W płomieniach/Mój towarzysz

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W płomieniach
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1917
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MÓJ TOWARZYSZ.

Jak niezapomniane na zawsze będą dla mnie te czasy, tak nigdy nie zapomnę człowieka, z którym je przeżyłem, towarzysza posępnych włóczęg wśród zgiełku ulicy, ponurych rozpamiętywań, marzeń i bolesnych zwierzeń.
Był to mężczyzna 46 letni, ceniony urzędnik państwowy a równocześnie zdolny i pełen uczucia poeta i literat, człowiek, który kochał Platona, teatr i wiersze, podpiwszy sobie mówił biegle po grecku, uwielbiał humanizm polski i grecki dramat, zachwycał się Wyspiańskim, marzył wiecznie o Włoszech. Człowiek zaczynał się dla niego od gryzipiórka, który napisał choć dwa sonety. Była to dusza niezmiernie wrażliwa i subtelna, trochę po słowiańsku mglista i płaksiwa, może słaba, ale wpatrzona w słońce i piękno.
Czasu mieliśmy obaj aż zanadto, ja, jako człowiek wolnego zawodu i którego obowiązkiem jest jak najwięcej widzieć, on, ponieważ stracił uboczne zajęcie, za pomocą którego dorabiał sobie parę koron potrzebnych do utrzymania licznej rodziny. Miał żonę chorą, dwie chore córki i dwuch dorastających synów.
Wojna spadła na niego niespodziewanie i przygniotła biedaka bezlitosnem brzemiemiem. Właśnie pożyczywszy gdzieś trochę pieniędzy, wysłał był rodzinę na wakacje na Podkarpacie, zapłaciwszy z góry za mieszkanie. Teraz musiał rodzinę sprowadzić do miasta, przyczem koszta przeprowadzki pochłonęły dość dużą część jego szczupłych funduszów a pieniądze zapłacone za letnie mieszkanie, przepadły. Zarobki uboczne odpadły. Stan żony chorej i rozdrażnionej panującem w mieście podnieceniem, pogorszył się. Synowie — obaj skauci — spędzali całe dnie poza domem, córki szyły koszule, on sam — zapasowy oficer artylerji — bał się, aby go nie zawołano na wojnę.
Łatwo zrozumieć, że już choćby tylko te osobiste kłopoty nie nastrajały mego towarzysza zbyt wesoło.
Przyznawaliśmy obaj, że tego rodzaju zmartwienia są niczem wobec ogromu nadciągającej burzy, niemniej — podłamywały one nas i robiły mniej odpornymi na wrażenia z zewnątrz.
A jakież to były wrażenia?
Przypominam sobie — jednego dnia szliśmy razem przez ulicę Halicką. Naraz musieliśmy się zatrzymać — szło wojsko. Z drugiej strony wieziono rannych. Za rannymi jechał pusty karawan. Nad naszemi głowami, wysoko, krążył aeroplan.
— Same przyjemności! — zauważył sarkatycznie mój towarzysz. Nad głową lata ci ten warjat na aeroplanie...
— To przecież austrjacki.
— Co z tego? A jak zleci razem ze swoim aparatem? Tu znów ten tłum ludzi z nabitą bronią, tu ranni, tu karawan — bardzo, miło żyć na tym świecie, bardzo!
Pachło to wszystko wojną i krwią i miłego wrażenia nie robiło. Już sama wojna dawała nam się dobrze we znaki, cóż dopiero mówić o innych rzeczach.
Mówiliśmy o sprawie polskiej. Chodziliśmy patrzeć na legję. Towarzysz mój, jako wojskowy, kręcił nosem. Nie podobało mu się to. Nie rozumiał charakteru legji, występującej pod komendą austrjackich oficerów.
Widok rannych budził w nim uczucie wstrętu. Dusza się w nim burzyła na myśl o tych społecznych jatkach. Zakrwawiony żołnierz o błędnych, nieprzytomnych oczach przyprawiał go o zmysły.
