<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Słowacki
Tytuł Wacław
Pochodzenie Dzieła Juliusza Słowackiego tom III
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia i litografia Pillera
i Spółki
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii



WACŁAW.



Są przedmioty którychby się pióro poety tknąć nie powinno; takim zapewne jest śmierć Wacława, którego nam Antoni Malczewski tak cudownemi kolorami w poemacie Marja, odmalował. Jakiś jednak mimowolny pociąg, chciałbym go nazwać natchnieniem, zmusił mnie do napisania następnego poematu; a od prawdziwych nie odstępując podań, starałem się ile możności zidealizować rzecz pełną czarnych mętów i okropności. Może kilka strof spowiedzi Wacława wyjednają mi u czytelnika nieco pobłażającego sądu dla reszty i ogólnego układu pisma, którego już ani poprawić, ani przemienić nie jestem zdolny; a dwa poprzedzające poemata [W Szwajcarji i Ojciec zadżumionych] przybiegną w pomoc broniącemu się od zupełnego potępienia poecie.




I.

Witaj mi ziemio stepów gładka, cicha,
Gdzie kwiat dla Boga kwitnie i usycha;
Gdzie dwa kurhany na błękitném niebie
Przez całe stepy patrzą się na siebie;
Gdzie przerywają trupy sen grobowy,       5
Orłami z sobą prowadząc rozmowy:
Lub gdy je przyjaźń w mogiłach nie zbliża,
To krzyż się groźnie pogląda na krzyża,
I oba drewna niby grożą sobie
Przez całe stepy, zemstą śpiącą w grobie.       10
Krzyżowe groźby, i poselstwa ptaków
Lecą przez krwawe doliny bodiaków;
I czuć w powietrzu że tu myśli wojna,
Choć słońce złote, choć ziemia spokojna.
Bo choć się skończą rycerstwa i waśnie,       15
To ziemia mogił tak prędko nie zaśnie;
Ale w jéj sercu wolność się odzywa,
Kiedy się orzeł gdzie z mogiły zrywa,
Kiedy zatętni jaki wicher głuchy,
Gdy zaszeleszczą powojów łańcuchy;       20
Albo gdy śmignie jaki złoty sumak,
Myśli że biały Puławskiego rumak;
Albo gdy kosa o kamień zadzwoni,
Myśli że Sawa jedzie w tysiąc koni:
Ale już w grobach są ci sławo-kraśni.       25
Ziemio kurhanów nie marz o nich — zaśnij!


II.

Znasz ty tęczowe Rusałek upiory?
Czy znasz prorocką dumę Wernyhory?

Czy wiész co będzie w jarze Janczarychy,
Gdzie teraz gołąb, lub jelonek cichy,       30
Ze łzą przeczystą w szafirowém oku,
Gdzieś w xiężycowym się przegląda stoku.
Czy wiész że wszystkie te się sprawdzą śnicia
W jednéj godzinie rycerskiego życia?
Że zemścisz syna, ojca, matkę, brata,       35
W téj błyskawicy co na szabli lata.
Niech tylko serce rycerza, o Chryste!
Jako lilija będzie we krwi czyste,
Niech tylko wprzódy nie splami zgryzota
Duszy, co jako ptak się w sidłach miota;       40
Niechaj się tylko każdy dumnie waży
Złotym aniołem, w ojczyźnie na straży:
To, chyba w końcu na takich Aniołów,
Wróg będzie piorun miał w ręku — nie ołów.


III.

Jeśli pod tobą wolny koń stepowy,       45
Omijaj zamek ten i te parowy;
Niech cię nie wabi ten na zamku czole
Napis, co błyska od słońca na pole:
Bo to jest kłamstwo marmurów ohydne,
Złotem pisane i zdaleka widne.       50
Uciekaj stepem przez burzanu fale,
Nie wierz napisom, nie zazieraj w sale,
Bo tam owionie i męstwo ci zetrze
Gorsze niż w grobach — zdradziectwa powietrze!
Gorsze niż dżuma co zabija ciało!       55
Gorsze! — Choć pałac ten wygląda biało,
Choć za nim widać lipy starożytne,
Białe kościołki, jeziora błękitne;
Chociaż łabędzie śpią na tych jeziorach;
Choć róże stoją w jutrzenki kolorach;       60
Chociaż słowiki mieszkają w topolach,
A daléj błekit i kłosy na polach:
Nie wierz zdradzieckiéj natury obłudzie,
Ten zamek pełny — w tym zamku są ludzie!


IV.

Od czasu jeszcze dawnych Pelopidów,       65
Od wygaśnienia rodziny Atrydów,
Nigdzie krwi tyle na gmachu kamieniach,
Nigdzie plam tyle od zbrodni w sumnieniach,
Nigdzie rodziny tak czarnéj nie było,
Tak czarnych prochów pod żadna mogiłą...       70
Chciałbym powiedzieć — W Imię Ojca Ducha!
Kto tak okropnéj powieści wysłucha?


V.

Choć w zamku gości częstują wspaniale,
Gospodarz dawno nie schodzi na sale
Niegdyś widziano go w gromadném kole,       75
Jak trup śród ludzi, jak upior przy stole.
Zimne po sercach przechodziło mrowie
Kiedy co mówił, gdy pił jakie zdrowie;
A gdy wziął kielich w rękę trupią, siną,
W kielichu krew się zdawała, nie wino.       80
Każdy co z gości do stołu zasiadał
Nie znał go prawie, nigdy z nim nie gadał;
Gdy wszedł — nie wstawał nikt przed tym człowiekiem
Choć orderami był srebrny i wiekiem;
Ani posłane z poselstwem od matki       85
Kiedy go w rękę całowały dziatki,
Jakby przed marą piekielną, szkaradną,
Stają przed ojcem zalęknione; bladną,
I uciekają nie wyrzekłszy słowa,
Lub kamienieją. Nie twarz to surowa —       90
Bo miłą miał twarz ten człowiek z natury;
Ani wzrok jego dziki i ponury —
Bo na swe dziatki patrząc łzy miał w oku;
Lecz przerażenie z Boskiego wyroku
Wisiało nad nim, jako krwawa tęcza;       95
A gorzéj — wiedział to sam że odstręcza;
Że coś pomiędzy nim a światem stoi,
Czego się sługa, dziecko, słońce boi.

Więc już oddawna zaniechał z rospaczą
Przepraszać serca, które nie przebaczą;       100
Ujmować dusze co chcą nienawidzić;
A nie mógł niemi pogardzać i szydzić.
Nawet choć wiedział że tłumną hołotą
Rzucał się sprośny lud na jego złoto;
Tak wielką znalazł pokorę w swéj winie,       105
Że nie pogardził i otworzył skrzynie;
A wtenczas sercu jego, biczem jędzy
Był brzęk liczonych po zamku pieniędzy.


VI.

