W polskiej dżungli/Rozdział XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXVIII.
STRASZNA WIADOMOŚĆ.

Całe dwie doby płynęły małe łodzie kanałem, aż trzeciego dnia Jurek spostrzegł, że wiosłowanie bez przerwy i krótkie, niewygodne noclegi wyczerpały Marynię i słabszych od niego kolegów. Postanowił więc zarządzić dłuższy popas.
Podczas jednego z postojów, gdy pili herbatę na brzegu, rozejrzał się po mapie i powiedział:
— Zbliżamy się do rozległego i niezaludnionego bagna, „Dubowe“. Odwadnia je cała sieć rowów, które osuszają błota i dostarczają wody kanałowi. Spójrzcie na mapę! Tu przechodzi kanał Białojezierski, tam Orzechowski, przecinając bagna od południa na północ, a za nim kilka drobniejszych, a nawet raczej wprost zapewne rowów — Stary Dywiński, Trościaniecki, Kozacki, Mikołajewski, a tuż pod Kobryniem — rów Królewskiej Bony. Nie zaszkodzi nam zobaczyć, jak to w dawnych czasach Polacy starali się zwalczać bagna i wzbogacić Polesie nowemi zagonami ziemi ornej!
— Zapewne! Będzie to bardzo ciekawe! — zawołali wszyscy, ucieszeni z wypoczynku, o który jednak każde z nich wstydziło się upomnieć.
Minąwszy kanał, doprowadzający wodę z jeziora Białego, dopływali do niedużej osady Halik.
Kilku Poleszuków, spostrzegłszy płynące kajaki, wyszło na brzeg i przyglądało im się z ciekawością.
— Gospodarze, — zwrócił się do nich Gruszczyński, — czy moglibyśmy prosić was o gościnę na dzisiejszy dzień i noc? Zapłacimy za wszystko...
Wieśniacy zgodzili się chętnie i zaczęli się naradzać, w jakiej chacie należy ulokować gości. Wreszcie jeden z Poleszuków oświadczył:
— Karp Siwczuk buduje nową kleć... Pokrył ją już strzechą i prycze postawił w obydwu izbach... Niema tam jeszcze podłogi i szyb w oknach, ale zato gościom będzie tam czysto i przestronnie!
Wieśniacy pomogli turystom wciągnąć kajaki na brzeg i zanieść je na podwórze zagrody Siwczuka, młodego jeszcze chłopa, który przed pięciu dopiero laty odbył służbę wojskową w baonie saperów.
Nauczono go tam wielu pożytecznych rzeczy. Po powrocie do wioski stał się budowniczym na całą okolicę. Budował domy, mosty, drogi i uczył sąsiadów jak należy osuszać błotniste łąki.
Słowem Siwczuk stał się niezbędnym dla Poleszuków doradcą i kierownikiem całego niemal życia w okolicy.
Za porady i pomoc brał niedużą zapłatę, żył oszczędnie, nie żałując jednak pieniędzy na dobre narzędzia ciesielskie, stolarskie i rolnicze.
Zarabiał dobrze, więc dokupił sobie dwadzieścia hektarów bagna, odwodnił je i otrzymał doskonałą łąkę, nabył kilkanaście sztuk krów rasowych i dopiero wtedy zaczął wystawiać nową zagrodę.
Nie chciał już Karp mieszkać w niskiej, ciemnej i zadymionej chacie poleskiej.
Niedarmo przecież spędził cały czas służby w Wielkopolsce!
Zbudował więc sobie wysoki, o dużych oknach i ciepłej sieni dom, założył ogródek przed gankiem i wszystko otoczył nowym, pomalowanym na zielono parkanem z cienkich heblowanych desek, ozdobiwszy całą swoją posiadłość pięknie wycinaną bramą ze spiczastemi, rzeźbionemi wieżyczkami po bokach.
Siwczuk i jego młoda żona przyjęli gości uprzejmie i dopomogli im urządzić się wygodnie w przewiewnej kleci, pachnącej żywicą i świeżem drzewem.
Gospodarz na poczekaniu wstawił starą ramę z szybami w otwór okna, aby Marynia, zajmująca tę izbę, nie odczuwała przeciągów.
