W płomieniach/Ulica lwowska

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W płomieniach
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1917
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ULICA LWOWSKA.

Rodowity Lwowianin uważa za serce miasta ulicę Akademicką i Karola Ludwika. To jest i „corso“ i miejsce przechadzki, miejsce „rendez-vous“ i przestrzeń, po której można swobodnie biegać, kiedy nazbyt dokucza migrena, ból zęba, brak podpisu na wekslu lub jakieś inne lwowskie zmartwienie moralne, tu ma się znajomych na każdym kroku lub też nie widzi się nikogo. Lwowianina bawili śmieszni, pretensjonalni lwowscy eleganci w wiedeńskich garniturach, wygrzewający się w blasku kobiecych spojrzeń, zniewieściali niby, mamlasowaci, niemęzcy, nazbyt uprzejmi lub aroganccy i sztywni. Lubiał się przyglądać wysznurowanym a chudym oficerom austrjackim o twarzach naiwnych a zarozumiałych, gibkim w pasie i wysznurowanym jak panny. Cieszyły go eleganty-żydki, skarłowaciałe wyskrobki o maleńkich piąstkach, z „habigami“ na bakier na kędzierzawych czuprynach lub wytartych, łysych czaszkach, z brudną watą wystającą z uszu lub z papierosem za uchem, drepcący z trudem na swych „platfusach“, pozdrawiający poufale agentów policyjnych i hotelowych odźwiernych i noszący się z podejrzanym szykiem kelnerów z trzeciorzędnego wiedeńskiego hotelu. Przyzwoity Lwowianin musiał przynajmniej raz na dzień zobaczyć kolumnę Mickiewicza z fikającym baletowo nad głową wieszcza gienjuszem i kipiące dokoła niego tłumy ludzi, rozmawiających śpiewną, dziwną i niezawsze czystą polszczyzną, musiał choć raz na dzień rzucić okiem na sterczący w głębi Wałów gmach teatralny z aniołami, których skrzydła wyglądały niby wyciągnięte w niebo ręce, wołające o pomstę za to, co się dzieje w teatrze. Lubiał się przyjrzeć pięknym kobietom, okazałym żydówkom, wystrojonym bogato, kosztownie nawet ale nie bez smaku, z tajonem łakomstwem patrzał na panienki, nieraz prawie podlotki dopiero lecz już kształtne i dobrze rozwinięte, ubrane nie tylko z wyszukaną elegancją, ale z rafinowaną kokieterją, jak małe kokotki, lubujące się w wyraźnem i śmiałem akcentowaniu zmysłowej strony szyku. Miło było spojrzeć na małe, zgrabne dziewczątka w krótkich, obciskających plastycznie biodra sukienkach, z pod których migotały krągłe, jędrne choć smukłe nóżki w ażurowych cienkich pończoszkach i w ozdobionych lśniącemi, metalowemi sprzączkami pantofelkach na wysokich korkach. Zbyt strojne i stosowne raczej dla mężatek kapelusze nadawały ich twarzom wygląd zanadto dojrzały i poniekąd śmieszny, ale nie pozbawiony pewnej przewrotnej pikanterji i licujący zresztą z pierścionkami, bransoletkami i broszkami, błyszczącemi na jaskrawych bluzkach. I nie należało tego brać nazbyt za złe, nie tyle bowiem było w tem zepsucia, ile prowincjonalnej naiwności i wpływu żydowskiego gustu. Lwowianin zaś przyzwyczajony był do tego i lubiał i tę żywość kolorów i silną, słodką woń perfum, którą wszystkie kobiety były owiane i która przepełniała ulicę. Wytwarzało to podniecającą pachnącą zawsze skandalikiem, szczególną atmosferę, w której oczy kobiet, nieraz podkreślone lub nienaturalnie błyszczące, szukały, mówiły, obiecywały, ssały świat, ulicę, ruch miejski i niebo jakiemiś chciwemi użycia, rozłakomionemi spojrzeniami i w której przelotnie od czasu do czasu błyszczeli otaczający się podejrzanymi elegantami pyszni spekulanci naftowi lub nazbyt już wytworni i pańscy defraudanci.