Jednakże chodziliśmy wszędzie, cynicznie i rozpaczliwie drwiąc z całego świata, z szału, jaki ludzi opętał, ze wszystkich świętych haseł, ze wszystkich uniesień. Mściliśmy się w ten sposób za gwałt, jaki nam zadawała rzeczywistość stokroć od nas silniejsza. Ze złośliwą radością trącaliśmy się łokciami na widok powołanych pod broń biedaków, którzy, korzystając z chłodu wieczoru, siadali w restauracjach do pożegnalnych kolacji zwykle — we troje, mąż idący na wojnę, żona i — „on“, przeklinaliśmy szwargot oficerów, jednem słowem broniliśmy się wszelkiemi sposobami, ale niełatwo nam to przychodziło.
Dziwnie niesmaczne były trunki w owych czasach. Wódka paliła i odtrącała jakimś odrażającym zapachem, piwo było ciepłe i zbyt gorzkie, knajpy duszne brudne i pełne dymu. Trudno było o kąt, w którym możnaby mówić spokojnie.
Jednakże po pierwszej — drugiej szklance, kiedy rozmowy naszych sąsiadów zlewały się w jeden m onotonny i niezrozumiały gwar a twarze i szare mundury znikały w siwym obłoku dymu, zaczynaliśmy mówić swobodniej o własnych sprawach.
— Nie mogę zrozumieć teraz naszej sprawy — mówił mój towarzysz. — Co będzie z Polską? Wszakże, jeśli Niemcy wygrają — koniec z nami!
— Rozumie się!
— Powinniśmy życzyć zwycięstwa sojusznikom...
— Tak jest.
— Ale — ja jestem przecież państwowym austrjackim urzędnikiem! Jako porządny człowiek, honorowy obywatel, ojciec dzieciom — rozumiesz to — czy ja mogę zdradzać?
— Jakto? Więc ty nawet ten naturalny konflikt duchowy uważasz za zdradę?
— Rozumie się! U urzędnika państwowego konflikt tego rodzaju powinien być wykluczony.
— To nie twoje zmartwienie. Ten konflikt jest zupełnie naturalnem następstwem tego, że Austrja wzięła, co do niej nie należało. „Male parta — do czarta! Wzięło się ziemą polską i polską duszę — trzeba znosić konsekwencje.
— Tak. Oczywiście. Pamiętej jednak, że mnie nikt urzędnikiem być nie kazał, że ten rząd dał mi pracę, możność życia, wychowywania w duchu polskim dzieci, że ja mam wobec niego zobowiązania.
— Toteż słyszysz wiernie dalej. Nie wypowiedziałeś swej służby. A że sympatje twoje nie są po tej stronie — coż z tego? Czy Austrja pytała ci się o radę, czy się na twoje sympatje oglądała?
— Ach, Boże, Boże, jakie to wszystko straszne! Czemuż ja nie jestem zwykłym, głupim chłopem, prostym żołnierzem, który robi, co mu każą i o niczem myśleć nie potrzebuje! Jacy my jesteśmy nieszczęśliwi! Taka wojna, taka okropna wojna i my nie możemy się nawet na entuzjazm zdobyć! Jakżeż zniesiemy to wszystko bez entuzjazmu, bez tego moralnego ekwiwalentu cierpień i poświęceń! Kiedy cały świat chwyta za broń, przekonany, że idzie na świętą wojnę, my jedni rezonujemy jak kupcy lub starcy.
— Mało ci było jeszcze tych polskich entuzjazmów?
— Całe życie marzyłem o takiej wojnie. Dziś przyszła. Ja nie jestem jeszcze stary, powinien — bym przecież coś zrobić a muszę powiedzieć — przepraszam bardzo, ja zostanę w loży!
— Na co ty się komu przydasz?
— Przepraszam bardzo! Umrzeć można.
— Można, można, to cię nie minie. Przyjdzie i twoja godzina — poco się śpieszyć?
— Łatwo ci mówić ze mną, wiesz, że ja za Niemcami kruszyć kopji nie będę. Ale idź, spróbuj z moimi synami podyskutować. Idź, zwalczaj pozytywizmem to czyste tchnienie idealizmu, ten młodociany zapał.
— Pamiętasz Latorgue’a:

L’lnfini, qui souffle du large,
Dit: — Pas de betises, voyons!

— Tłomacz to im Laforguiem, co ci powiedzą? Może się napijesz wódki?
— Wódka — piwo — wódka?...
— Ach, co! Ja teraz muszę pić. Nie mogę inaczej.