Hoża, roześmiana Karpowa zawiesiła nad pryczą dziewczynki kawał samodziału, a ziemię posypała wonnym tatarakiem.
Marynia podziękowała jej za opiekę i postanowiła sobie, że na pożegnanie podaruje miłej kobiecinie kawałek różowego mydła o przyjemnym zapachu.
Nie przewidywała wówczas, że nadarzy jej się sposobność czemś innem, a bardziej pożytecznem odwdzięczyć się tym życzliwym ludziom.
Szybko rozmieściwszy swoje szczupłe bagaże, turyści, na zaproszenie Julji Siwczukowej, weszli do domu, gdzie gospodyni przyrządziła już herbatę i postawiła na stół misę z plackami żytniemi i lipową nieckę miodu.
Młodzież ochoczo zajadała ten wiejski przysmak i ze swej strony częstowała gospodarzy herbatnikami i cukierkami owocowemi.
Siwczuk z zainteresowaniem wypytywał Jurka o ich wyprawę i przygody, głośnemi okrzykami wyrażając swoje zdziwienie i zachwyt.
Posłyszawszy o rybackich zamiłowaniach Olka, Poleszuk zawołał:
— To i ja lubię! Jeżeli zechcecie, zaprowadzę was na nasze bagno. Tam w małych jeziorkach, właściwie — kałużach wśród trzcin, można nałapać karasków!
— Czyż innych ryb tu nie macie? — spytał go Malewicz.
— Czasem miętus chwyci przynętę, a na „żywca“[1] można wyciągnąć szczupaka, ale to rzadko! Zato karasi mamy — moc nieprzebraną!
— Dobre są i karasie, jeżeli ochoczo się biorą! — zauważył młody rybak.
— Zaprowadzę was, to sami przekonacie się, ile tego jest! — zaśmiał się Siwczuk.
Poleszuk z Olkiem wybrali się wkrótce na połów ryb i wyszli z domu.
Jurek, wziąwszy ze sobą kodak, skierował się ścieżką, biegnącą wzdłuż brzegu kanału.
Doszedł do przewozu, gdzie stał nieduży prom.
Stary Poleszuk o bielmie na jednem oku przeprawiał podwody na drugi brzeg. Pomagał mu w tem chłopak — niemowa. Biedak ten miał łagodną, zadumaną twarz i niebieskie, smutne oczy.
Gruszczyński sfotografowawszy prom i przewoźników, wszczął rozmowę ze starym Poleszukiem.
Gwarząc o tem i owem, przewoźnik wspomniał, że przeprawiając w nocy bryczkę z technikami, robiącymi pomiary i plany błot, słyszał wycie wilka.
— Dziwy! — mruczał Poleszuk. — Żeby tak mógł wyć w lesie?! Chyba wściekły, abo co?
— Wściekły? — spytał Jurek. — Czyżby się i wilki wściekały?
— Oj, panoczku, i jeszcze jak! — zawołał przewoźnik. — Pamiętam, a było to przed samą wojną, że w moich stronach na bagnie uroczyska Wielki Las pojawiła się wściekła wilczyca. Pogryzła ludzi, psy i bydło... Dziedzic w Jamnicach musiał trzydzieści krów zastrzelić, bo mu się powściekały potem, a na psy, pogryzione przez wilczycę, obławę zarządzono i wystrzelano wszystkie. A co chłopów pogryzły! Leczono ich potem w Pińsku, a przecież pięciu wonczas zmarło...
Jurek zaniepokoił się nagle.
Pomyślał sobie, że Olek jest w tej chwili na bagnie Dubowem, gdzie właśnie, jak twierdził Poleszuk, rozlegało się tej nocy wycie wściekłego wilka. Może i Stach błąka się tam również, wypatrując jastrzębi?...
Szybkim krokiem pośpieszył do wioski.
Rybacy nie powrócili jeszcze. Wyzbicki spał w najlepsze, wyciągnąwszy się na pryczy, i chrapał.
Jurek obudził go i razem poszli do Maryni.
