Wiadomości Literackie 1937 nr 50 (736) wybór/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski i inni
Tytuł Wiadomości Literackie 1937 nr 50 (736) wybór
Podtytuł Numer poświęcony pamięci Zbigniewa Uniłowskiego
Data wyd. 5 grudnia 1937
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Cena 80 groszy

NUMER POŚWIĘCONY PAMIĘCI ZBIGNIEWA UNIŁOWSKIEGO
WIADOMOŚCI
LITERACKIE

Dziś 12 stron
Prenumerata kwartalna zł. 9.—
z przesyłką pocztową.
Konta w P. K. O. nr. 8.515
Pocztowe konta
rozrachunkowe nr. 73
Administracja
Warszawa, Królewska 13
W Warszawie prenumeratę
można zgłaszać
telefonicznie nr. 223-04
TYGODNIK

Nr. 50 (736) Warszawa, Niedziela 5 grudnia 1937 r. Rok XIV


DALSZE DZIEJE KAMILA KURANTA
...w Zakopanem w r. 1933
Tom II „Dwudziestu lat życia“ nie został przez Uniłowskiego napisany. Poza obszernym rozdziałem, drukowanym p. t. „Na dole“ w nr. 730 „Wiadomości Literackich“, pozostały jedynie drobne fragmenty oraz plan całości. Dajemy je na tem miejscu.

Ubranko już tylko krojem przypominało owe czasy bajeczne. Przemiana opatrzyła je stemplami: — jakieś wapienno­‑ceglaste plamy, wysiepane łokcie, zwisająca na plecach patka, naddarte i podprute zakładki oraz ślady po wielu bezużytecznych guzikach, ubranko bowiem wykonane było modnie i wymyślnie. Sam Kamil już trochę wyrósł z niego, a przytem spodenki po kolana sprawiały że całość zdawała się być kusa. Dopełniała tego furażerka, ów nieszczęsny harcerski pierożek z orzełkiem o jednem skrzydle, naciśnięty na prawe ucho, powód do drwin towarzyszy nadwiślańskich. Przypatrując się swemu odbiciu w oknie wystawowem, obciągając kusą kurtkę, podniecony oczekiwaniem, Kamil rozmyślał chaotycznie że oto znów wydostanie się z zaułka gdzie go zagnał los, że już wkrótce, a może nawet za chwilę, wyskoczy w czysty świat. Ubranko zwinięte w kłębuszek razem z pierożkiem podrzuci się byle gdzie. Włosy trzeba podstrzyc, zwłaszcza styłu, bo zachodzą na kołnierz.

...w Zakopanem w r. 1932

Odszedł wolno od wystawy, usiadł na podmurowaniu i oparty plecami o kraty dzielące plac Żelaznej Bramy i ogród Saski, zapatrzył się w tłum falujący między straganami, w mroczne wnętrze hali, z którego wyłaniali się ludzie o twarzach zagapionych lub osnutych troską i niezdecydowaniem, rozglądający się, potrącający wzajemnie. Od tego mrowia bił w niebo gwar kupieckich okrzyków i namiętnych targów, dzwonki przepełnionych tramwajów i głuchy łoskot furgonów, unosiła się mocna woń ludzkiej potrzeby, atmosfera podgrzana późnem popołudniem czerwcowem, parna i gęsta, owocowa i soczysta. Kamil kupił sobie wilgotną torebkę truskawek, znów przysiadł i żuł owoce wypatrując niespokojnie swego anioła­‑wybawcy. Po niebie wlokły się czarniawe dymy wędrujące aż do wolskich fabryk, małpowały niewidoczne obłoki, przybierając formy gigantycznych stworów, łaziły niby kosmiczne zwierzęta po podniebnem pastwisku nad rozkołysaną zmierzchem i wrzawą dzielnicą. Kamil nadmuchał pustą torebkę i kiedy się porządnie wzdęła, uderzył nią w kolano. Przechodzień, tabetyczny starzec, drgnął na odgłos huku, w milczeniu pogroził Kamilowi lagą i poszedł dalej, podrygujący, pedantyczny. Kamil utkwił strapioną twarz w sztachetach i tęsknie wypatrywał w alei ogrodu, pełnej dzieciarni, nianiek i żołnierzy. Zachciało mu się nagle lodów i w tej chwili uświadomił sobie ze zgrozą, że wydał na truskawki resztę jaka mu pozostała z sumy, którą mu wczoraj wręczył Czajkowski, i jednocześnie objął go znów niepokój oczekiwania, a myśl że pozbył się pieniędzy w przekonaniu iż za chwilę będzie ich miał poddostatkiem, przejęła go udręka zwątpienia. Poddał się rozpaczliwej niepewności; a nuż umówili się w innem miejscu i nie o tej godzinie? Jednak powiedział wyraźnie: „Stój bracie na placu Żelaznej Bramy, przy wejściu do Saskiego punkt siódma, bo jak cię tam nie będzie, to wujek sam wyfrunie na letniaki“. A może go co przejechało? Może wszystkie zegary były zepsute? Zdaleka zobaczył drepczącego tabetyka i bojąc się opuścić stanowiska, czekał aż się zbliży aby spytać o godzinę.

