu“ dalszą podróż w głąb kraju. Wobec tego zażądał od swoich ludzi, aby szli z nim dalej, grożąc, że w przeciwnym wypadku nie zapłaci im. Groźbę tę uzasadniał tem, iż jeśli go opuszczą, a mieszkańcy wsi nie wrócą i nie zechcą mu pomóc, nie będzie mógł iść ani naprzód ani zpowrotem. Tragarze jego, chcąc się pozbyć konieczności dalszej wędrówki, wysłali do dżungli wywiadowców, którzy po pewnym czasie przyprowadzili do wsi większą część zbiegów — ludzi zupełnie dzikich, prawie czarnych, nagich i uzbrojonych w łuki, dzidy i noże. Rozpoczęły się pertraktacje, podczas których tragarze Tadzia zaczęli zachowywać się dość wyzywająco. Podrażnieni tem dzicy chwycili za noże i włócznie i już byliby się na nich rzucili, gdyby nie Tadzio, który bez broni wszedł pomiędzy nich, krzyknął ostro kilka razy, a zwróciwszy w ten sposób na siebie uwagę tłumu, wygłosił przy pomocy tłumacza uspokajającą mowę. W mowie tej obiecał dzikim za ewentualną pomoc specjalne wynagrodzenie, zaś aby ich ująć, rozdał pomiędzy nich kilkanaście siekier, toporów i tasaków. Ujęci podarunkami dzicy uspokoili się, jednakże kiedy Tadzio zażądał od nich rajskich ptaków, oświadczyli mu, że tych w ich kraju niema, lecz że dostają je sami za pewną opłatą od górali, którzy mieszkają jeszcze dalej w głębi wyspy. Tadzio zażądał przewodników i tragarzy, nastając, aby go zaprowadzono w te góry. Dzicy po krótkim namyśle zgodzili się, dali mu tragarzy, a oprócz tego eskortę liczącą około 100 dobrze uzbrojonych ludzi. Można było się domyśleć z tego, że wybierali się na wyprawę zbójecką, przy której liczyli na pomoc „białego“, tak energicznego, a równocześnie uzbrojonego w broń palną.
Miesiąc cały włóczył się Tadzio po okolicy górzystej i skalistej porosłej gęstym lasem, pełnej niebezpiecznych przepaści, to znowu bagnisk, albo też rwących strumieni o stromych, prostopadłych i skalistych brzegach. Lud, który ten kraj zamieszkiwał był dziki, niesłychanie podstępny, niebezpieczny i zupełnie barbarzyński. Zato przepięknych ptaków było tam mnóstwo nieskończone. Lasy rozbrzmiewały wciąż echem wystrzałów śmiałego, młodego podróżnika.
Jednego dnia chłopiec zaczął obliczać swą amunicję. I pokazało się, że biorąc pod uwagę niebezpieczeństwa wyprawy ku wybrzeżu, miał jeszcze amunicji tyle, ile było niezbędnie potrzeba do ewentualnej obrony własnego życia, w razie napadu, a także do polowania po drodze w celu zaopatrzenia się w świeżą zwierzynę. Nie zastanawiając się tedy długo, ni stąd ni zowąd, wbrew wszelkiemu oczekiwaniu swej bandy, dał nagle rozkaz do odwrotu. Pokazało się, że był to szczęśliwy zbieg okoliczności, albo też, że chłopak miał nadzwyczajny, nieomylny instynkt. Albowiem dzicy górale zaniepokojeni bezustannem włóczeniem się chłopca po ich kraju i nie wiedząc z kim właściwie mają do czynienia, postanowili wycieczkom jego położyć kres i obdzielić się jego skarbami. W tym celu nie chcąc brać całej odpowiedzialności na siebie, zaprosili do wspólnej akcji kilka pokrewnych szczepów, zamierzając równocześnie wytępić oddział, który Tadzio ze sobą przyprowadził. Zabrali się jednak do tego zapóźno, bo zanim bandy zdążyły dotrzeć do ich okolicy, Tadzio już zerwał się i dążąc wciąż przed siebie szybkiemi marszami, przebył taką przestrzeń, że masowa wyprawa nie zdołałaby go dogonić. Puściły się za nim mniejsze oddziały śmielszych rozbójników, którzy krążyli dokoła jego wyprawy, próbując od czasu do czasu mniejszych wypadów, a czasem poprostu wyjąc w oddali jak wilki. Tadzio nie obawiał się tego pościgu, jednakowoż nie lekceważąc niebezpieczeństwa, z którego rozmiaru nie mógł sobie zdać sprawy, szedł jak najszybciej ku morzu. Forsowny ten marsz trwał około dwóch tygodni, a jego zbrojna banda, aczkolwiek mogła była we własnej wsi po drodze pozostać i odesłać go z samymi już tylko tragarzami, prawdopodobnie dla własnego bezpieczeństwa towarzyszyła mu aż ku wybrzeżu morskiemu do wsi, w której czekała jego wierna „prau“.