Tak wyglądała główna ulica lwowska przed wojną.
Mobilizacja wniosła tu ożywienie, które jednak nadało miastu wygląd podrażniony i niespokojny. Nienaturalny był nieustanny turkot dorożek i wywoływania chłopców uganiających po mieście z nadzwyczajnemi dodatkami dzienników. Jak w całej Autrji tak i we Lwowie uliczny kolportaż pism był właściwie zabroniony, skutkiem czego policja trzymała roznosicieli gazet w karbach. To teraz ustało i denerwujące okrzyki malców wydatnie potęgowały turkot dorożek i porykiwanie uganiających ulicami samochodów. Nienaturalny był też ruch przechodniów na ulicach, przechodniów krążących wciąż po chodnikach lub też oblepiających je zbitą, czarną masą. Takie zacieki ludzkie tworzyły się koło kolumny Mickiewicza, na placu Bernardyńskim naprzeciw gmachu komendy korpusnej i na „Kopytkowem“, gdzie krzyżuje się kilka ważnych arterji miasta, niedaleko dworca kolejowego. Te miejsca były zawsze oblepione mrowiem ludzkiem.
Wraz z mobilizacją wojskową zmobilizował się także i lwowski półświatek, który, nie pomijając nawet pospolitego w całem znaczeniu tego słowa ruszenia najstarszych klas, tryumfująco wypłynął na ulice, dając widowisko z przeróżnych fantastycznych strojów i kapeluszów w iście wojennym stylu. O ile ludziom przyzwoitym nie wolno było bez przepustek wychodzić na miasto, o tyle nie było takiej pory dnia i nocy, w którejby te damy nie okupowały najgłówniejszych ulic i kawiarń. Dziwne i niepojęte braterstwo panowała między niemi i oficerami austrjackimi. Nieraz późną nocą widywałem dyżurnych oficerów austrjackich stojących przed gmachem komendy korpusnej i gawędzących półgłosem i poufale z temi nocnemi motylami.
Wojska i wozów było coraz więcej. „Trainy“, jak gdyby istotnie nie mogły sobie gdzieindziej znaleźć miejsca, godzinami, ba, całemi dniami stały na głównych ulicach i placach, które też zmieniały się w zarzucone słomą i końskim nawozem śmietniska. Olbrzymie chmury pyłu wzbijały się w powietrze, tak, iż oddychać było trudno. Ponieważ policja lwowska była wojskowa, skutkiem tego stójkowych powołano do szeregów a na ich miejsce posłano żandarmów, którzy patrolując po dwóch, śledzili za szpiegami i zdrajcami, ale nie zwracali najmniejszej uwagi na panujący na ulicach nieporządek. Stróżów nie doglądał nikt, zamiatał, kto chciał.
Wszystko się rosprzęgało. Tramwaje zaczynały kursować coraz dziwaczniej, nareszcie ruch tramwajowy ustał zupełnie. Trudno opisać przygnębiające wrażenie, jakie to powstrzymanie ruchu wywarło na ludności miasta. Prawda, że ta ludność już była zdenerwowana i przygotowana na ewakuację miasta przez Austrjaków, ale właśnie dlatego wrażliwość jej była bardzo pobudzona. Kiedy tramwaje stanęły, zdawało się, jak gdyby wszelkie życie w mieście zamarło, jak gdyby urwały się ostatnie nici komunikacyjne, jak gdyby miastu wydarto nerwy. Zdaje mi się, że wstrzymanie ruchu tramwajowego było zbyteczne. Od tego czasu patrzyłem już nieraz na ewakuację szpitalów lwowskich i wiem, że z tego powodu może być na parę godzin wstrzymany ruch tramwajowy na jednej lub dwu linjach, żeby jednak zaraz wszystko musiało zamierać, to mi się nie zdaje. W tem, jak w wielu innych rzeczach, był giest komedjanckiego tragizmu, teatralna poza, w której tak sobie flustrja zawsze lubuje. Robiono znacznie więcej wojny, niż jej było i nie było potrzeba. Tak w tem jak i we wszystkiem innem — jak np. obębnianie ogłoszeń na ulicach — przebijało się niedołęstwo połączone z zamiłowaniem w literackich efektach. Nazwałbym to — parafiaństwem i skłonnością do kabotyństwa.