fot. Artur Rodziński
ZBIGNIEW UNIŁOWSKI
z żoną i synkiem w r. 1937

— Ciągle tu jeszcze sterczysz, strzelcze marokański, co?! Na truskawki masz, a żeby tak sobie uzbierać na byle jaki niklowy zegareczek, to ci brak charakteru, co?! Po siódmej siedem, ganiaj na kolację, bo ci wszystko zjedzą... Spać! lekcje odrobiłeś?
— Ja nie uczę się... czekam na jednego pana. Dziękuję bardzo, całuję rączki.
— Co całujesz? Gdzieżeś się chował, w Galicji?
— Ja tam tylko niecały rok byłem, tatuś mnie tam zawiózł, do Zakopanego...
— No, no! Tylko tu się w rozmowy ze mną nie wdawaj... Dziewięć po siódmej spać!
Rozeźlony staruszek odwrócił się nagle i wsiadł do przejeżdżającej dorożki. Kamil usiadł pod sztachetami i boleśnie obserwował cichnący ruch uliczny. Ściemniało się, i Kamila ogarniała coraz silniejsza, rozpaczliwa samotność. Spóźnia się tak okropnie, a jeśli wcale nie przyjdzie?... Poco zostawiał ten list pożegnalny u ciotek, wstyd wrócić... trzeba będzie nocować pod mostem. Ale przyjdzie napewno, przecież przed podróżą... musiał się pakować, zapomniał czego, musiał się wrócić... taki mały chłopak może poczekać... Do pociągu jeszcze czas... odchodzi dopiero o dziesiątej...

...z rodzicami w r. 1913

Opustoszały hale targowe, rozeszli się przekupnie, poznikały towary, i stragany przeobraziły się w szeregi głucho drzemiących skrzyń. Gdzieniegdzie paliły się lampy karbidowe, i w ich białym blasku poruszały się rozczochrane kobiety, przebierające owoce. Kilku tragarzy żydowskich usiadło w kącie na chodniku, w pobliżu Kamila, i zaczęło rozmawiać chrapliwym, zmęczonym szeptem. Trzech było wygolonych, rosłych, w cyklistówkach, pozostali dwaj mieli długie brody, czarne krymki na głowach i przepasani byli powrozami. W kucki jedli chleb razowy i cebulę. Nagle zaczęli wszyscy razem głośno szwargotać, i na przyciszonym placu zawrzała kłótnia. Tuż nad nimi, w oknie pierwszego piętra, pojawił się wąsaty mężczyzna w koszuli i flegmatycznym gestem wylał garnek z jakimś płynem na kłócących się Żydów. Na zakręcie zapiszczał przenikliwie tramwaj, z przedniego pomostu wyskoczył policjant i wolno zaczął się zbliżać do wykrzykujących w stronę okna tragarzy. Rozpoczęła się krzykliwa rozmowa, w rezultacie tragarze poszli w kierunku hali, a policjant wszedł do bramy domu, w którego oknie sterczał ciągle wąsaty mężczyzna w koszuli. Między straganami pojawili się ludzie z miotłami i poczęli zmiatać śmieci. Czyste niebo powlekało się granatowemi smugami nad opustoszałem targowiskiem, nad przytulonym samotnie do sztachet Kamilem. W oknie na pierwszem piętrze stała się rzecz niby zwykła a niepokojąca. Pojawił się w niem policjant bez czapki i w koszuli, ten sam, który rozmawiał z tragarzami. Natomiast z bramy wyszedł wąsacz w mundurze policyjnym i zdecydowanie podszedł do Kamila
— Czego tu sterczysz, coś za jeden, knocie?

...w Warszawie w r. 1929

— Czekam tu na jednego pana... On jest dozorcą w więzieniu na Dzielnej.
— I nie przychodzi?
— Nie.
— Gdzie mieszkasz?
— Nad Wisłą, na Leszczyńskiej.
— Żebyś tu czego nie zmajstrował — powiedział znudzonym głosem policjant, poczem odbiło mu się.
Odwrócił się tyłem do Kamila i stał na rozkraczonych nogach z rękami dotyłu, zapatrzony przed siebie.
Po kwadransie policjant odwrócił się i przechodząc do ogrodu, chwilę zatrzymał się nad Kamilem, chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował i znikł za sztachetami.