— Stara Siwczukowa zachorowała na „postrzał“[2]. Dałam jej salicylu, natarłam spirytusem kamforowym i robię okłady z gorącego siemienia lnianego. Czuje się już lepiej... Jeżeli będzie przez całą noc pod moją opieką, — jutro wstanie.
Jurek nachmurzył czoło i mruknął:
— Daj jej potrzebne lekarstwa, a okłady niech robi kto inny. Musimy stąd uciekać...
— Uciekać?! Dlaczego? Co się stało? — padły trwożne pytania.
Chłopak opowiedział, co słyszał od przewoźnika, i zakończył taką uwagą:
— Wiecie, że nie jestem tchórzem, ale zrozumiecie, że nie mogę narażać was wszystkich i siebie na niebezpieczeństwo! Co będzie, jeżeli któreś z nas zostanie pogryzione przez wściekłego wilka? Będziemy zmuszeni jechać natychmiast do najbliższego dużego miasta na kurację. Tego leczenia nie można przeprowadzić byle gdzie, bo na to potrzebne są zastrzyki surowicy przeciwko wściekliźnie, bardzo staranna opieka i dozór nad chorym. Ileż to niepokoju i troski przysporzylibyśmy rodzicom? Musimy więc jak najprędzej płynąć dalej!
Stach potakiwał koledze ruchem głowy.
Marynia patrzała na obydwu skupionym wzrokiem i milczała.
Po długim namyśle powiedziała:
— Dziś nie mogę jechać... Radzę wam nie wychodzić z domu, wyspać się za wszystkie czasy i na zapas. Najprędzej pojutrze możemy odpłynąć...
Jurek zrozumiał myśl siostry i, westchnąwszy, szepnął:
— Pozostańmy tedy, ale musicie dać mi słowo, że nikt z was nosa poza bramę nie wytknie! Zgoda?
— Zgoda... — niechętnym głosem mruknął Stach.
Marynia spojrzała na przyjaciela z wyrzutem i potrząsnęła główką.
— Wstydź się, Stachu! — szepnęła. — Czyżbyś stchórzył?
Chłopak spłonął rumieńcem i odparł z całą szczerością:
— Nie boję się zwykłego zwierzęcia, ale wściekłego... to, przepraszam ciebie, — już inna rzecz! Przed niem czuję strach... Nie ukrywam tego...
— Zrozum, że muszę wyleczyć staruszkę, skoro się podjęłam tego!
— Rozumiem i — przecież nie sprzeciwiam się! Pytacie mnie, czy się boję, powiadam, że boję się, ale zostanę, skoro wy zostaniecie — mówił Stach.
— Postanowiono zatem! — zakończył naradę Jurek. — Pozostajemy, ale nikt nie ma prawa wychodzić poza bramę chutoru Siwczuka!
— Wobec tego — idę znowu spać! — zaśmiał się Stach i ziewnął.
Gdy Marynia udała się do swej pacjentki, a przyjaciel, jakoś dziwnie tego dnia znużony, powrócił na pryczę w kleci, Gruszczyński uzbroił się w grubą żerdź, jedną z tych, które suszyły się przy stodole, i, wlokąc za sobą tę maczugę godną Herkulesa[3], ukradkiem wyszedł za bramę i podążył w stronę bagna.
Trapiła go myśl o niebezpieczeństwie, grożącem Olkowi. Musiał uprzedzić kolegę i Siwczuka o tem, co słyszał od przewoźnika z bielmem na oku.
Przez bagno, w znacznym już stopniu osuszone, na wszystkie strony rozbiegały się ścieżki, wydeptane przez pasące się tam bydło z okolicznych wiosek — Halik, Jamnik, Nowosiółki, Sople i inne, rozrzucone w pobliżu kanałów Królewskiego i Orzechowskiego.
Jurek nie wiedział, którą ścieżką szli rybacy, więc, wybrawszy najszerszą, szedł nią przez krzaki i zarośla wysokich, twardych „wiszów“[4].
Oddalił się już znacznie od wioski, gdy ścieżka urwała się raptownie.
Chłopak ujrzał przed sobą gęstsze haszcze wierzb i wystające nad niemi cienkie, blade osiki.