— Słuchaj, Staszek, Staszek, nie bądźże jak ten „smrek złamany nad potokiem!“ (Mój towarzysz pochodzi z Podhala). Zdobądź się na jakąś inteligientną interpretację swych kłopotów.
— Otóż jest tak. Mam dwóch synów. Starszy — literat, wiersze pisuje. Poeta — to znaczy — podlejsza dusza! — z bolesnym cynizmem objaśnił. — W takiego wszystko wmówisz, zablagujesz go ja to wiem. Ale mój młodszy chłopak jest jak brylant. Wolę ma stalową. —
— I skłonność do „cierpiętnictwa?“
— Tak jest. Cierpi na manję męczeństwa. Wciąż chce za coś dać życie. Tłomaczy mi tak: — Legja się sztyftuje, tyle lat byłem skautem, koledzy moi wstąpili do legji, ja nie mogę tu zostać. Muszę iść razem z nimi. Perswaduję: — Oni robią głupstwo, to nie ma sensu! — A chłopak mi na to: — Jeżeli oni robią głupstwo, to trzeba im wytłomaczyć, że to nie ma sensu. A jeżeli im się pozwala iść na śmierć i ginąć dla głupstwa, to ja tembardziej nie mogę ich opuścić, bo zostałbym świnią. Dlaczegóżto oni mają ginąć a ja nie? Lepszy jestem od nich? — Ma chłopak rację, czy nie?
— Nie.
— Jakto nie? Czyż on może myśleć inaczej?
— Myśleć on może, jak mu się podoba. Dopóki się go ty o zdanie nie pytasz, to niema żadnego znaczenia. Zdaje mi się jednak, że, jeśli idzie o 16-letniego chłopca, to głos decydujący ma wciąż jeszcze ojciec.
— Dobrze, ale jak ja mu to wytłomaczę?
— Czy ty jesteś obowiązany tłomaczyć się przed swoim synem w takich sprawach?
— E, to są frazesy!
— Nie, wszystko inne byłoby frazesem!
— Czy zastanowiłeś się, co on może o mnie pomyśleć?
— A czy ty zastanowiłeś się nad tem, co ty wobec swego syna reprezentujesz? Jesteś przecie wyższym urzędnikiem, masz złoty kołnierz, jesteś zapasowym oficerem — i ten smarkacz ma cię uczyć lojalności wobec państwa?
— Ależ tu idzie o sprawę polską!
— Komu o to idzie? Twój syn ma na myśli tylko swoją ambicję. Gdzież tu Polska? Ma namiętność do samoudręczenia — niechże się dręczy!
— A rozumiesz ty, że to znaczy złamać w nim to, co w nim jest najszlachetniejszego?
— Ech, to jest jak pierwszy zawód miłosny! Przejdzie.
— I ja to mam robić? Ojciec?
— Więc wyślij go z legją.
— A możebyśmy tak obaj poszli? Prędzej czy później wezmą i nas. Nie lepiej to pójść z towarzystwem?
— Po co?
— Żeby zginąć.
— Kiedy ja chcę żyć. Ja chcę patrzeć na pogrom Niemców. Ty nie?
— Wierzysz w to? To nie jest dogmat wiary. To jest rzecz zupełnie pewna, matematycznie obliczona.
— Tak sądzisz? Wyrzucimy ich z Poznańskiego?
— Kto — „my“? Austrjacy?
— Jacy Austrjacy! Trójporozumienie!
— Czyż ty należysz do trójporozumienia? Jesteś przecież urzędnikiem austrjackim.
Oto zaczarowane koło, w którem kręciła się wówczas dusza polska w Galicji.
— Jak wybrnąć z tego bagna? Jak się ratować?
— Trzeba być mocnym — to przedewszystkiem. A następnie — uczciwie, honorowo, sumiennie należy spełniać swój obowiązek. Rząd austrjacki nie może liczyć na nasze sympatje, to są następstwa jego polityki. Na odwrót my nie mogliśmy tego rządu zdradzać — to są znowu następstwa naszego politycznego położenia. Ale nic ponadto, do czego jesteśmy obowiązani, a kiedy nadejdzie chwila, w której będziemy mogli sami stanowić o sobie, tak się nie oglądać na Austrję, jak Austrja nie oglądała się na nas.