Kamila znów opadła rozpacz, powstrzymywał się żeby nie zapłakać. Niepewność ustąpiła miejsca podejrzeniom. Dlaczego wczoraj kazał sobie przynieść wszystkie rzeczy?
...w Zakopanem w r. 1934
Prawda, twierdził, że skoro mają jutro wyjechać, to lepiej niech te rzeczy będą u niego żeby nie miał kłopotu z walizką, a ciotkom może powiedzieć że ojciec kazał przenieść rzeczy na nowe mieszkanie, bo już za kilka dni wychodzi na wolność. Było tam śliczne, nowe ubranie, którego Kamil oszczędzał nawet w święta. I buty, i palto, i bielizna. Cały dobytek zakopiański. A bezcenne pamiątki z okresu szczęścia: fotografje, książki i mnóstwo drobiazgów, które Kamil oglądał z rozrzewnieniem kiedy był sam w domu. Cały kontakt ze światem, który często wydawał się Kamilowi nierealny, miałby gdzieś przepaść?! Nie, coś się musiało przytrafić temu Czajkowskiemu! Prawda, zostawił mu przecież swój adres. Złota trzydzieści dwa. Pójdzie tam i dowie się wszystkiego. Już i tak dziś nie pojadą, napewno jest po dziesiątej... Trzy i pół godziny takiej męki... od pół do siódmej. Kamil porwał się i pędem skręcił w ulicę Bagno, zawrócił jeszcze i rozgorączkowanym wzrokiem objął senne targowisko. Niema go nigdzie. Biegł szybko i zdyszany zatrzymał się pod trzydziestym drugim na Złotej. Przysiadł na dziwnie znajomym kamiennym występie i zaczął się zastanawiać co powie Czajkowskiemu, jeśli go zastanie. Napewno odgadnie podejrzenia, i Kamil zgóry przeżywał wstyd. A może był, tylko Kamil mały, w szarem ubranku, pod sztachetami... mógł go nie dojrzeć. Wszystko jedno, przeprosi go. Okazało się że brama jest zamknięta. Chwila zastanowienia, i Kamil pociągnął dzwonek. Może tam będzie można przenocować i jutro pojadą... będą cały dzień spacerowali, może pójdą na plażę, tak jak kilka dni temu... wieczorem do kina, jeszcze przed pociągiem. Znów zadzwonił, głucho zajęczało w niewidocznej pustce. Kamil wtulił się w ciemną wnękę i nadsłuchiwał, wodząc wzrokiem po czarno malowanych kamiennych występach po obu stronach wnęki. Takie jakieś znajome... No tak, przecież to tutaj... tutaj rozbił sobie głowę i dwa tygodnie nie przychodził do szkoły... Przecież to ten sam dom... Tutaj była szkoła pani Skucz... przecież co rano przechodził między temi występami z książkami pod pachą obwiązanemi paskiem... Pociągnął za dzwonek i cały aż się skulił pod nawałem wspomnień... Matka, Wercman, Proch... Rozbrajanie Niemców... ruda pani Skucz... Andrzej na podwórzu... kartka, pięć marek i Hieronimek i Golik... Akurat właśnie w tym domu... opowie wszystko Czajkowskiemu...
Dzwonek ciągle dygotał w ciszy. Na ulicy zastukotał kobiecy, drobny kroczek i wślad za nim ciężkie stąpanie. Do wnęki wpadła kobieta w chustce. Na ulicy zamajaczyła chwiejąca się postać mężczyzny w kapeluszu. Kobieta szepnęła w ciemności:

— No chodź, na co czekasz... Ale nie zaraz... tutaj ktoś jest... Czego się czaisz, pętaku... wynoś się, bo ci ten pan wyłoi...
W bramie zaskrzypiały drzwi, przez szpary błysnęło światło, rozległo się charczenie, i zaszurgotały opieszałe kroki. Kobieta chwyciła mężczyznę pod ramię i pociągnęła go na przeciwległy trotuar. Zachrobotało w zamku, i w uchylonej bramie pokazał się siwy, zaspany łeb stróża.
— Cegoj?
— Ja do pana Czajkowskiego.... Niech pan wpuści.
— Bedzies o te pore w odwiedziny chodził, to cie na łeb ze schodów zwalą... Tędy o... na drugiem piętrze, pod piątem.
To był ten sam stróż, z okresu szkoły pani Skucz. Kamil pragnął mu się przypomnieć, ale jak najprędzej pragnął zobaczyć Czajkowskiego. W ciemnościach piął się po skrzypiących schodach, chwilę rozpamiętywał pod drzwiami na pierwszem piętrze, serce mu biło, zdawało się huczeć między piętrami. Tutaj, za temi drzwiami, drzemały wrzaski współtowarzyszy tego okresu bezbarwnej wegetacji, zanim los nie porwał Kamila między wiry, które ciągle zdają się nie mieć kresu. Ale bliskość Czajkowskiego nie dopuszczała do rozpamiętywań. Na palcach wbiegł na drugie piętro i zatrzymał się zdezorjentowany. Drzwi było troje i w ciemnicy nie mógł dojrzeć numeru. Chwilę stał zdesperowany, kiedy nagle za drzwiami po lewej stronie zachrypiał gramofon, wrzawa oklasków i zmieszanych głosów buchnęła na schody, i wszystko zakołysało się pod Kamilem od tej niespodzianej wrzawy. Zastukał mocno w te drzwi i zaraz posłyszał pijany i radosny, męski głos:
— To Heniek, jak Boga kocham!... mówiłem przecież...
Na jasnem tle wnętrza rozkrzyżowała się sylwetka mężczyzny. Oparty rękami o framugi drzwi, wypatrywał na schody, chwiejąc się nieco. Był w koszuli i w obcisłych kalesonach po kostki, bardzo zgrabny, niby cyrkowiec w trykotach. Spod jego pach wyglądały dwie rozczochrane główki kobiece, dalej majaczył ktoś otyły, z bródką. Wszyscy byli mocno roznegliżowani, zwłaszcza kobiety. Wysmukły dojrzał wreszcie Kamila i spytał zawiedzionym głosem:
— Czego chcesz, chłopak?
— Czy jest pan Czajkowski?
Niewiadomo dlaczego, cała paczka zatoczyła się od śmiechu. Mężczyzna oparł dłonie na kolanach i spytał jakoś płaczliwie, powstrzymując śmiech:
— A bo co?
Znów zaczęli się śmiać jak potępieńcy. Kamil stał w milczeniu z nieporadnie zwieszonemi rękami. Starał się zebrać myśli. Otyły z bródką odsunął kobiety i sapiąc pochylił głowę. Wysmukły powiedział:
— Ja jestem Czajkowski, i innego tu niema! Co masz, list jaki, czy umarł kto? O jedenastej w nocy łazisz po domach... co chcesz, gadaj!
— Ja do pana Czajkowskiego, dozorcy z więzienia na Dzielnej... Ale to nie jest pan.... Taki dziobaty na twarzy... nie mieszka tutaj?
Nowy huragan śmiechu. Gapili się na Kamila jedno przez drugie. Pachniało od nich wódką, potem i perfumami, wszystko razem ostro, oszołamiająco. Mężczyzna nagle zabełkotał, jakby mu uderzyło do głowy:

— Dziobaty nie jestem, weź oczy w garść!... Chodź do środka i przyjrzyj się... pokażemy ci rajskie wesele... manifest zobaczysz taki, że ci oko zbieleje... ktoś cię zbujał... chodź... sałatki z pomidorów zjesz?
...w Brazylji w r. 1935
Ale Kamil szybko zbiegał ze schodów, dusząc się od strachu. Przypomniał sobie podobne zaproszenie... też były kobiety i wódka... wtedy, u Hrabiaka. Zapukał w oświetlone okienko stróżówki. Czekając, wcisnął się w kąt bramy. Pojawił się stróż. W zamęcie, jaki czuł w głowie, wyłoniła się chęć aby zapytać stróża czy istnieje jeszcze szkoła pani Skucz. Ale siwe chłopisko mruczało gniewnie, i Kamil szybko przemknął się przez uchyloną bramę. Szybko pobiegł w stronę Marszałkowskiej opustoszałą i głuchą jezdnią. Nagle przysiadł na jakimś schodku i poddał się zupełnej prostracji. Poczuł gwałtowną ochotę aby stracić świadomość wszystkiego, żeby nie myśleć o tym okropnym zawodzie jakiego znów doznał. Tak ohydnie nabrany, tyle nadziei... przepaść się jakaś rozwarła, przepaść, w którą niestety, nie mógł skoczyć, zatracić się zupełnie, umrzeć. I teraz ten powrót, wyjaśnienia po nocy i wstyd, że padł ofiarą ordynarnego oszusta... tryumf ciotek i te dni pełne żałosnej pokory, łaskawego zapluskwionego kąta, wydzielanie każdego kawałka chleba... wypominań, szyderstw, i nowa fala dusznej, ponurej nędzy, szarzyzny beznadziejnej, bez jutra... Powolne zdychanie w zaduchu, w obojętności. Podciągnął nogi pod siebie, zdjął furażerkę i wtulił w nią mokrą od łez twarz. Wreszcie usnął skulony, wyczerpany płaczem.

Pan Sołtyński kazał Kamilowi dość długo czekać w przedpokoju swego biura. Słychać było jego głos poprzez drzwi gabinetu, mówił z kimś o gradobiciu, o jakiejś starej żniwiarce, której nie godził się nawet za dopłatą wymienić na inną, także nową. Stojąc w mrocznym przedpokoju, Kamil zaglądał do jasnego, biurowego pokoju, gdzie widział urzędników pochylonych nad pracą, otyłą panią piszącą na maszynie; maszyna wydawała suchy, smutny trzask, mieszający się ze szmerem liczydeł. Połowę pokoju zajmowały niewielkie maszyny rolnicze, dymniki, które wydawały się Kamilowi, kiedy je widział poruszające się na dachach, żywemi dziwnemi stworami. Na podłodze stały centryfugi i jakieś dziwne przyrządy pełne korb i trybów, jedne na drugich, opakowane słomą, ponure i chłodne przedmioty. Smutna była ich nieruchomość, smutna i obojętna była praca biurowa w surowej i obojętnej ciszy. To o czem rozmawiał niewidzialny pan Sołtyński, przejmowało Kamila niewysłowioną tęsknotą za wsią, nasuwało obrazy pól, ściernisk ze snopami zboża, głosami skowronków, porykami bydła. Wreszcie drzwi się otworzyły, pan Sołtyński odprowadzał jakiegoś pana, umawiał się z nim na dzień następny, w końcu podał Kamilowi rękę i kazał mu iść za sobą do gabinetu, gdzie wskazał mu krzesło.
— O, jakżem ja cię dawno nie widział. Wyrosłeś trochę, czegoś się nie odzywał? Opowiadajno, co się z tobą działo, coś porabiał?
Słuchając Kamila, pan Sołtyński rysował ołówkiem jakieś ornamenciki na papierze, potem mu się to znudziło, więc wziął w palce spinacz, począł go rozginać aż wyprostował na długi, cienki drucik, poczem znów starał się zrobić z drucika spinacz, ale mu to nie wychodziło, więc zniecierpliwiony odrzucił pogiętą historyjkę do kosza, który stał pod biurkiem. Skaleczył się w palec, więc ssał go, spoglądając kolejno to na Kamila, to na palec. Koniec opowieści poirytował nieco pana Sołtyńskiego, bo przerwał niecierpliwie:
— Ano naturalnie, przecież ten człowiek bez więzienia nie może żyć jak nałogowiec bez swego narkotyku! Ta jednostka powinna być raz na zawsze wymazana ze społeczeństwa. Dziwne że dotychczas nie popełnił zbrodni, nie zamordował kogo! Wywozić takiego chłopca do pierwszorzędnego zakładu, zamiast dać mu zwykły kawałek chleba, przygotować do jakiego rzemiosła. Przecież starannego wychowania dać ci nie potrafi, więc poco przyzwyczajać do egzystencji, która tylko może ci w głowie przewrócić! Sam się powinieneś o siebie zatroszczyć i absolutnie nie liczyć na ojca, wogóle powinieneś się starać zmienić nazwisko! Słuchajno, powiedz mu, że na mnie zupełnie nie możecie liczyć, od czasu do czasu mogę ci pomóc maleńką kwotą, ale o czemś większem lub stałem niema mowy. Ja mam swoje obowiązki, mnie nic nie zmusza abym ci pomagał... Chrzest... przecież to do niczego nie zobowiązuje. Dam ci trochę... buty sobie kup za to, bo ja wiem co... ale nic więcej. Raz na dwa miesiące mogę ci dawać coś w tym rodzaju, i to wszystko. Cóż to na natura nędzna, ten Kurant...
Pan Sołtyński grzebał w portfelu, odwrócony tyłem do Kamila, który czuł, że wszystko co mówi ten człowiek, przemyka mu przez uszy bez żadnego wrażenia. Było to zupełnie obojętne ględzenie połechtanego po kieszeni pana, Kamil przyznawał mu rację, przejęty jednocześnie wstrętem do pospolitości tej racji. W tej chwili cieszył się, że będzie miał trochę pieniędzy, z których część tylko użyje na kupno pożywienia dla ojca. Wstał z krzesła i przybrał wyraz smutnej nieporadności, sieroctwa. Przyjął pieniądze, został pogłaskany po głowie i wyszedł, słuchając słów pana Sołtyńskiego, który wydawał jakieś polecenie woźnemu.