Nareszcie uciekł od ludzi i słońca.
A przy nim tylko jak anioł obrońca       110
Maleńki, blady i nierozkwitniony
Był smutny synek jego piérwszéj żony.
To jedne dziecko przy nim czuwa, tleje,
Jako różyczka przy cedrze więdnieje.
On duszę ojca gdy w rospacz upada,       115
Szafirowemi oczkami spowiada;
I patrz! że czarny nędzarz nie unika
Tak błękitnego grzéchów spowiednika,
Ale mu z oczek cały błękit świeży
Pije oczyma, i wzdycha i wierzy       120
W ostatnią pomoc — w moc dziecka pacierzy.
Kiedyś zawczesnym zagrożona zgonem
Dziecinkę swoja nazwał Eolionem;
Bo myślał że ten kwiatek biały, kruchy,
Wezmą ze złotéj kołyseczki duchy       125
I w nieśmiertelne zaniosą ogniska:
A więc mu nie dał ludzkiego nazwiska
Ale powietrzne, duszy, nie popiołom
Imie, łatwiejsze wymówić aniołom.
Te dziecko jemu zostało przy boku       130
Ze łzą w źrenicy, z promionkami w oku,
Te czuwa przy nim. Lecz z wyroków Pana
Dusza w dziecięciu bladém obłąkana,
Smutna, i z ciałkiem niedołężném zwadna,
A w obłąkaniach jak aniołek ładna;       135

Gdy się uśmiécha — zda się że do nieba;
Płacze — to myślisz że mu tak potrzeba
Nad jaką dawną pamiątką, lub szkodą,
Jak zapłakanéj wierzbie stać nad wodą.
Tylko że ojcu, gdy mu dziecie zbladło,       140
W chorobie dziecka jest zgryzot zwierciadło;
Tylko że nieraz jakaś moc grobowa,
Przekleństwo ojca, kładnie w dziecka słowa;
Lub w obłąkane czynności dziecęce,
Jakieś piekielne mięszają się ręce,       145
I straszne rzeczy czynią dziecka mocą —
I dziś — gdy Wacław zasnął — przed północą......
............


VII.

Lecz gdzież jest młoda małżonka? Grafini?
Czemu nie przy nim? Dawniéj niewolnica,
Dziś samowładna w zamku monarchini;       150
Z kimże to błądzi po świetle xiężyca?
Z kimże to słucha śpiewania słowików?
Dla kogoż rzuca ucztę, stołowników,
Dzieci i męża bezsenne węzgłowie?
A jednak, mówią, dba o grafa zdrowie,       155
Sama przyprawia mu z lekarstwem czary.
Nieraz przy łożu jak ulotne mary
Staje powiewna z lampą w ręku, blada,
Słuchać co śpiący o niéj we śnie gada.
A mówią ludzie że nieraz jéj ręka       160
Słucha czy serce się w chorym nie pęka;
Bo takie drgania mu piersi podnoszą,
Takie go zimne, straszne poty roszą
Gdy śpi, a patrzy na śpiącego żona,
Jakby go anioł śmierci brał w ramiona.       165
Lecz dzisiaj z kimże na wieczornym chłodzie
Chodzi ta pani po mglistym ogrodzie?
Jeśli zbrodnicza ilość w sercu bije,
Ona się z taką miłością nie kryje,
Ale otwarcie, z bezwstydem na czole,       170
Kochanka sadza u boku przy stole:

Bo ten kochanek nie wybrany w tłumie,
Zwykle pochlebia jéj skażonéj dumie;
To jaki xiąże, to króla powierny:
Pies nań nie szczeka, przepuszcza odźwierny,
Wszyscy go nawet witają ukłonem;
Zamek jest jego łożem; domem, tronem,
Włada; gdzie indziéj podobny do węża.
Tu zdrajca panem jest żony męża:
Więc to nie z gachem Dyanna grafini
Tajemne schadzki ma w ciemnéj jaskini,
W grocie co gładkim wyłożona brusem,
Szklannéj kaskady zamknięta obrusem;
Szarfa ta wody lecąca z wysoka
Nie puści w grotę śledzącego oka,
Ani xiężyca — lecz przez nią przeleci
Czarna jaskółka, co w grocie ma dzieci,
Ta jedna kryształ skrzydłami rościna:
Na wszystko miłość waży się matczyna.
Lecz noc — jaskółki śpią w gniazdach ukryte,
Lecz ciemność trwożna okryła kobiétę;
Chociaż nie sama drży jak liść osiny,
Kiedy się w gniazdach poruszą ptaszyny;
Gdy woda głośniéj w kaskadzie zakrzyczy.
A ten powiernik kto? duch tajemniczy?
Szata go długa w ciemności obiela,
Na głowie wianek stepowego ziela;
Na głowie siwém porośnietéj runem,
Wiąże się burzan czerwony z piołunem.
A przed nim kocioł, czary i amfory.....
Ku jakiéj sprawie? ku czemu przybory?
Czy klątwy rzucać, czy palić ofiary?
Czy zabić kogo piekielnemi czary?
Z jakiém to widmem Skandynawskiéj Frei,
Grafini dzieło zaczyna Medei?


VIII.

Zaledwo pani wargę koralową
Piérwsze i drżące otworzyło słowo
O! nieba! leci jasnych świateł krocie
Z pałacu, ciemną aleją, ku grocie,

I rozsypują się po drzew łańcuchu;       210
W ogrodzie pełno krzyku, blasku, ruchu.
Na cichéj wodzie łabędź się poruszył,
Strzepotał, wody źwierciadlane skruszył,
Zapienił cały krąg, zbudzony nagle,
Otworzył wszystkie puchy, pióra, żagle,       215
I znów spokojny spogląda wspaniale
Na rozchodzące się kręgami fale.
Tak silne serce posępnie się rzuci,
Kiedy go ze snu jaki grom ocuci,
Porwie się nagle, tłum spokojny zmiesza;       220
I widzi jak się przerażona rzesza
Cofa, jak kręgi blademi ucieka
Od rażonego nieszczęściem człowieka;
To wtenczas duma na pomoc przybędzie,
To wtenczas skrzydła się duszy łabędzie       225
Całe rozwiną przeciw wichrom losu,
To wtenczas serce jak z twardego ciosu;
I tém się nawet chełpi boleść sroga
Że miała świadkiem walki — tylko Boga.
I tém się cieszy serce, choćby pękło,       230
Że zamiast podłych zlitować — przelękło.


IX.

Ludzie po drzewach szukający wszędzie,
Budzą słowiki i płoszą łabędzie.
Już słychać szmery, już wrzawa szalona,
Że graf otruty, że cierpi, że kona.       235
Wreszcie okropna wieść do groty wpadła:
Powiernik zaśmiał się — a pani zbladła,
I znów skościeli oboje na długo.
Lecz ktoby wtenczas ją widział z tym sługą,
Ktoby ją widział, kiedy przez kaskadę       240
Blaski xieżyca ją oblały blade,
Ktoby w jéj usta już nie koralowe
Ale pobladłe, otwarte, surowe
Spójrzał i słuchał gdy tak stała cicha,
Jak przez te usta serce w niéj oddycha;       245

Ktoby usłyszał z jakim dzikim wrzaskiem
Wybiegła z ludźmi się spotkać i z blaskiem,
I z obwinieniem co na każdéj twarzy
Przy migającéj się pochodni żarzy;
Ktoby w téj chwili, nie zalane łezką,       250
Ale pięknością jasne nad niebieską
Widział jéj oczy, gdy je w gwiazdach trzyma,
Albo o męża pyta się oczyma:
Tenby ją całkiem miał nie potępioną.
Zepsutą była, niewierną — lecz żoną.       255


X.