— Jak długo mogłem być w drodze? — zastanawiał się Tadzio.
Pan profesor Ciliński stale prowadził dziennik i zawsze zwracał uwagę na rachubę czasu, jednakże chłopiec temi drobiazgami nie zajmował się. A tedy zupełnie nie wiedział, czy wyprawa jego trwała cztery tygodnie czy cztery miesiące. Bywały tygodnie niesłychanych trudów, gdzie godzina cała zamieniała się w wieczność, gdy po przezwyciężeniu trudności tydzień zdawał się być jednym dniem. Bywały znowu dnie oczekiwania, ciągnące się nieledwie jak miesiące, podczas gdy w okresie polowań noc nie była niczem innem, jak tylko zmrużeniem oczu i zapadnięciem się w jakąś ciemność, z której zrywało się natychmiast, aby dalej lecieć za płochliwemi a mieniącemi się tak cudnemi barwami rajskiemi ptakami.
— Jaki miesiąc możemy teraz mieć? — pytał Tadzio naczelnika papuaskiej dżungli.
Potężny ten władca pokręcił głową i wzruszył ramionami. Nie rozumiał czego „biały“ chce od niego.
Zatem Tadzio wsiadł na „prau“ z jednym strzelcem malajskim i czterema papuaskimi majtkami i puścił się w niebezpieczną a długą podróż do wyspy Waigiou, już zgóry ciesząc się radością profesora, nie spodziewającego się nawet tak obfitej zdobyczy.
„Prau“, w gruncie rzeczy łupina mało co większa od skorupy orzecha kokosowego, zaczęła znowu tańczyć na falach mórz szafirowych i nieopisanie pięknych, słonecznych i słodkich w czas pogody, ale dzikich, niemiłosiernych w czas burzy. Patrząc na roześmiany szafir niebios, na gładką powierzchnię morza, Tadzio niejednokrotnie dziwił się, że ciepłe te fale mogą z taką wściekłością bić w wybrzeża i że ten tak pogodny i słoneczny szafir może się pokrywać chmurami czarnemi, jakich nawet na północy nie widać. Teraz w żagle „prau“ dął wietrzyk łagodny, a z wysp dalekich niosący silne, ciepłe i korzenne zapachy, podniecające nieledwie lub też działające prawie jak narkotyki. Jednakże Tadzio, wiedział, iż niespodziewanie lekki wietrzyk może się zmienić w monsun, który doły i przepaście wyrywa z powierzchni morskiej, przewraca wodę niemal do głębi a olbrzymiemi słupami wodnemi rzuca w firmament.
Dlatego nie zatrzymał się nigdzie dłużej, lecz zaopatrzywszy się w wodę, świeże mięso, jarzyny i owoce, naglił swych ludzi, chcąc jak najprędzej dostać się do swego opiekuna.
Nareszcie przyszedł dzień, w którym żeglarze uradowani, pierwsi pokazali mu rysujące się na horyzoncie niewyraźne zarysy jakiejś wyspy.
— Waigiou, Waigiou! — wołali, patrząc w stronę wyspy rozrzewnieni.
— Jak daleko mamy jeszcze do wyspy? — pytał z niecierpliwością Tadzio.
— Nad wieczorem niezawodnie będziemy już w domu! — odpowiedział mu sternik.
Korzystając z przychylnego wiatru, rozpięto wszystkie żagle. Mała „prau“ leciała przed siebie jak na skrzydłach, ślizgając się nieledwie po powierzchni wody. Słychać było jak u boków jej szumiały rytmicznie pieniące się fale.
Nikt na statku nie chciał jeść już obiadu. Wszyscy cieszyli się na chwilę, w której wylądują i zasiędą wreszcie pod własną strzechą.
— Żeby nas tylko jaki prąd nie poniósł! — szeptał w duchu Tadzio, pamiętając „morskie czyny“ tego poczciwego profesora.
Na szczęście obawy jego były płonne i istotnie późnem popołudniem „prau“ zawinęła do przystani, skąd już niedaleko było do wioski, w której namiot rozbił profesor.