...w Brazylji w r. 1935
Niema poezji w kontakcie miasta ze słońcem. Wszelkie próby życzliwych metafor w tej dziedzinie demaskuje główne doznanie, że oto nagromadzone masy cegły i żelaza, nadziane ludzkim farszem, smażą się pod kloszem okrutnego żaru, który gromadzi się wokół i ponad miastem, łaskawie folgując otwartym przestrzeniom.
...na łożu śmierci
Miasto nagrzewa się jak jaki tygiel z wszelaką nieczystością, ledwie stygnąc w nocy, dysząc nagromadzoną za dnia ciepłotą. Od miasta wirują ku niebu ciepłe prądy, i gdyby jakiś kosmiczny olbrzym podsunął twarz w zasięg tych waporów, cofnąłby ją zapewnie z obrzydzeniem, odurzony zaduchem. W dni letnie nędza wyraziściej występuje zaciekami wokół miasta, wyparowuje z siebie skisłe smrody, ośmielona słońcem ludzkość ostatniej kategorji chętnie wylega ze swych jamek i poddaje krzyże
Grupa „Kwadrygi”; siedzą od lewej do prawej: Stefan Flukowski, St. M. Saliński, St. R. Dobrowolski, Władysław Sebyła, Lucjan Szenwald, stoją: Marjan Piechal, Aleksander Maliszewski, Henryk Ładosz, Andrzej Wolica, Zbigniew Uniłowski.
Facsimile karty „Wspólnego pokoju“
dobrodziejstwu które suchym żarem sypie się zgóry. Mieszkańcy natomiast centralnych ulic chętnie kryją się w chłodnych wnętrzach, drżą przyjemnie pod prysznicami, czytają książki wyciągnięci w wannach, chłodzą się i do wewnątrz, słowem, unikają najmniejszego promyka, neurastenizują się po kątach, rozleniwieni. Między temi dwoma rodzajami o tak odmiennych upodobaniach tłoczy się w kurytarzach ulic, brodzi po miękkich asfaltach przeciętny żywioł roboczy, któremu obowiązek dnia nie popuszcza, dozwalając jedynie na szprycowanie zakatarzonych żołądków gazowanemi napojami, lub czasem zwolni nieco ucisku i pozwoli wymknąć się spoconemu fajdanikowi na tak zwaną plażę. Tutaj wyroiła się mieszanka ludzi, których nagość i potrzeba wyrównała społecznie, i tylko bystre oko oddzieli dziewkę od manucurzystki, złajdaczonego lumpiarza, który przyjechał tu z nocy „na przyrodę“, od jakiegoś pana Cuchniaka, który ma skład apteczny na Kruczej... Oko to odróżni zawodowego próżniaka od urlopowicza, a być może nawet, jeśli to oko jest doprawdy bystre, odróżni złodzieja od alfonsa. Cała ta wysypka bardzo plugawi szlachetną rzekę, włóczy się bezkarnie po osłabionym mieliznami żywiole, wypróżnia się pod wodą, czasem znów tonie, krzyk... łódź z drągami, notatka w gazecie... Szkoda również człowieka.
...w Brazylji w r. 1935
Kamil leżał na skrawku własnym przemysłem spulchnionej plaży, nie mogąc wyszukać piaszczystego miejsca, rękami rozgrzebał twardy ił nad samym brzegiem rzeki, pokruszył wyschłe na słońcu grudki, i oto teraz wylegiwał się nawznak, twarzą ku słońcu, w czarnych majtkach kąpielowych. Korzystał z bezpłatnego dobrodziejstwa „dzikiej plaży“, posępnego terenu obficie pokrytego przetłuszczonemi papierami gazet, skorupami od jaj i zdeptaną trawką, gdzie leżały kobiety w koszulach spiętych w kroczu agrafkami, gdzie pełzały gołe dzieciaki pomazane mułem nadrzecznym, gdzie spali nieogoleni mężczyźni w spodniach tylko i w koszulach, lub też nie spali ale siedzieli, wodząc bezmyślnym i tępym wzrokiem po zaśmieconym obszarze, czasem kiwali palcami brudnych nóg, zaglądali między te palce. Lodziarz w białej czapce i fartuchu włóczył się między ciałami jak czapla, za nim stadko dzieciarni szło w pewnej odległości jak zahipnotyzowane. A pośrodku tej połaci, na koniu koloru miedzi, siedział stężały w żarze, zapatrzony w poruszający się łeb koński, policjant. Istny pomnik na śmietnisku. Było południe, i smutek upalny powłóczył się nad ludźmi, trapił żarem i w głowach mącił. Dymy od Pragi zrzadka zasnuły niebo, okrzyki z nadbrzeży cienko biegły po wodzie, słońce przeciekało poprzez dymy i prażyło z uporem. Lipiec miejski przypadł zbrukany do wody i chłeptał brunatną falę i szorstkie mielizny wydobywał na powierzchnię i dyszał. Przeładowany statek przeciągnął głębszem korytem i fale po sobie zostawił. Dopieroż wrzask gołej czeredy, co się do tych fal rzuciła, dopieroż strachliwe okrzyki matek, aż policjant odżył na chwilę i krok miedzianym swoim koniem naprzód postąpił, aż parę młodych spłoszył co się bodła wzrokiem w bezgranicznej ochocie cielesnej.