Jedne tam okno na zamkowéj sali
Od czerwonego xiężyca się pali.
To właśnie okno grafowskiéj komnaty,
Jak anioł blaskiem czerwonym skrzydlaty
Stoi na zamku, patrzy na katusze,       260
I czeka by wziąć z tego ciała duszę.
U bramy zamku tłum pobladły czeka.
Na drodze widać konnego człowieka,
Jak czarny szatan z płomykiem na głowie,
Otwierać bramy nim się człek opowie!       265
Bo to nie djabeł, ani żadna jędza,
To kozak pański konno wiezie xiędza.
Będziesz pamiętał ty xięże Prokopie
Jak się kozaczy koń przez jary kopie,
Jak parska ogniem, jak daje szczupaka,       270
Choć ma na sobie xiędza i kozaka.
Héj! héj! skrzypiąca brama się odmyka,
Kozak na koniu przywiózł spowiednika;
Przeskoczył djaków i bab bladych wianek,
Wziął go za kaptur i rzucił na ganek.       275
Sam idzie w tłumy, gdzie ponure gwary,
Że ktoś na pana rzucił śmiertne czary.
Kto? wszystkie oczy idą ku téj stronie,
Gdzie u grafini w oknie lampa płonie.
Wczoraj — widziano ją w grocie z wieczora       280
Nie samą — mówią że trup Wernyhora
Przyszedł się pomścić za Lachów ojczyznę,
I z grobu przyniósł dla pani truciznę.


XI.

Próżno xiądz czeka u grafa podwoi,
Zamknął się Wacław i ludzi się boi,       285
I z małym synkiem sam na sam się pieści.
Widziano piérwsze trucizny boleści,
Sam mówił ludziom że otruty kona,
Potém służalców wygnał; nawet żona
Wejść się nie waży gdzie spoczywa chory,       290
Bo sam ode drzwi zasunął zapory;
A bramę chyba wyłamać wypada
Jak umrze. — U drzwi słuchają — Graf gada.
Czasem się jakiś głosek serafina,
Niebieską skargą ojcu przypomina;       295
Czasem dwa tylko ciężkie odetchnienia,
Jakieś załośne szmery i westchnienia;
I służebników tłum się niecierpliwi
Bo słońce weszło — oni jeszcze żywi.
I dzień na straszném zszedł oczekiwaniu,       300
Na skargach ojca, na dziecka płakaniu;
I xiężyc wyszedł, a ci dwaj straszliwi
W tajemniczości nocnéj jeszcze żywi.
Śmierć ich mównemi uczyniła smutnie,
Ich głos w zamknięciu, jak dwie zgodne lutnie.       305
Ci co słuchali przez grube podwoje,
Mówią, że więcéj tam głosów niż dwoje.


XII.

Oddawna wieści są i poszept głuchy
Że z grafem jakieś są po nocach duchy.
Raz go widziano jak przez zamku cienie       310
Wodził za sobą dwa ciche płomienie,
Skrawe, czerwone, piekielne straszydła,
Mające oczy i włosy i skrzydła.
Ścigany przez nie wybiegał z komnaty
Tylnemi drzwiami, na ogród, na kwiaty;       315
I raz go z wody wydobyła zgraja;
Było to, mówią, w dzień trzeciego Maja.
Widziano jak biegł przez łąkę w zawody,
Ognie go, mówią, zagnały do wody.

Widziano jak się topił cały blady:       320
Skądże ta rospacz? i te ognio-ślady?
Gdy ziemia w nowe kwiaty się ustraja,
Gdy wszystko ciche w dzień wiośniany maja?
A już to od lat wielu takie rzeczy,
Nikt nie przysięgnie, i nikt nie zaprzeczy,       325
Wszyscy się boją wierzyć w takie dziwo.
W młodości, słychać, zgrzeszył bardzo krzywo,
Dla tego piorun za nim się pomyka,
Owiewa skrami, straszy, lecz nie tyka,
Tylko grobowym okrąży zapachem,       330
Aby go zabić krwią, albo przestrachem.
A mówiąc o tém ludzie z twarzą bladą
Dodają: człowiek ten przewinił zdradą
I sam się dzisiaj chce karać za zbrodnie,
Sam przyzwał piekieł czerwone pochodnie;       335
A kiedy przyjdą i nad łożem staną,
On się nakrywa chustą, krwią zbryzganą;
W téj chuście niegdyś mu kozacka spisa
Podała w nocy sąd na infamisa,
Gdy kraj zdradzony już był i rozdarty.       340
Ta chusta i te pargaminu karty
Leżą przy łożu koło puginału —
Niech Bóg go broni w rospaczy od szału!
Biada! o! biada gdy przy łożu siędzie
Śmierci przyczyna i śmierci narzędzie.       345
To dość dla serca co się samo dręczy
Widm nie potrzeba — sumnienie wyręczy.
A rzecz straszniejsza! sumnienie Wacława
Nabyło nawet nad uśpionym prawa;
On w nocy wstaje i z otwartém okiem       350
Po zamku chodzi niesłyszanym krokiem;
Czasem pochodnią sobie świeci nocną;
Oczy otwarte, wyiskrzone mocno;
Lecz jakby co się roiło w zrennicy,
Ani w nich mgnienia, ani błyskawicy,       355
Ani się światła bliskiego przelękną:
A gdy się wpatrzą w co — zda się że pękną.


XIII.

Znałem ja Grafa Wacława za młodu —
Dumny z piękności, z wysokiego rodu;
Drzewo co późniéj mogło czekać zimy —       360
On tak wyglądał jak rycerz Solimy
Piękny i straszny, kiedy go koń kary
Niosł do kochanki przez burzanów jary,
Kiedy na jakie powietrzne wołanie
Stawał obejrzeć się gdzie na kurhanie;       365
Myślałbyś wtenczas że to anioł stepu,
Pod błękitami niebieskiego sklepu
Stoi i czeka, aż wicher poruszy
Na jaką walkę skrzydła jego duszy.
Coż się z nim stało? czy to moich powiek       370
Mara? gdzie tamten anioł, rycerz, człowiek?


XIV.