Wspominałem o żołnierzach różnych pułków i różnych gatunków broni. Rozpoznawać mogli ją jednak tylko znawcy, bo wszystko ginęło w jednym szaro-niebieskawym tonie mundurów. Odznaczali się huzarzy, honwedzi, strzelcy tyrolscy i pułki bośniackie w fezach z czarnemi kutasami. Jeśli już mowa o wojsku, to nie mogę pominąć milczeniem legjonistów, których widać było na każdym kroku przedewszystkiem zaś „skautów“ krzątających się istotnie z wielkim zapałem. Jestto rzecz naturalna — na młodych umysłach wojna wywiera wielkie wrażenie. Co mi było niesympatyczne to zgoła zbyteczna gorliwość, z jaką legjoniści oddawali na każdym kroku honory austrjackim oficerom, co ci z wielką nonszalancją przyjmowali. Legjoniści przedstawiali się bardzo skromnie. Jestem przekonany, że gdyby się byli ubrali w jaskrawe mundury „czwartaków“ z wysokiemi czakami, oficerowie austrjaccy mieliby dla nich znacznie więcej szacunku. Kamieniem urazy byli znowu „skauci“ którzy oddając cześć, salutowali po polsku dwoma palcami, co za ogromną obrazę brali bardzo czuli na tym punkcie oficerowie austrjaccy.
Nagle zniknęły gdzieś strojne damy, pyszne mecenasowe, ubrylantowane żydówki, eleganccy oficerowie a na ulicach zaczęli się po nazywać ranni, rozbitki i obszarpani oficerowie, wracający z pola. Mówiąc o rannych mam na myśli tych, którzy przybywali do Lwowa pieszo wprost z punktu opatrunkowego. Za nimi szli chorzy lub rozbitki rożnych broni. A dalej — spieszona kawalerja, częstokroć bez broni. To znowu kilkaset koni kulawych, pokrwawionych, postrzelanych. Alboteż ludzie od karabinów maszynowych, z używanemi do ich transportu huculskiemi konikami a tylko bez karabinów maszynowych i bez skrzyń z amunicją. Oficerowie zdziczali, ponurzy, zakurzeni, obszarpani, chodzili po mieście załatwiając różne sprawunki. Nawiasem mówiąc, ci, którzy wracali z pola bitwy, zachowywali się przeważnie dobrze; spoważnieli, wiedzieli już, z czem mają do czynienia i co znaczy wojna.
A wówczas ulicami popłynęły tłumy ludności na dworzec kolejowy. Kiedy się to zaczęło — nie pamiętam. Oczywiście, mógłbym sobie przypomnieć i ustalić dokładnie, kiedy która władza miasto opuściła, postępując w ten sposób zfałszowałbym jednak obraz, jaki mi z tych czasów w duszy pozostał. W pamięci mej cały ten czas jest jednym jedynym dniem. Naraz uciekł prezydent miasta, Neumann, uciekło namiestnictwo, policja, banki, poczta, dyrekcja koleji, wojskowe zarządy szpitalne, redakcje wielu pism lwowskich,[1] zdaje mi się nawet, że i komenda wojskowa. Tu i owdzie snuli się jeszcze po ulicach żandarmi. Zresztą — śmieci tylko leżały wszędzie na bruku, słoma, nawóz koński i cisza była straszna.