Prażąc się tak w słońcu, Kamil nie rozróżniał okrzyków, słyszał tylko jednostajny, przyjemny szmer, który jakby akompanjował rozwlekłym, nierealnym rozmyślaniom. Poprzez przymrużone powieki widział wirujące białe punkciki, być może, atomy światów całych. Marzył przyjemnie o sobie, widział siebie w barwnych i bohaterskich sytuacjach, z mieczem w garści, ze sterem w dłoniach pośród odmętów morskich. Czasem wyobraźnia podsuwała realniejsze obrazy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


PLAN TOMU DRUGIEGO „DWUDZIESTU LAT ŻYCIA“
Rozdział XI.

Oczekiwanie w czerwcu na dozorcę Czajkowskiego — zabrał cały kontakt z nowem życiem pod Żelazną Bramą — opis jak się to wszystko zaczęło — Ciechocinek — scena rozpaczy, poszukiwań i późnego powrotu do domu — przypomnienie kamienicy — co było od dnia powrotu z Zakopanego — kulawy Heniek — wizyta u ojca w więzieniu — u pana Sołtyńskiego.

Rozdział XII.

Życie u ciotek — „stary“ na Kamila — praca w czytelni — jedzenie na stojąco — pragnienie butów i fantazje — włóczęgi nad Wisłą — lato w Warszawie: dymy nad Pragą, smutek upału, dziurkowane trepki, białość i lakierowane domy w mieście, kotwice na czapkach kobiet, wozy z cegłą, zsiadłe mleko, sztuczki Jacusia — karuzela — sprzedawanie papierosów i programów — ktoś zatrzymuje wycieczkę — konnica miasta — zanikające pięknoduchostwo i koncerty po sprzedaży programów — wizyta u Sołtyńskiego — Janek Kotewski — kolejarz — Hrabiak nadziewa się na nóż — co z Elwirą — zgniecenie kotka — żebraczka Lotka — praca u krawca — podlewanie kwiatów — ty będziesz miał sklep — opis sklepu — krowę można obejść — co odczuwał kiedy odnosił ubrania — niepokój przed napiwkiem — spodniarz — chodzenie do warsztatu — Władek onanista — herbata z Kopernikiem — Kaden — chłód w sklepie — udawanie ucznia — Cezary — Walka z Heńkiem przed pensjonarką — wojsko i pogrzeb — mleko — w niedzielę łyżwy; nastroje i bieganie na głodno i zziębnięty za dziewczynami — uderzeni i płacz z innego powodu — ospa — zjawia się Andrzej — Anin, spanie na powietrzu — łaźnia, zemdlenie — wyjazd do Lublina.

Rozdział XIII.

Lublin u Balińskiej — z ojcem w łóżku — nabranie chłopa i podróż po prowincji — Chełm — pani Matylda Grabińska — wzdłuż Wieprza — w lesie rozkłada banknoty i zmienia koszulę — filozofja Andrzeja — nazwisko w cudzysłowie — w karczmie z Andrzejem — powrót do Lublina i na Tatarach — Przesmycka — u stryjenki — u Czajkowskiej — Andrzej pokrajany przez chłopów — aresztowanie — Kamil w fabryce z bratem Przesmyckiej — duma z zarobków i niezależności — erotyzm kuzynek — jadanie u baby — pociąg do elegancji — obrazy w kinie kiedy szumią drzewa, nędza słabsza w kinie — przyjaźń z Brzozowskim z fabryki — chodzenie na obiady — opisy fabryczne — powrót do ciotek.

Rozdział XIV.

Lato 1924 — kamienica w niedzielę, gramofon — spacer i pod Wiechą — opis knajpy jako oazy żarcia — opis gości, pijaków — sen w aucie — ojciec przychodzi po pieniądze — upicie się w piwnicy i wylanie — znów u krawca — tę krowę można obejść — tunel między ubraniami — ojciec w Tworkach i prostytutka — małżeństwo siostry Kaliny — Strójwąs — koniec zimy i wiosna — w okresie Focha — z Jankiem u metodystów — imieniny u Kotowskich — ciotka Zosia pijana wspomina Janka — Andrzej, ochrona lokatorów — Boskowa — praca „pod Bachusem“ — nastrój sklepu — chodzenie z paczkami do Seidlów — zapach w lecie, markiza, Grafczyński i jego choroba — wstyd przed dziewczętami z fabryki gilz — mieszkanie z Andrzejem u Boskowej — kradzież ojcu — romans z córką kasjera — dziwność mieszkania u Boskowej — u rodziców Boskowej na obiadach na Starem Mieście — Kamil zaczyna: zdarzyła się taka historja — kłótnia i wyprowadzenie się od ciotek.

Rozdział XV.