— Więc po co my tę legję robimy?
— A, to znowu co innego. Lecz to jeszcze nie skończona sprawa.
— Ale to bałamuci młodzież!
— Od tego ojcowie, żeby synów bałamucić nie dali.
— Należałoby to wytłomaczyć.
— Spróbuj. Zamkną cię do kryminału.
— Mniejsza z tem! Niech zamkną!
— Tak — i okrzykną zdrajcą. Czyli — cóż sprawisz?
O, to były bardzo bolesne, nadzwyczaj upokarzające rozmowy. Towarzysz mój przechodził od rozpaczy do cynizmu, od pieśni narodowych do Voltaira, od bohaterskich tyrad do płaczu i westchnień. Łamała się ta dusza i nie chciała upokorzyć. Wreszcie — znalazł sposób.
Jednego dnia zakomunikował mi, że całą rodzinę wysłał do zachodniej Galicji. A było to w czasie gorącym, kiedy przeczuwano już, iż prędzej czy później wojska rosyjskie zajmą Lwów.
— Dzienniki donoszą wprawdzie o samych zwycięstwach — tłomaczył mi mój przyjaciel — ale te zwycięstwa są coraz bliżej Lwowa. Żona dostała wczoraj spazmów, jak wyczytała znowu o jakiemś zwycięstwie. Proszę cię — powiada — wyślij mnie gdzie na zachód, bo jeśli Austrjacy jeszcze jedno zwycięstwo odniosą, kozacy będą na Tynku lwowskim. Znalazłem warjata, który mi pożyczył trochę pieniędzy i wysłałem rodzinę do Sącza. Mam teraz spokój.
Istotnie uspokojony już i pogodny zaprowadził mnie do swego biura, gdzie miał dyżur przy telefonie.
— Porozmawiamy — mówił — a przytem może się czegoś dowiesz. Wszystko już spakowane, czekamy tylko na rozkaz z namiestnictwa.
Rozmawialiśmy przez jakiś czas o wojnie, o ewentualnem zjednoczeniu polski, o Rosji. Naraz służący zawezwał mego przyjaciela do telefonu.
Po chwili wrócił spokojny i obojętny.
— Cóż? Jest co nowego? — spytałem.
— Wszystko dobrze. Zostajemy. Sytuacja poprawiła się. Może papierosa zapalisz?
Gawędziliśmy znowu jakiś czas.
Wtem, jakby nie mogąc się powstrzymać towarzysz mój otworzył niską szafkę, nabitą starannie związanemi, grubemi fascykułami aktów, na które patrzył przez chwilę w zamyśleniu.
— Wiesz, co to jest? — rzekł do mnie z ironicznym uśmiechem.
— Nie.
— To są akta, odnoszące się do bardzo dawnych spraw. Są tam sprawy z przed trzydziestu lat... Śmiej się ze mnie lub nie śmiej, ale powiem ci szczerze: Wiesz, czego mi żal? Że tych aktów nie będę mógł już wyrobić...
Takie było pożegnalne westchnienie austrjackiego urzędnika w chwili, gdy nad miastem krążyły aeroplany, wojska ciekły ulicami, władze zmykały a huk armat wstrząsał powietrzem. W takiej chwili on myśli z żalem o niezałatwionych sprawach ludzi, którzy już dawno leżą pod darnią.
Opowiadałem tę anegdotę pewnemu znajomemu, również austrjackiemu urzędnikowi. Ale delikatna jej „pointa“ ześlizgnęła się po tym mózgu.
— Cóż dziwnego! — odpowiedział mi. — Mogły to być bardzo zajmujące sprawy!
Nie zostałem zrozumiany.
Niewątpliwie, bardzo dużo jest zajmujących spraw na świecie.
Z tego westchnienia mego towarzysza wynikało jednak, iż on — nie będzie mógł już „wyrobić tych aktów“, czyli, że nie wszystko jest dobrze...
Tejsamej nocy wyjechał wraz z innemi władzami.
Czy zobaczymy się kiedy?
Chciałbym bardzo. Będzie o czem gawędzić przy kieliszku wina, będzie co wspominać i — da Bóg! — będzie czem się cieszyć.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.