Ludzie przez nikogo nie uprzedzeni ani nie przygotowani, nie mający pojęcia o wojnie, nie wiedzący, co ich może czekać na wypadek wkroczenia wojsk rosyjskich do Lwowa, zwodzeni wciąż i oszukiwani przez krętackie komunikaty, wpadli wprost w szał. Kogo stać było na dorożkę i kto dorożkę mógł złapać, ładował na nią kuferki z letniemi ubraniami i odrobiną bielizny i umykał. Dorożka dwukonna na dworzec kosztowała 40 kor. Tysiące ludzi w nieprawdopodobnym ścisku, pod palącemi promieniami słońca, dusiły się przed dworcem tak liczne, iż sięgały Gródeckiej ulicy. Dniami całemi bez jedzenia, bez kropli wody czekali tam ci biedacy, dusząc się na śmierć. Nawiasem mówiąc nawet w tej chwili, kiedy siadano na lory, do wozów bydlęcych, na stopniach, bez biletu nikogo nie puszczano. Byli tacy, którzy własnoręcznie ciągnęli swe rzeczy na kolej wózkami ręcznemi lub na taczkach, inni brali walizeczkę na ramię i z żoną i dziećmi, z kilkudziesięciu koronami w kieszeni opuszczali Lwów piechotą, kierując się na zachód, w trwodze, czy gdzie w lasach kozaków nie spotkają.
Do popłochu w znacznym stopniu przyczyniali się sanitarjusze austrjaccy, głównie żydzi, którzy, bojąc się Rosjan niewypowiedzianie i nie mogąc na miejscu wysiedzieć, opowiadali rannym żołnierzom, że Rosjanie podpalają szpitale i wycinają rannych w pień. Sam na własne uszy słyszałem to w wielkim szpitalu urządzonym na technice lwowskiej. Można sobie wyobrazić popłoch, jaki padł na zgorączkowanych, poranionych biedaków. Kto mógł tylko, o kiju, nieprzewiązany zmykał ze szpitala, z czego skorzystali sanitarjusze i w ogólnym zamęcie i popłochu poznikali.
Łatwo sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywołał ten widok na tych, którzy albo nie chcieli uciekać, albo też uciekać nie mogli. Chwila była ciężka, niewątpliwie, ale w takich właśnie chwilach poznaje się sprawność i wartość organizacji rządowej. To był chaos, nieład i bezrząd przechodzący wszelkie wyobrażenie, tu każdy tylko o sobie myślał a o społeczeństwo nie dbano najzupełniej. Żadnej władzy, żadnego porządku, żadnego ratunku! Cóż to za komenda, która rannych żołnierzy opuszcza i pozostawia ich na „spalenie lub wycięcie — w pień“, lub która pozwala na to, aby oni brocząc krwią wlekli się przez całe miasto na dworzec kolejowy i tam ginęli z upływu krwi lub konali zduszeni i zdeptani, oni, którzy przecie spełnili wobec rządu swój obowiązek! To, na cośmy wówczas patrzyli, to był jeden wielki skandal, „finał“ zupełnie odpowiadający rządom austrjackim. Wtenczas nie było we Lwowie człowieka, któryby się o Rustrji nie wyrażał z najwyższą pogardą, wtenczas nawet straganiarki i przekupki lwowskie drwiły z żołnierzy austrjackich.
Umknęły władze, zemknęły banki, wywożąc ze sobą oszczędności, odkładane na czarną godzinę. Czarna godzina nadeszła — lecz oszczędności wyjechały do Wiednia. Umknęli wyżsi urzędnicy, zostawiając na pastwę losu służące bez grosza w kieszeni. Zamiast ustanowionej prawem pensji na trzy miesiące tylko niektórzy urzędnicy dostali jednomiesięczną płacę. Pensjoniści, bezsilni starcy, biedne wdowy, sieroty — to wszystko nie dostało nic.
Policzkiem dla Austrji na wieki hańbą palącym niechaj będzie, że ci właśnie ludzie zostali jej wierni.
Zaczęto organizować straż obywatelską, do której zgłaszało się mnóstwo ochotników ze wszystkich sfer — znacznie liczniej niż do legji. Profesorowie uniwersytetu, szewcy, kamienicznicy, urzędnicy — wszystko to czekało tylko na chwilę, w której otrzyma przepaskę. Obawiano się nadużyć zwycięzców, prowokacji strzelców, prowokacji ajentów austrjackich, rozbestwienia motłochu.