Smutny był koniec jego piérwszéj żony,
Dostała wcześnie anielskiéj korony
Zamordowana, utopiona w stawie,
Gdy na wojennéj był Wacław wyprawie.       375
Mówią, że obce pomściły się prawa
Śmierci synowéj, na ojcu Wacława.
Jeżeli tak jest? o! Chryste na męce! —
Jakie w tym rodzie serca! jakie ręce!
Mówią — że ojciec Graf w turmę zamknięty       380
Umarł przed sądem — a drudzy że ścięty;
Lecz takiéj rzeczy myśl nie wierzy sama
Na takim wielkim rodzie? taka plama!
Tak wielka szyja złamana nad gminem?
Lecz ojcu nie mieć litości nad synem!       385
Ale zabójców nasłać na synowe,
I za pieniądze módz odkupić głowę!
Gdy nieraz ołów ludzki się zagłębia
W serce orlicy, i za śmierć gołębia.
Niktże téj śmierci pomścić się nie umie       390
Na krwi wysokiéj? na wyniosłéj dumie?
Niktże — prócz syna — co za te popioły
Ojcowi musiał miecz pokazać goły?

Tak się więc zbrodnia ogniwami winie
Że ojciec własny, wroga widzi w synie;       395
Albo umiera syna krwią czerwony,
Nie pożegnany i nie przebaczony;
Albo tak skala syna pierś łabędzią
Aby mu nie był czystszym, ani sędzią:
Aż tam nareszcie stanie pochylony       400
Zdrajca narodu, przed zbójcą swéj żony;
Aż znowu wrócą pod zwyczajne prawa,
I od przedajnéj głowy wyższa — krwawa.


XV.

Ale to pewna że śmiercią téj żony
Graf Wacław dziwnie na sercu zmieniony.       405
Ponurość ciemne okryła oblicze,
Serce zamknięte ludziom, tajemnicze,
Na czole duma. Gdy kto weń uderzył
Miłością czystą ojczyzny — nie wierzył.
Na wszystkie echa roskoszy i jęku       410
Serce się jego już pozbyło dźwięku.
Coś ma cichego, okropnego w łonie.
Mówią że myśli o polskiéj koronie;
Króla w nim widzą przyjacielskie oczy,
Wielkość wyśledzą głos fałszu proroczy:       415
Jam go opuścił śród tego zamętu
Myśląc: i cóż jest twardość dyamentu!
I cóż jest wierność grobowi, pamiątkom,
W sercu najtwardszém? jakimże to wrątkom
Daje się dusza unosić Wacława?       420
Chmurzy się niebo — burza będzie krwawa.
Więcéj niż Boga, ta dusza tajemna
Zamyka w sobie — przyszłość będzie ciemna!
Bogdajbym nie zgadł! lecz smutna w nim siła,
Miłość go tknęła, boleść nie zabiła;       425
Więc jeszcze nadto w nim miłośnéj siły
A już nikogo kochać — prócz mogiły.
O! kraj nieszczęsny co jak spadkobierca
Po żonie weźmie dar strutego serca.

Ludu! przeżegnaj te marę złowrogą!       430
Ona na scenę świata wchodzi z trwogą;
Myśli że anioł ją rzucił obrończy,
Nieszczęściem zaczął — a piorunem skończy.


XVI.

A dziś — już koniec! Do Wacława gmachu
Weszła posępna królowa przestrachu.       435
Czy go kto otruł, czy struła zgryzota —
Kona, a przy nim synek, róża złota,
Gwiazdeczka ranna, także więdnie, gaśnie.
A w zamku bójka, kradzieże i waśnie.
Ten bierze sprzęty, ten ściany odziera;       440
Zamek się niszczy, pan zamku umiera.
Gdzie żona? — Ona w najciemniejszéj sali
Brylanty chowa i papiery pali;
Nie sama — Greczyn w Arnauta stroju
Léży na złotém wezgłowiu w pokoju;       445
Jak sułtan jaki wydaje roskazy,
A nie powtarza wydanych dwa razy,
Bo go ta piękna słucha, myśl zgadywa,
I całuje go w ręce — nieszczęśliwa!


XVII.

„Dyanno!“ Przyszła, stanęła w pokorze.       450
„Zrzuć teraz piękna te ślubne obroże,
Wypogodź teraz czoło lodowate.
Lubię tę chłopkę, tę polską Hekatę
A skoro tylko zabłyśnie Fingary
Sam pójdę patrzéć jak zamawia czary       455
I śmierć posyła ludziom z ciemnéj groty“.

— „O! Antynoe już czuję zgryzoty,
A przecięż śmierci męża jam nie winna.
Ona to! ona, ta kobieta gminna,
Musiała jakieś zemsty niepowszednie,       460
Lub spełniać jakie chłopskie przepowiednie;
A gdy ja chciałam by ta wiedźma z piekła
Czarę miłośném zaklęciem urzekła:

Ona — o! srogi i okropny błędzie! —
I może on mię trupem kochać będzie,       465
I z grobu przyjdzie po miłość umarły.“

Tu się powoli drzwi sali otwarły.
Struchleli nagle oba kochankowie,
Wszedł spiący, z szmatą skrwawioną na głowie.


XVIII.

Kto go tak ubrał? Nieraz synek mały,       470
Kiedy na ojca padał xiężyc biały,
Widząc jak w świetle twarz się Grafa mroczy;
Dwie białe róże kładł ojcu na oczy:
Lub w obłąkaniu (o! jasne i wdzięczne
Dziecka przysługi!) promienie miesięczne       475
Od ojca wzroku brał na swoje lica,
I tak zesmutniał cały od xiężyca.
A dziś — okropność! miałżeby Wacława?...
Przy łożu chustka ta leżała krwawa —
Miałżeby synek ten łachman grobowy,       480
Może z Anioła ciemnego namowy
Na głowę ojcu?... o! nie, ta czerwona
Chusta nie była w ręku Eoljona.
O! nie — przysięgam święci aniołowie!
Syn nie położył mu téj krwi na głowie.       485
Bo mniéj straszliwa byłaby ofiara,
Gdyby ojczyzny saméj przyszła mara
Zajrzeć w lekarstwo zaprawne piołunem.
I zdrajcę takim nakryła całunem;
Aby raz jeszcze, nim go Bóg obudzi,       490
Czerwono wrył się w pamięci u ludzi.


XIX.

Cóż to? czy serce w téj kobiecie pękło?
O marmur czoło uderzyło, jękło,
Kość zadzwoniła gdy czołem upadła
Przed same nogi groźnego widziadła,       495

I dziwnie... zadrżał, oczyma nie mignął,
Lecz cały zadrżał, i cały się wzdrygnął,
I stanął chwilę we śnie, zadziwiony,
Jakby usłyszał skąd o śmierci żony.
Lecz chwilę tylko chwiał się jak na szali       500
I nie obudził się — i poszedł daléj.


XX.