Twarda gleba pozwalała mu iść dość szybko, więc dążył naprzód, obchodząc małe jeziorko, gdzie z przeraźliwem kraczeniem zrywały się kaczki i płoszyły zaczajone wśród kęp kszyki, które długo potem miotały się nad bagnem, wydając przeciągłe, gniewne jęki.
Z sitowia, machając szerokiemi skrzydłami, wylatywały milczące czaple szare i ciągnęły ku dalekim olszyńcom.
Ku ich ciemnemu pasmu jakieś przeczucie kierowało Jurka.
Przedzierał się więc przez młodą porośl i, zatrzymawszy się w niej na chwilę, krzyknął jak mógł najgłośniej.
— Hop! Hop! Olku-u-u! Hop! Hop!
Ledwie echo tego okrzyku zamarło gdzieś woddali, gdy rozległ się trzask roztrącanych gwałtownie krzaków, urywane, zdyszane sapanie i szelest rozkołysanych nagle gałęzi.
Gruszczyński stał na niedużej, wypalonej zapewne w zimie polance wśród olszynowego młodniaka i usiłował przebić wzrokiem gąszcz krzaków i wysokich badyli burych chwastów.
Serce kołatało mu w piersi i drżały kolana.
Myśl o wściekłym wilku, wyjącym w nocy letniej, przerażała go.
Stał z podniesioną nad głową żerdzią, gotów w każdej chwili do obrony.
Tymczasem łomot i szelest szybko zbliżały się w jego stronę.
Za chwilę duży, prawie biały wilk wypadł z gęstwiny i rzucił się ku chłopakowi.
Jurek z całej siły opuścił swoją maczugę, lecz chybił.
Od rozmachu i ciężaru żerdzi mimowoli zsunął się z kępy i postąpił kilka kroków naprzód.
Wilk, wbrew swemu zwyczajowi, gdy to raz po raz ponawia swój napad, nie zatrzymując się, przebiegł dalej.
Jurek widział wyraźnie rozwartą jego paszczę, zwisający ozór i spływające z pyska długie nici gęstej piany.
— Wściekły! — mignęła mu myśl i, podniosłszy znów ciężką żerdź, czekał powrotu zwierza.
Wilk pędził przed siebie, jakgdyby ścigany przez sforę psów, i wkrótce zniknął woddali.
Widocznie zapędził się w głąb bagna, oszalały i nieprzytomny.
Jurek przekonał się wkrótce, że basiur był już daleko, gdyż z pod widniejących na końcu bagna drzew podniosło się w popłochu stadko cietrzewi i, z łopotem przeleciawszy nad niewidzialnym w krzakach chłopakiem, wpadło pomiędzy wysokie kępy.
— Szukać, szukać Olka! — wołało coś w sercu Gruszczyńskiego.
Zaczął więc krzyczeć z całej mocy płuc, rozglądając się podejrzliwie i zaciskając w rękach ciężką żerdź.
Upłynęło jednak kilka minut, zanim posłyszał daleką odpowiedź:
— Hop! Hop! Tu-ta-aj!
Pobiegł na ten głos i w pół godziny potem znalazł jeziorko, obrzeżone wysokiemi trzcinami.
W środku jego, usadowiwszy się wygodnie na wystających z wody kępach, siedział Olek, a o kilka kroków dalej — Siwczuk.
Śledząc ruch pływaków, trzymali w rękach wędki.
W chwili, gdy Gruszczyński wychodził na brzeg, Olek wyciągnął rybę.
Złocisty karaś, zginając płaskie, szerokie ciało, trzepotał się na haczyku.
Jurek opowiedział rybakom o szczęśliwie zakończonem spotkaniu z wilkiem.
Opis wyglądu jego i słyszane przez jednookiego przewoźnika nocne wycia przeraziły Siwczuka.
— Nic innego — tylko wściekły! — zawołał, szybko zwijając wędkę. — Trzeba czemprędzej zapędzić krowy na chutor i zwołać sąsiadów, aby ubić wilka, bo inaczej — biedy nam przysporzy!...
Powracali przez bagno, starając się nie robić hałasu.