Przepaski skombinowano białe z czerwonem i granatowem. Biało-czerwona jest barwa narodowa, czerwono-granatowe są barwy Galicji. Całość dała — państwowe barwy rosyjskie, co słusznie w zachwyt i rozczulenie wprowadzało Rosjan. Rada miejska zorjentowawszy się później w położeniu, kolor biały od przepasek odrzuciła. W ten sposób zrezygnowano z drażniących barw narodowych na rzecz barw krajowych.
Opowiadał mi ojciec:
Kiedy radny miasta Ohly zgromadzonym „obywatelom“ — jak straż nazywano — miał rozdać przepaski, wygłosił do nich mowę o obowiązkach, jakie na nich wkładano, na końcu zaś zwrócił uwagę, aby szczególnie miano na oku pozostałych w mieście legjonistów, gdyby jaki się gdzie pokazał, polecając natychmiast rozbroić młodego człowieka i przebrać.
Wśród „obywateli“ rozległy się głosy:
— Ta to łajdactwo, panie radco! Ta co oni nam temi legjonami narobili! Nieszczęście na miasto sprowadzą! Niechby si tylko pukazali! Awo! Jeszczy czego! Jaby mu dał!
I posypały się pogróżki...
Biedny ten żołnierz polski!
Mnóstwo osób przybrało przepaski z czerwonym krzyżem.
Aż wreszcie cisza, martwa, straszna cisza zapanowała w ulicach. I wtedy nad bramami domów, na oknach, pojawiły się wzruszające swą wymowną pokorą obrazki święte, złote, kolorami żywemi świecące.
Przed ciosem wojny, przed mieczem nieznanego zwycięzcy bezbronni zasłaniali się świętościami.
Obowiązki policji objęła zorganizowana przez miasto straż obywatelska.







  1. Kiedy tę książkę pisałem, pracowałem w redakcji „Słowa Polskiego“. Było to podczas okupacji Lwowa przez wojska rosyjskie. Ze względu na trudną, poniekąd i drażliwą sytuację pism innych kierunków politycznych, pism bądź co bądź polskich, nie chciałem wspominać o rzeczach dla nich nieprzyjemnych zwłaszcza, że wyglądać to mogło na wychwalanie „własnego gniazda“. Dziś jednak, kiedy niektórzy agenci austrjaccy z Galicji pozwalają sobie na różne oszczercze wycieczki przeciw rzekomo „wznowionemu podczas okupacji „Słowu Polskiemu“, muszę zaznaczyć, iż „Słowo Polskie“, nie będąc nigdy przez nikogo zawieszonem, nie było też nigdy wznowionem. Przeciwnie, w przeddzień wkroczenia wojsk rosyjskich do Lwowa, właśnie jedyne „Słowo Polskie“ wyszło, podczas gdy inne pisma ukazały się na mieście dopiero późnym wieczorem i to nie wszystkie. Zmuszone po wybuchu wojny do kursu austrjackiego „Słowo Polskie“ przecież umiało w zręczny sposób informować czytelnika, dając mu przynajmniej do myślenia, iż nie wszystko jest tak, jakby to informacje wiedeńskie mieć chciały, i ta działalność „Słowa Polskiego“ w pierwszych dniach okupacji rosyjskie! była należycie oceniona i zrozumiana przez społeczeństwo. Ambicja zawodowa każe mi tu stwierdzić, iż mimo, że redakcja „Słowa Polskiego“ rozbiegała się czasami, red. Wasilewski zawsze trwał na swem stanowisku tak przed okupacją rosyjską, jak i podczas niej, zwłaszcza, gdy bezwzględnie i z całą stanowczością w cenzurze rosyjskiej bronił interesów prasy lwowskiej. Tu też stwierdzam, że po klęsce austrjackiej kurs swój zmieniły najzawzięciej ongiś austrofilskie pisma jak np. „Wiek Nowy“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.