Sen to, czy mara jaka niezbawiona?
Krzyczą po zamku że Grafini kona.
Nie dowiedzieć się z czego u Greczyna,
Krew w nim zastygła, zimny jak gadzina;       505
W pochodni światło obłąkany patrzy.
Chłodny jak kamień, od marmuru bladszy.
Grafini kona — mówią — on nie słyszy.
Zlękli się ludzie jego trupiéj ciszy,
Trącają — milczy jak widmo zaklęte,       510
Usta ma drżące, zęby mocno ścięte;
Wzięli, zimnego zanieśli na łoże.
Co się w tym zamku stało? Wielki Boże!
Tu śmierć nie czeka zwyczajnéj kolei
Grafini mówią była przy nadziei,       515
Wszyscy widzieli i tłum cały pyta
Czy jeszcze żyje, czy z dzieckiem zabita.


XXI.

Patrzaj! tam słońce nad Dnieprowe skały
Wyrzuca świetne brylantowe strzały.
Kwiaty ze łzami się podnoszą wdzięczne,       520
Tam w błękit czoło chowa się miesięczne;
Sarneczki złote na kurhany skaczą,
Róże się polne otwierają, płaczą,
Orzeł na krzyżu z rosy skrzydła trzepie.
Jaki spokojny wschód słońca na stepie!       525
Tylkoż w tym zamku, złote słońce budzi
Z przerażonego snu pobladłych ludzi!
Tylkoż w tym zamku otworzą się oczy
Które przed nocą mgła śmierci zamroczy!

Na coż więc było na ten świat przychodzić       530
Cierpiéć, miłować, nienawidziéć, szkodzić:
Ażeby wreszcie słońce dawno znane
Weszło; ostatnie, — i nie zapłakane.


XXII.

Graf Wacław woła. Wybito podwoje,
Wchodzą. Czy trupów powalonych dwoje?       535
Graf Wacław, przy nim synaczek maleńki —
Zbledli — Graf woła xiędza i trumienki —
Wyszli; pojechał kozak do stolarza.
Do Grafa xiędza wzięto od ołtarza.
Xiądz ten pocieszać umiał nieszczęśliwe;       540
Spokojne lice i włosy mial siwe.
Obudził ojca, wziął go pod ramiona,
Postawił, krzyż mu przycisnął do łona,
Na złote słońce obrócił go twarzą,
Na róże co się pod oknami żarzą;       545
Słońce i kwiaty, czy Boską mu chwałę,
Czyli dzieciątko te przypomną małe;
Dobrze, bo przerwą posępne rospacze,
Bo może westchnie, przemówi, zapłacze?
Nie, stoi martwy, twarz mu się nie mieni:       550
Tak w brylantowém powietrzu jesieni
Stoją bezsilne drzewa, w szronu szacie,
I zadumane jak po jakiéj stracie.
I przyszli ludzie z gotową trumienką;
Xiądz się obrócił i znak im dał ręka,       555
I wzięli trupka, po cichu wynieśli.
Ojciec nie słyszał tych ludzi — a jeśli
Słyszał, to udał dziwną licem chłodność.
Ostatnią dumę w nieszczęściu — łagodność.
I postradawszy tę dziecinkę drogą,       560
Już nie zapytał się o nią nikogo
I tak był długo bez myśli, bez czucia,
Jak trup nim dzieło zacznie się zepsucia.
Xiądz złożył ręce na piersiach i czeka
Na smutną spowiedź grzésznego człowieka.       565


XXIII.

Usiadł... xiądz słucha... on usty drżącemi:
„Xięże! skończyłem już wszystko na ziemi.
Patrzaj! czy widzisz ten komin i tygle?
Bóg mię ukarał srogo, niedościgle;
Wiém co w téj czarze było — o! anioły!       570
Ogień miłośny i ludzkie popioły.
Wypiłem z moim synkiem przez półowę
Co? może ojców mych resztki grobowe?
Strasznie pomyśleć, kto napój przyprawił,
Co mię otruło, jaki się duch zjawił       575
Aby mi dzisiaj po nocy powiedział,
O czém grobowiec dotąd tylko wiedział.
Cóż to za zemsta? jacy to nieczuli
Co zdrajcę prochem antenatów struli;
Tym czystym prochem zdradzonym nikczemnie       580
Co się trucizną stał gdy wstąpił we mnie.
A jakąż to myśl mieli ci mściciele
Uśpione czucia budzić w mojém ciele,
Żyły nalewać znowu krwią namiętną,
Zbudzić to serce gdzie zgryzoty piętno.       585
Wiedzieliż oni co ogień poruszy
W czarném sumnieniu, w pokalanéj duszy?
Jaka rozogni się w krwi mojéj zgniłość?
Co wyjdzie na jaw? — zaprawdę nie miłość!
Ale zgryzotę zbudzili i pychę:       590
Przeklęci! serce już tak spało ciche!
Już tak popiołem i pleśnią nakryte,
Już tak spokojne! już takie zabite!
A teraz znowu krwią nalane wściekłą
Boleść w nim, burza, pioruny i piekło,       595
Wszystko co ludzi przerażało trwogą
Ale nie miłośé — co kochać? i kogo?
Ach gdyby nawet z grobu wywołani,
Gdyby ta nawet moja piérwsza pani,
Ta najkochańsza, najsłodsza, umarła,       600
Wstała — to serce by moje rozdarła;
Płakałbym może i z cierpień się skarżył,
Alebym kochać już nie mógł — nie ważył;

Bo na to trzeba jaśniejszéj godziny
Niż starość ludzka pełna krwi i winy,       605
Co jako skrawy chmurny zachód słońca,
Otwiéra niebo bez Boga, bez końca.


XXIV.

„Xięże, są o mnie haniebne powieści,
Nie wierz im wszystkim. Bez sławy, bez cześci,
Nie jestem takim jak ludzie niewinni,       610
Ależ ja więcéj cierpiałem niż inni,
Ale ja większe miałem serce w sobie
Do nakarmienia... Tam małżonka w grobie,
Tam ojca sądzą mojego, o! zgroza!
Na śmierć haniebną, na karę powroza.       615
Mój teść otrzymał wyrok nie ojczysty..
Mój ojciec, mój ród dawny, dumny, czysty,
Wszystko to jedna godzina obbali! —
Dzisiaj to wszystko ważyłbym na szali,
Dzisiaj bym wołał o! Boże! przed gminem       620
Powieszonego się nazywać synem:
Lecz wtenczas; z hańbą grożone zamęściem,
Mój ojciec, mój ród, moje imie!... Szczęściem
Mój ojciec umarł tak jak był powinien...
Czemuś ty xięże zadrżał? jam nie winien...       625
Że mię widziano téj nocy przy turmie
W xiężycowego wichru dzikim szturmie?
Na zapienionym żem uciekał koniu,
Żem pędził z głuchym tententem po błoniu,
Że ojca mego we krwi znaleziono       630
Nazajutrz... xięże! rozedrzyj mi łono
I obacz serce, nim pójdę do trumny,
Bo mówię prawdę — lecz przysiądz, za dumny.


XXV.