Tadzio, zabezpieczywszy „prau“ i złożone na niej skarby, natychmiast pobiegł do swego opiekuna. Biegł przez dobrze znane sobie ścieżki, zarośla, lasy, po których swego czasu tyle chodził, a które dziś, po tych niezmierzonych dżunglach dzikich i okropnych, wydawały mu się nieledwie jakby jakimś ogrodem, gdzie wszystko było małe, domowe, swoje. Tu i ówdzie spotykali go mieszkańcy wsi i witali go jak starego znajomego. Twarze ich niebardzo różniły się od tych twarzy, jakie widywał podczas ostatniej swej podróży, a jednak w oczach ich skrzył uśmiech, który czynił mu te ciemne, napół dzikie fizjognomje życzliwemi i prawie bratniemi. Widział i rozumiał, że istotnie powrócił, że jest u siebie w domu.
Wreszcie wypadł z polanki na wzgórze, z którego widać było wieś. Przez chwilą stał, patrząc na nią i oto naraz uczuł, iż nurtuje go niewypowiedziany niepokój. Czy dobrze zrobił, opuszczając pana Cilińskiego i pozostawiając go na łasce i niełasce ludzi wprawdzie nieusposobionych mu nieżyczliwie, ale niekulturalnych i bądź co bądź barbarzyńskich? Czy też ten profesor żyje? Czy się nie rozchorował? Bo przecie to człowiek już starszy, fanatycznie oddany swej pracy i nauce, zupełnie nie dbający o siebie, pozatem — dziecko!
A tedy zebrał w sobie resztki sił i całym pądem pobiegł ku wsi.
Już widać mały domeczek i widać dym bijący z kuchenki zbudowanej za domem. Zmierzch zapada. Robi się coraz zimniej i ciemniej. Zdaje się jakby się dokoła domku tworzyła jakaś pustka. Cicho. Nikogo nie widać. Nawet rzadkie w okolicy domku palmy, drzewa i krzaki stoją dziwnie nieruchomo.
Chłopcu serce zabiło.
A wtem z za domku wyszła jakaś wysoka, chuda postać, trochą zgarbiona, zaniedbana, opuszczona.
Tadzio w tej chwili poznał swego profesora.
— Hurra! Hurra! Przywiozłem panu dwieście okazów rajskich ptaków! — krzyknął na jego widok Tadzio, pędząc dalej.
Profesor drgnął i stanął naraz jak wryty. Tadzio biegnąc ku niemu, widział, jak twarz jego zaczęła się zmieniać i drgać, a kiedy już był od niego oddalony o parę tylko kroków, profesor otworzył szeroko ramiona i wykrzyknąwszy:

— To ty! To ty? To ty, chłopcze kochany?
Rozpłakał się głośno.

Rzucił mu się Tadzio na szyję, ale profesor jak gdyby stracił nagle cały swój hart i całe swoje męstwo, starczym bezsilnym ruchem złożył mu głowę na piersi i płakał rzewnie.
— Tyle miesięcy, tyle czasu sam jeden — bełkotał, płacząc. — Myślałem już, żeś gdzie przepadł.
— Nic mi się nie stało! Przywiozłem panu mnóstwo ptaków, ślicznych ptaków, jakich świat nie widział! — wołał Tadzio, przyciskając do siebie pana profesora i głaszcząc go po ramionach. — Ale co się z panem profesorem stało? Czy pan chory?
— I chorowałem, mój bracie i pracowałem dużo i ledwie tu z głodu nie umarłem! — skarżył się jak dziecko profesor. — Ledwie już nogami włóczę! Zupełnie niema tu co jeść. Z sił opadłem! Jeśli tak dalej pójdzie, to już nie wiem, czy ja będę mógł uporządkować zdobyte przez siebie okazy!
Tadzio spojrzał uważnie w twarz profesorowi.
— Co to znaczy, co to znaczy? — zawołał zdumiony. — Czyżby to tak długo trwało? Pan profesor zupełnie posiwiał! Gdzież zęby?
Profesor machnął ręką.
— Ee, posiwiał, posiwiał! To głupstwo! To tylko czernidło na włosy mi wyszło. A tu przecie nic podobnego nie dostanie.
— Ale zęby? — Czy pan profesor na szkorbut chorował?
— Zęby? Raz mi wypadły do jednego strumienia, nie mogłem szczęki znaleźć! Djabli wzięli! Ale to nic! sprawię sobie nową w Makassarze.
— Więc jedziemy już?
— Jak najprędzej, jak najprędzej! — mówił profesor.
— No to chwała Bogu! — westchnął Tadzio z ulgą.