Okres „Udziałowej“ i salon proletarjatu w alejach Ujazdowskich — gardzi biednemi dziewczętami — spotkanie z Wercmanem — towarzystwo: Edek Kita, Staś Valentino, Wituś z Ameryki — szofer zaklęty w limuzynie — pijaństwo w „Rojalu“ — miłość z Helą od tragarza — przyjaźń z poetycznym Jankiem od fryzjera — zapisuje kina w notesie — jego skrzypce, poemat Zdenki Fibicha — u sierżanta w Cytadeli — subjekt Górski i kradzieże z kasy — miłość z Jadziunią Plaskot i jej owocarnia na Chmielnej — student Heniek i pierwsze zetknięcie się z inteligencją i z pederastją — u „Bachusa“ zaczynają mówić pan — dwie elegantki do kościoła — Sewerynówek i dziwki — leczenie w kasie chorych — ciągle wielka miłość do Dziuni — koniec u „Bachusa“ spowodu posądzenia o kradzież — przecież nie ukradł a jednak posądzono, to jakby kara i rozgrzeszenie z poprzednich kradzieży — skarga u Seidla na subjekta i potem refleksje — ostatni wieczór w „Udziałowej“ gdzie grają Holendrzy — spotkanie z Prochem.

Rozdział XVI.

Mieszkanie z Jankiem u Cieślickich na Czerniakowskiej — Mongoł i concertino — u Tomaszewskiej — opis sklepu kolonjalnego i spotkanie z subjektami — piasek z papierkami między oknami — nastrój zimy — wiszące zające i gęsi — córka Cieślińskich Krysia i tańce w ogrodzie Saskim — koniec pracy u Tomaszewskiej — w „Astorji“ — o kelnerach-udziałowcach — bliski pokój — artyści — nerwowość kelnerów, kolejno kucharze prezesi — pokłócenie się z Jankiem i znów u ciotek.

Rozdział XVII.

Śmierć Andrzeja i okoliczności — ciotka Zosia patrzy przez okno czy Kamil się powiesi — scena w kancelarji „Astorji“ — znajomość z malarzem — choroba w klinice dermatologicznej — koniec pracy w „Astorji“ — sprzedaż ochrony lokatorów — koniec miłości z Dziunią — bezrobocie — okres upadku — historja z brylantami — przyjazdy Leona, tramwaje, rozpusta — straszliwe rzeczy w „Udziałowej“ — karjera wuja Kazia i Fran­ka­‑ja­s­no­wi­dza — Kamil chce się wyrwać ze środowiska, lecz upada coraz niżej — kradzież prostytutce i wspomnienia spowiedzi z Zakopanego — wizyty u malarza — jego chęć wyrwania Kamila z upadku — jego znajomy daje pracę w operze — opis tego okresu — trochę kradzież, trochę otrzymanie pieniędzy od malarza i wyjazd do Lublina — erotyzmy z kuzynkami, udawanie panicza — beznadziejność sytuacji — powrót do Warszawy — malarz nic nie wie — przewrót majowy — malarz wysyła do młyna — wrażenia wiejskie i jakby odrodzenie — kradzieże z musu i katastrofalny powrót do Warszawy.

Zbigniew Uniłowski.

∗             ∗

Stężała dłoń i pióro nie zaglebi treści
Na karcie zaoranej Twej goryczy trudem.
Gruda przysypie trumnę. Czas nakryje grudę.
Śmierć przybyła Cię czytać w połowie powieści.

Po zaułkach Powiśla trop wiatru szeleści
I płoszy z bruku liście zasuszone brudem,
By jak motyle nędzy pofrunęły rude,
Nad ciszą Twego grobu wielki wieniec spleść Ci.

Zbyszku! Rzuciłeś w ludzi najżyzniejszym chlebem,
A oni Ci oddali kamieniem... Kamieniem,
Co jak sęp nienawiści zawisł nad żałobą.

Zbyszku! Te kruche słowa pod tem słotnem niebem
Piszę, bo ciężko jest mi pożegnać się z Tobą
I powitać się z Twojem ugornem milczeniem.

Światopełk Karpiński.




KIM BYŁ ZBIGNIEW UNIŁOWSKI
O nikim chyba w najszerszej opinji polskiej nie krążyły poglądy tak fałszywe, sądy tak niesłuszne, jak o Zbigniewie Uniłowskim. Rodziły się gdzieś w atmosferze rozjątrzenia politycznego, wylęgały się w zaduchu kuchni, przygotowującej codzienną strawę dla bezkrytycznych czytelników, wychodziły w świat z gotowemi etykietami, które tak zbawiennie podają społeczeństwu w jędrnych skrótach, o apodyktycznych epitetach, to co dobry Polak i katolik o Uniłowskim wiedzieć powinien.