„Jestem nie winien, ale nie wiem czemu
W pamięci jestem podobny winnemu.       635
Bo wyznam tobie żem téj śmierci żądał,
Nawet spodziewał się, czekał, wyglądał;

Bo i wieść o niéj chwyciłem łakomą
Myślą, lecz zimno — jak rzecz już wiadomą.
Coś we krwi miałem, coś w myśli ustrzęgło,       640
Co mi o śmierci téj piérwéj przysięgło.
To kiedy przyszli zwiastować mi smutni
Ludzie co chciwi męczyć, i okrutni
Lubią posępnych słów oglądać skutek:
Wzgardziłem dumnie pokazać im smutek;       645
Lecz pokazałem lice zimne, szczere,
Już podniesione nad zwyczajną sferę;
Już w téj krainie cichéj, wnetrznéj burzy,
Gdzie nawet czoła śmierć ojca nie chmurzy,
Ale przechodzi wszystko ziemskie, mija,       650
Jady nie trują i miecz nie zabija.
Pokazałem im tę niezmienność czoła,
Które zmroziło dotknięcie anioła.
Wytłómaczyli to ludzie inaczéj,
Ten marmur bolu — te ciszę rospaczy.       655


XXVI.

Ty wiesz że dumni nieszczęściem, nie mogą
Za innych śladem iść tą samą drogą.
A gdy się duma z nieszczęścia wylęgnie,
To i Bóg czoła takiego nie sięgnie,
To nawet wiara nie pochyli głowy:       660
A cóż dopiéro piorun, miecz, okowy,
A nawet ludzkie przekleństwo i wzgarda:
Tak była ciemna, taka była harda
Duma w tém sercu. Na co mnie przywiodła
Ty wiesz — lecz duszy nie sądź, bo nie podła.       665
Jam się nie rzucił jak koń do zawodu,
Ja sam stanąłem przeciwko narodu,
A gdym się oprzéć musiał w rzeczy ciągu,
To się na wielkim oparłem posągu.
I nie szukałbym był podpory wroga,       670
Gdybym większego znalazł w sercu — Boga.


XXVII.

Nie uniewinniam ja siebie o! xięże!
Jakie mnie gryzły tu w téj piersi węże,

Jakie po nocach walki obłąkane
Z pamięcią, dumą; zaczęte, wytrwane;       675
Aż, sumnieniowi uczyniłem zadość:
Świadczą te oczy, te czoło, ta bladość.
O! trzeba było siadać nad mém łożem,
Gdy we śnie serce mi coś pruło nożem.
Gdy się budziłem w noc bezxiężycową       680
W ciemności, ze krwi piorunem nad głową,
Albo widm okiem do łoża przybity,
Zimny, i łzami i potem okryty,
Nie wiedząc czemu serce drży boleśnie
Mówią żem chodził po pałacu we śnie,       685
Nie wiem, lecz nieraz gdy sen ciężki spadał,
Możem wstał, chodził, płakał, jęczał, gadał,
Możem z krwi rękę o rękę ocierał,
Możem zabijał i trumny otwierał,
Możem się dzielił z kim jaką mogiłą,       690
Nie wiem: — bo o tém mi się wszystkiém śniło...
I nawet dzisiaj na mnie krew czerwona,
Na głowie... Gdzie jest moja druga żona?...


XXVIII.

„Stój! stój: Nie szukaj téj kobiéty ojcze.
Od innych ciosy okropne, zabójcze,       695
Lecz od niéj gorsze ja rany poniosłem.
Ona zrobiła że śmierć kraju zniosłem.
Anioł piękności i wróg nieodstępny
Stała gdy z hańbą walczyłem posępny.
Com cierpiał w sobie i com czuł — nie czuła.       700
Co w sercu mojém zmartwychwstało — struła,
Aż przyszło wreszcie że dziś, jędza blada...
Lecz z tego niechaj ona się spowiada,
To na jéj sercu, to je kiedyś zrani —
Patrz! ja ten ogród zasadziłem dla niéj,       705
Te drzewa, łąki, tam niby w obłędzie
Strumienie i na błękitach łabędzie,
I ta z marmuru karary łazienka,
To dla niéj... Patrzę, i serce mi pęka;
Bo to zostanie po mnie wszystko — długo...       710
O! gdybym to mógł jaką krwawą strugą

Zalać i zniszczyć i duszę wyzionąć,
I z zamkiem i z nią i z wszystkiém utonąć;
Zostawić gruzy leżące na pował,
Którychby człowiek nie znał, nie żałował,       715
Nie myślał o mnie tu błądząc, nie gadał
Że tutaj zdrajca chodził, dumał, siadał,
Tu się śmiał z Boga, a tutaj łzy ronił;
A tu się w grocie kaskadą zasłonił
Bojąc się słońca co tę ziemię złoci,       720
I żył jak węże w zimnie i w wilgoci.


XXIX.

„Miłość ojczyzny — o! to słońce świetne
Dla serc co dumne, sieroce, szlachetne,
Całe się czystym miłościom oddadzą.
Jako żórawie co łańcuch prowadzą       725
Świetniejsze serca wylatują przodem;
Umrą — ich duchy lecą przed narodem,
Ich wrzask, ich imie, ich lament, to hasła.
Gdy matka po nich zapłakana wrzasła,
Ojczyzna cała słyszy, leci, mści się;       730
W gołębiach wtenczas są serca tygrysie.
Umrą wygnani — to naród wysyła
Posłów zapraszać niech wróci mogiła.
A choćby nawet zapomnienie, nędza,
Jednego paciérz nad mogiłą xiędza,       735
I wieczna cisza w grobie niepłakanym:
O! ja zazdroszczę tym czystym, nie znanym,
Ja co się aż tam, aż do słońca darłem —
O czemu ja też dzieckiem nie umarłem!
Czemu!.. Ach wtenczas xięże, nie dla sławy,       740
Lecz przyleciałem był raz na bój krwawy
Ażeby umrzeć — Na Boga żywego
Jabym się teraz nie miał chełpić z czego...
Szyki się biły pod Maciejowicą,
Wleciałem ściśle zamknięty przyłbicą;       745
Dziwny był ubior, ale to miał zyskiem
Że nie witano mię zdrajcy nazwiskiem,
Wreszcie i harmat zakryłem się błyskiem;

I smutny w sobie wpadłem we krwi morze.
Słyszałeś o tym żelaznym upiorze?       750
Długo to było między ludźmi sporem,
Kto był tym w ogniu rąbiącym upiorem.
O! śmierci! ludzi tysiącznych morderca!
Nie chciałaś wtenczas téj krwi, tego serca.
Lont nie chciał harmat przedemną zapalać;       755
Kule się bały we krwi mojéj zwalać,
Lecz omijały świszcząc koło ucha;
Miecz mój po kaskach dzwonił jak miecz ducha.
Los miał okropną zbawić mię bezczelność,
Jam był ubrany w straszną nieśmiertelność.       760
Jaka w tym wola Boska nie odgadnę,
I nie chcę myśléć — lecz gdy myślę, bladnę.
Sam na tym polu, gdzie psów wściekłych kupa,
Na koniu, nakształt siedzącego trupa,
Gdy z ciał wychodził obłok krwawy, dymny,       765
Gdy xiężyc wschodził straszny, blady, zimny,
Stałem: w tém jeden z niedomarłych, blisko,
Wymówił moje przeklęte nazwisko:
Schylam się z konia — patrzę: krwią się broczy,
I krew mi swoją ten człek rzucił w oczy...       770
Dobyłem miecza — o! nie bladnij xięże —
Choć syknął na mnie ten, gorzéj niż węże,
Chociaż mię taką pieczęcią naznaczył,
Jam go nie dobił — alem nie przebaczył.