Nie szło to tak prędko, ale przecie pokonawszy wszelkie trudności, podróżni nasi po jakimś czasie znaleźli się znów w Makassarze, skąd natychmiast udali się do gościnnego pana Messmana, u którego złożyli część swych zbiorów i gdzie spodziewali się jakiś czas odpocząć.
Zajechali przed jego dwór właśnie nad wieczorem. I zastali zacnego Holendra przed domem, otoczonego służbą i wydającego jakieś rozporządzenia.
Pan Messman natychmiast poznał uczonego i przyjął go z właściwą sobie uprzejmością i serdecznością. Zato nie podał nawet ręki Tadziowi i zachowywał się wobec niego tak, jak gdyby go pierwszy raz w życiu widział.
— Jakto? — zdziwił się pan Ciliński. — Nie poznaje pan mego młodego towarzysza? Wszakże wraz ze mną gościł tu u pana parę miesięcy.
— Owszem, przypominam sobie, że z panem był jakiś młody chłopiec — przyznał pan Messman. — Jednakże tego młodego mężczyznę pierwszy raz widzę.
— Ależ to jest ten sam dzieciak! — wykrzyknął pan Ciliński.
— Przepraszam pana bardzo, nie przypuszczam, aby takiego wąsatego i brodatego olbrzyma mógł ktoś uważać za dziecko! — zaprotestował pan Messman. — Czyżby to istotnie był ten młody pański strzelec?
— Z całą pewnością, ręczę panu zato.
— A zatem witam pana w swym domu! — mówił pan Messman, podając Tadziowi z uśmiechem rękę.
— Naprawdę, tak się zmieniłem? — dziwił się Tadzio.
— Wyobrażam sobie, — przecie to dwa i pół roku, jakeśmy się nie widzieli! Wyjechałeś pan stąd chłopcem, a wróciłeś mężczyzną.
— Istotnie nie myślałem o tem! Panie profesorze jakże to już długo ja się z panem po świecie włóczę?
— A będzie już jakich pięć lat!
Tadzio aż w ręce klasnął.
— To znaczy, że ja już mam dwadzieścia jeden lat!
— Straszny wiek! — rzekł z uśmiechem pan Messman. — Ale chodźcie panowie, chodźcie! Widać po was, że potrzebujecie spoczynku.
Wprowadził ich, nie zwłócząc do pokoju gościnnego, gdzie po kąpieli podano im posiłek, który też zjedli z doskonałym apetytem, ciesząc się wygodnym i czystym negliżem. Po wieczerzy zjawił się w ich pokoju pan Messman z całym plikiem rozmaitych dzienników.
— Naturalnie panowie wracacie teraz czem prędzej do kraju? — pytał z właściwym sobie dobrodusznym uśmiechem.
— Cóż można wiedzieć? — wzruszył ramionami p. Ciliński.
— Jakto? Więc panowie nic nie wiecie?
— A co takiego?
— Więc panowie nie wiecie, że Polska jest wolna?
— Jak, co? — napół powstał ze swego fotelu pan Ciliński.
Zaś Tadzio zerwał się i uderzył pięścią w stół.
— Czy to już pewne?
— Naturalnie. Niemcy zupełnie rozbite, Austrja przestała istnieć, Rosja zawaliła się jak stara buda. Jesteście dziś narodem wolnym, równym między równymi!
— Jezus Marja! Jezus Marja — szeptał pan Ciliński.
Zaś Tadzio rzekł twardo:
— Panie profesorze! Dość już tego warjackiego polowania na rajskie ptaki! Trzeba wracać do kraju! Dziękuję panu za naukę! Wywłóczyłem się z panem po morzach tak, że się już żadnej choroby morskiej nie boję. Tam teraz marynarkę polską będą robić, rozumie pan? Ja jadę.
— Rozumie się, ty pojedziesz, a ja tu zostanę? Z kim? Poco? Mało to mam nieocenionych zbiorów? Myślisz, że ich w kraju nie potrzeba? Nie, jadę też. A szczęśliwy jestem, że nie przyjadę z pustemi rękami.
Znużeni wędrowcy zasnęli niebawem. Zaś obu śniły się olbrzymie gęste i posępne dżungle, w których wszystkie ludy wycinały nieskończenie długie jasne i promienne linje leśne. Zaś na końcu tych linij świeciły nie góry nadmorskie, ani morza nieznane, ale widać było wioski białe, wśród gęstych liściastych sadów i smukłe gotyckie wieżyczki kościołów. Ze wszystkich tych wież brzmiał jeden wielki, triumfalny śpiew dzwonów w radośnie dziękczynnej modlitwie rozkołysanych.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.