Poleszuk odszukał swoje stado i, pozbierawszy je do kupy, popędził ku domowi.
Czarno-białe, łaciaste krowy szły niechętnie, rozpierzchały się co chwila i myczały, zdumione tem, że o tak niewłaściwej porze, gdy słońce stoi jeszcze wysoko, muszą porzucić pastwisko i powrócić do wsi.
Siwczuk i chłopcy bez przygód doszli do chutoru.
Poleszuk obiegł wszystkie chaty i, opowiedziawszy o pojawieniu się wściekłego wilka, namawiał sąsiadów, aby, nie zwlekając, szli z nim na wytropienie podwójnie niebezpiecznego drapieżnika.
Wieśniacy jednak ociągali się z wyjściem na bagno.
— Póki zajdziemy i będziemy szukać — noc zapadnie, a w mroku wilczura łatwiej skradnie się do człowieka i pogryzie! Jutro, skoro świt, hajda — na szarego!
Stach Wyzbicki, posłyszawszy o przygotowującej się wyprawie, zapałał chęcią wzięcia w niej udziału.
— Moja kulka nie zna różnicy pomiędzy zdrowym, a wściekłym wilkiem. Położy równie dobrze i tego i drugiego! — mówił.
— Kulka — tak, ale jak będzie z okiem i ręką — uśmiechnęła się Marynia. — Przecież parę godzin temu przyznałeś się, że masz stracha?... Ręka ci drgnie i oko zawiedzie...
Stach jednak zapomniał już o wszystkiem i, potrząsając czupryną, powtarzał:
— Nic nie zawiedzie!... Zresztą postaram się strzelać do wilka z dalekiej odległości!
Widząc, że nic już nie powstrzyma kolegi od jego zamiaru, Jurek powiedział:
— Pójdę, bracie, z tobą...
— I ja z wami... — jak echo, odezwał się Olek.
Tegoż wieczora do wsi wpadł posterunkowy policji i zgromadził chłopów koło przewozu.
— Na bagnie Dubowem grasuje wściekły wilk! — oznajmił.
— Wiemy już o tem — rozległy się głosy. — Jutro od rana będziemy go szukali...
— To dobrze! — pochwalił policjant. — A śpieszcie się tylko, bo wilk pogryzł już wczoraj kilka psów i krów, dziś zaś nad ranem napadł na chłopa, idącego z poczty i poszarpał mu nogi...
— Nie daj Boże nieszczęścia! — zawołał jeden z Poleszuków. — Trzeba będzie teraz powybijać wszystkie psy, wałęsające się po okolicy. A co się stało z listonoszem?
— Odwiozłem go na stację kolejową i wysłałem do Kobrynia, tam w starostwie zaopiekują się nim, albo przewiozą do Brześcia na kurację. Jadę teraz dalej, a wy od rana zaczynajcie! Dzieci i bydło trzymajcie w domu, psy uwiążcie na łańcuchy, by nie pogryzł ich wilk! Bywajcie zdrowi!
Posterunkowy odjechał, a gospodarze zaczęli omawiać jutrzejszą obławę i skarżyć się, że nikt nie ma broni palnej.
— Z kijem, widłami i siekierą niesporo nam będzie, sąsiedzi, na wściekłego wilka iść! — mruczeli do siebie wieśniacy, ale Siwczuk twardym głosem powiedział:
— Sporo czy niesporo, ale pójdziemy! Ledwie brzeszczyć pocznie, zwołam wszystkich i wyruszymy dwiema partjami. Jedną ja poprowadzę od kanału Białojezierskiego, Wasyl — drugą, od uroczyska Hał...
Młody Poleszuk, pożegnawszy sąsiadów, powrócił do domu, gdzie chłopcy oczekiwali jego przybycia, aby powiadomić go o swojem postanowieniu.
— To — dobrze! — ucieszył się Siwczuk. — Będziemy mieć choć jedną strzelbę!





  1. Przynęta z żywej ryby lub żaby.
  2. Rodzaj bóli reumatycznych.
  3. Bohater z mitologji greckiej.
  4. Chwasty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.