XXX.

Xięże... gdzie teraz Kościuszko? — w mogile!...       775
Kiedy żył jeszcze były takie chwile
Żem ja był wrogiem jego świetnéj sławy.
Chciałbym dziś widzieć cień jego postawy,
Albo grobowiec przy bladych lawinach;
Musi być smutny nad nim szmer w drzewinach;       780
Smutne tam duchy błądzą w xiężyc świetny
Wołając: ojcze, choć on był bezdzietny.
Mówią, że idąc za trumny orszakiem,
Koń jego stawał przed każdym żebrakiem,

Tak nauczony za życia rycerza.       785
To wszystko, xięże! serce mi rozszerza
Łez pełne, burzę zapowiada ciemną...
Patrzaj co stało się z nim — a co ze mną!...


XXXI.

„Obróć tu xięże twe łzawe oblicze.
Ileż ja w życiu chwil okropnych liczę!       790
Słuchaj, po śmierci kraju, już zhańbiony,
Dom odwiedzałem mojéj piérwszéj żony,
O! co ja czułem gdy lip poczet stary
Zaczął nademną swoje smutne gwary
Kiedy się miesiąc w liść zabłąkał szumny...       795
Ja, co tam żyłem młody, jasny, dumny,
Z nią razem, ojcze! Ja co w téj krainie
Myślałem niegdyś że młodość nie minie;
Wchodzę... trzy razy wspomniałem o Bogu,
Trzy razy, blady, przejść nie mogłem progu.       800
Przeszedłem wreszcie — w komnatach nikogo...
Ściany się zdały napełnione trwogą
Że mię tam widzą samego w ciemności;
Ale w powietrzu jakiś szmer litości,
I coś szeptało: nie płacz, z każdéj cegły;       805
A mnie ogromne łzy po twarzy biegły.
Na coż to przyszedł ów Wacław wyniosły,
Chwasty go same w tym gmachu przerosły.
Sam — o! bogdajbym był sam, o! zhańbienie!
Starzec wychodzi w xiężyca promienie,       810
Poznaję — mój teść... przy niepewnym świcie
Widzę że w ręku ma jakieś zawicie,
Twarz jego dzika, okropna, surowa;
Rozwija — patrzę — ojca mego głowa!...
Po śmierci zemsty bezczelnéj dokazał,       815
Wyjął z mogiły trupa i ściąć kazał.


XXXII.

„To tak mi starzec zwiędłe serce kruszy,
To tak anielstwo wypędzono z duszy,

To tak myśleli że mię zdeptać mogą;
Aż się od hańby obroniłem, trwogą...       820
Lecz nie pomogło... bo jak od źwierciadła,
Od ludzi trwoga ta na mnie upadła.
Bo wyschły jak trup, po uczuć pogrzebie,
Jąłem się lękać nie Boga, lecz siebie.
Więc niech się skończy ten los co mi cięży,       825
Niech w nieskończoność dusza się rozpręży;
Wszystko straszliwe, co się w serce ciśnie,
Niech się jak piorun wyrwie i rozbłyśnie.
Niechaj część każda pokalanéj duszy,
Dozna właściwych bolów i katuszy:       830
Lecz niechaj wszystko to w jednym mordercu
Zamknięte, w jedném nie gryzie się sercu.
O! były chwile okropne na świecie!
I ta noc!... Xięże pociesz ty mię przecie,
Czy, łzy tylko masz dla mnie pacierzem?       835
Dla mnie, co stoję nad śmierci wybrzeżem,
Co tu widziałem pełną tajemnicy,
Śmierć w synka mego błękitnéj źrenicy.
Okropność! jego usteczka różane,
Miłością jakąś obłąkane, pjane       840
Z ognia oddechem, z lutniowemi gwary,
Pocałunkami tu goniły mary.
Widziałem moje sny młodości złote,
Zachwyty, miłość, niepokój, tęsknotę,
Wydane dziecka niewinném obliczem:       845
Lecz on kochał nic, on tęsknił za niczém,
A jednak tęsknił i kochał. Widziałem
Jak się w coś wpatrzył z obłąkania szałem.
Myślałem — biedny! czego się on męczy?
Łabędź w jeziora zakochał się tęczy,       850
Umarł nim zgasła, nie doczekał nocy
Lecz ile było w nim ognia i nocy!
Jakie wyrazy tęskne, smutne, śliczne,
Długo echowe i melancholiczne
Z ust mu jęczały! Była jedna chwila —       855
Myślałem że mu skrzydełka motyla
Z ramion wyrosną, że główka zaświeci
Ogniem niebieskim, i w niebo uleci;

Bo na paluszkach wstał, rosnął w człowieka;
Myślałem że już odemnie ucieka —       860
Wrócił... przy nogach mi go ból pokonał.
W godzinie jednéj kochał, cierpiał, skonał.
O! cud okropny! co iskrę słoneczną,
W serduszku dziecka zamknął miłość wieczną.
To co ja dotąd w mojém sercu mieszczę       865
To go zabiło — a ja, cierpię jeszcze!
I jeszcze kocham i widzę to jawniéj
W sercu, przed śmiercią, że kocham jak dawniéj.
Tu! z krzyżem xięże tu stawaj u czoła!
Niechaj myśl moja tych snów nie wywoła.       870
Niech nie przychodzi tu jéj cień bladawy...
Przyszła! — tam za nią stoi ojciec krwawy,
Włos jego siwy — o! to męki moje
Ta para, ludzi tych w powietrzu dwoje.
A jednak twarze to może jedyne       875
Co odpuszczają mi hańbę i winę,
Co widząc dolą znękanego twardą,
Jak inni ludzie nie patrzą ze wzgardą.
Maryo! nie idź na xiężyc się chować,
Dobrze żeś przyszła się tu ulitować.       880
Dobrze żeś mi się duchem pokazała
Taka posępna i cicha i biała,
Jak gdyby za mną w mogile tęskniąca.
Maryo! czekaj zachodu miesiąca,
Pójdziemy razem — gdzie? — ja nie wiem. — Xięże       885
Wkrótce me ciało już ziemię zalęże,
Na długie słowa już mi braknie czasu.
Każ uszyć nowa jéj suknię z atłasu,
Każ włożyć wianek z róż świeżych uwity,
Niech ją obmyją, ubiorą — kobiéty....       890
Pamiętaj... trumna to od wejścia czwarta....
Patrz jak ta szata już na niéj podarta....
Czy dobrze? — zrób to nim promienie świtu....
Patrz! uśmiechnęła się na to z błekitu.


XXXIII.

„Nie mów nikomu o mnie sługo Boży,       895
Niech mój grobowiec ludzi długo trwoży.

Weź i tę chustę... choć krwią powalana,
Możesz ją złożyć przed ołtarzem Pana,
Albo... Dla czegoś drgnął przed tym rozkazem?
Powieś te chustę przed Panny obrazem,
Musi być święta ta krew co ją broczy
Bo mi ją kiedyś naród rzucił w oczy.
Więc te męczeństwo pobladłego czoła,
To mój ostatni jest dar dla kościoła
I jam cóś ciernia czuł w mojéj rospaczy,
Może Bóg wspomni na to i przebaczy.
Żalu mojego najlepszą jest próbą
To upodlenie się moje — przed sobą.
Co będzie z moim duchem nad mogiłą?
Pewnie nie gorzéj, jak to co już było.
W dumie méj jeszcze przynajmniéj znachodzę,
Że mię przed śmiercią broni uledz trwodze.
Gdy przy tém łożu, nie tylko rospacze,
Gdyby mniéj dumny płakałby — nie płaczę;
Lecz coś jest we mnie, gdy w grób muszę wchodzić,
Z czémby się żadne łzy nie mogły zgodzić
Wściekłość na siebie, żar co się nie studzi,
A nawet Xięże! jakiś żal do ludzi:
Jak gdyby oni byli winni z dawna
Że się krew we mnie zaczerniła sławna.
Lecz nie — i myśl ta nie może pocieszyć. —
To wszystko.... Xięże czy śmiesz mię rozgrzeszyć?
Olej co czyni w Bogu śmierć wesołą
Czy się odważysz lać na zdrajcy czoło?
Jam nie żałował, i nic nie naprawił,
Kraj jeszcze we krwią — a jam go zakrwawił;
I długo będzie ta krew po mnie płynąć;
Tysiące walczyć, i tysiące ginąć,
Po mnie nieszczęścia więzienia i wojny —
I mógłżebym ja w grobie spać spokojny?
O! nie! nadzieja jest szaleństwem dla mnie —
A jednak — starcze ty! módl się ty za mnie!“


XXXIV.

Graf Wacław skonał. O! domysłów płonność!
Na lice wyszła trucizny zieloność:

Ale krew jego już dawno zepsuta;       935
Ciągła samotność, łzy, wzgarda, pokuta,
To nieraz także te trucizny duszy
Wyjdą na ciało, zwiędłe od katuszy,
I nieraz lice trupowi odmienią,
Połamią, poskrzą, zsinią, pozielenią:       940
Więc może i te splamienia Wacława,
Nie z gwałtu poszły, lecz z natury prawa,
Lepiéj tak wierzyć, niż oskarżać ludzi.
Niech się podstępna ciekawość nie trudzi;
Gdy ziemia z siebie rzecz przeklęta zrzuci,       945
Niechaj spokojność w tłum zmieszany wróci.
Lecz nie, ten zamek wre skargą i gwarem,
Domysły rosną z niepokojem, swarem,
Mówią że pani chciała ukryć winę,
Mówią że miała otrucia przyczynę —       950
Jaką? — nie można wierzyć w takie baśnie.
Miałażby otruć małżonka — a właśnie
Zadatek nowéj miłości i wiary
W jéj łonie — po cóż przy kołysce mary?


XXXV.

Po ukraińskich stepach syczą żmije,       955
Pogrzeb się czarny z pochodniami wije,
A za pogrzebem groźny wicher wyje.
Smutno, posępnie przez kurhany płynie
Pogrzeb możnego pana w Ukrainie.
Z każdéj mogiły, ognista kolumna       960
Wytryska w niebo, gdy nadchodzi trumna.
Już przeminęła, a jeszcze czerwono
Wszystkie kurhany w Ukrainie płoną,
I rozmawiają cicho o pogrzebie.
Gwar na tym stepie, a cisza na niebie.       965
W ziemi grobowéj głucha trupów wrzawa,
Bo między niemi stanął trup Wacława.


XXXVI.

Człowiek? czy widmo? — Jakiś duch z burzanu
Wyszedł na czoło ogniste kurhanu,

Pogroził ręką; „Zdrajco! otoż tobie       970
Trucizna w przodków wypruchniałym grobie.
Idź trumno czarna z ohydnym człowiekiem,
Z trupem, co mojém wykarmiony mlékiem.
Idź w ogień piekła za narodu zdradę!
W kołyskę kładłam i w prochy cię kładę.       975
Dzieciątko moje ty i moja żmijo,
Ziemia cię zmrozi, robaki spowiją.
A choć krew twoja kiedyś winę zmaże,
Tego ci Pan Bóg zwiastować nie każe.
Choć Ukraina kiedyś zmartwychwstanie,       980
Ty się nie dowiész w piekle, ty szatanie!
Nic się nie zmieni, wieczność się zaczyna,
A wieczność taka jak śmierci godzina.“
Tak pożegnawszy resztki pana zgniłe,
Zapadła wiedźma w burzan, czy w mogiłę.       985


XXXVII.

I znów na zamku jasnych świateł krocie,
Xiężyc w ogrodach, szum kaskady w grocie;
I znów tam cicho, i kaskada grzmiąca
Znowu się srebrzy na blasku miesiąca.
Mówią że łabędź i róża czerwona       990
Szepcą w powietrzu imie Eoliona,
Gdy wszystko ścichnie wieczorną godziną,
Gdy róże płaczą i łabędzie płyną.
A o dzieciątku tym z twarzyczką ducha
Została jakaś ciemna powieść, głucha       995
Mówią, że raz go widziano w téj grocie,
Całego w gwiazdach, w promienistym złocie;
Duchy powietrzne, za tęczową szarfę
Przyniosły jemu zapaloną harfę;
Usiadł... do ognia strun przybliżył ręki:       1000
A piérwsze z harfy westchnienia i dźwięki
Zwołały wszystkie łabędzie z ogrodu;
A drugie tony, jak jęki narodu
Co cicho konać i cierpiéć nie umie,
Zrobiły szelest w tym łabędzi tłumie;       1005

A gdy śpiéwaka pieśń i tony rosły,
Wszystkie się razem łabędzie podniosły,
I poleciały płaczącym orszakiem
W niebo gwiaździste, z harfą, ze śpiéwakiem,
I znikły, długo widziane na górze,       1010
Jak girland spięte białe róże
Ulatujące w niebieskie krainy,
Dosłuchać harfy téj, i téj dzieciny.
Nie wiém czy wierzyć — lecz cudy są wszędzie....
I odtąd znikły w ogrodach łabędzie       1015
I szafirowych wód nie krają łonem,
Bo poleciały wszystkie z Eolionem.
A Bóg nam wieszczów zostawiać nie raczy,
Odkąd zabrakło już białych słuchaczy.



KONIEC



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Słowacki.