Otóż powinien był wiedzieć, że pisarz ten jest prekursorem bolszewizmu, deprawatorem, pornografem, wrogiem ustroju i obronności państwa, burzycielem ładu społecznego i wogóle — szkodnikiem. Nie potrzebuję podkreślać jak paradoksalnie brzmiało to już nie tylko dla tych, co bliżej go znali, lecz i dla każdego uważnego i samodzielnie myślącego czytelnika jego książek. Toteż nie jest moim zamiarem pisanie rehabilitacji Uniłowskiego, rehabilitacji, która nie była i nie jest potrzebna, nie chodzi mi nawet o sprostowanie błędnych sądów, które acz krzywdzące, nie mogły go obrazić. Nie był pierwszy w historji, ani nie będzie ostatni z tych pisarzy, których dotknęła niesprawiedliwość opinji współczesnych. Lecz właśnie dlatego że casus Uniłowskiego jest tak symptomatyczny, że byliśmy jego naocznymi świadkami, że nadto ścigano go i tropiono z tak zawziętą zaciekłością, chciałbym zastanowić się nad istotą samego zjawiska.
Niedaleko od prawdy leży pogląd, że impulsem wszelkiej twórczości jest bunt przeciw rzeczywistości, przeciw aktualnym normom moralnym, przeciw istniejącemu układowi stosunków. Mniejsza zresztą o termin. Nazwiemy to buntem, protestem, czy tylko dezaprobatą, w każdym wypadku czynnikiem uruchamiającym będzie przeciwstawienie się teraźniejszości. Otóż jeżeli chodzi o Uniłowskiego, — rzecz zdumiewająca i wypadek niezwykle rzadki, — nie znajdujemy ani w jego utworach, ani w nim samym najwątlejszej bodaj dążności do reformatorstwa, najmniejszej chęci burzenia czy przebudowy istniejącej rzeczywistości. Przeciwnie, nawet krytykując czy ironizując, nie umiał pozbyć się wobec niej ciepłego uśmiechu i tej nuty sentymentu, która brzmiała w jego głosie nawet wtedy gdy przejeżdżając ulicą Świętojerską wołał: „Patrz, patrz, to te okna, okna wspólnego pokoju“... Albo gdy zatrzymywał się przed czynszową kamienicą na Leszczyńskiej, objaśniając, na którem piętrze kto mieszkał. Ileż serdeczności było wówczas w jego wesołych oczach!
Jakkolwiek wielu może się to wydać twierdzeniem ryzykownem, nie dla zaskoczenia czytelnika, lecz z najgłębszego przekonania powiem że Uniłowskiego uważałem zawsze i dziś uważam za konserwatystę. Nie znałem wśród pisarzy nikogo, umiejącego w tym zwłaszcza wieku zdobyć się na taki umiar, na tak dojrzałą powściągliwość w ocenie układu i przemian społecznych. Jeżeli nasz świat nie był dlań najlepszym ze światów, napewno też nie był najgorszym. Swój pogodny optymizm opierał na przeświadczeniu, że ludzkość drogą wprawdzie powolnej lecz nieustającej ewolucji osiągnie sczasem wyższe szczeble człowieczeństwa. Dlatego też, a także i z innych przyczyn, o których będę mówił niżej, zoologiczne strony życia nie wywoływały w nim oburzenia. Dla konserwatyzmu Uniłowskiego cechą nie mniej charakterystyczną było jego głębokie poczucie prawa. Szanował nie tylko prawo. Spontanicznie i z gniewem piętnował nawet nieprzestrzeganie zwykłych przepisów.
Co więcej, był pedantem w obserwowaniu konwenansu towarzyskiego. Kwestje kolejności ukłonów, wizyt, zaproszeń, stroju, raczej przeceniał niż bagatelizował. Pamiętam, że posprzeczał się z jednym z przyjaciół, który nie chciał przyznać, że „to też cząstka kultury“. Niestosowanie się do praw zwyczajowych drażniło go w najwyższym stopniu. Gdy ktoś w ciągu dwudziestu czterech godzin nie uregulował przegranej, wypowiadał się o nim bardzo ostro, chociaż dłużnikom zwykłym niedotrzymywanie terminów puszczał płazem. Nawet t. zw. kodeks honorowy nie stanowił dlań śmiesznego przeżytku. Znam wypadek sprzed dwóch niespełna miesięcy, gdy obraziwszy kogoś wieczorem, przez cały następny dzień siedział w domu w oczekiwaniu sekundantów.
Nie mniej pieczołowicie dbał o pielęgnowanie tradycji. Choinka, wilja, Wielkanoc, imieniny czy urodziny, nie stanowiły dlań obojętnych dat kalendarzowych, lecz pełne były uczuciowej treści, nagromadzonej w latach dziecinnych lub w latach dziecinnych wytęsknionej.
Tak, Uniłowski był prawdziwym konserwatystą w najlepszem znaczeniu tego słowa. Uznawał ustrój, w którym żył, szanował jego normy. I rozumiem dlaczego. Oto w tym ustroju, oto w tym układzie stosunków, oto w tej rzeczywistości zdołał wywalczyć sobie pozycję literacką, materialną, moralną i towarzyską, pozycję odpowiadającą jego umysłowi, talentowi i poziomowi duchowemu. Ciężka to była walka, omal beznadziejna, bo własnemi siłami, bo własnym zdumiewającym uporem, hartem i wytrwałością trzeba było zdobywać wszystko, od początku, od kawałka chleba, od pierwszego elementarza, poprzez dotkliwe porażki, poprzez pokusy i poniżenia. Któżby lekce sobie ważył z takim trudem osiągnięte zwycięstwo, któżby pragnął niszczyć czy dewaluować zdobycz dwudziestu lat życia!... Napewno nie Uniłowski.
I tego człowieka starano się okrzyczeć jako burzyciela ładu społecznego, jako prekursora bolszewizmu, jako wroga ustroju.
Tem jaskrawiej uderzy nas niedorzeczność podobnych zarzutów, gdy musimy stwierdzić, że Uniłowski-artysta był wierny Uniłowskiemu-człowiekowi! Te same cechy, którymi odznaczał się w życiu, znajdziemy w jego utworach. Znajdziemy wszystkie, bez najmniejszego wyjątku.
Skądże tedy wyciśnięto, skąd czerpano czernidło do owych etykietek?... Na to mogę jedną tylko znaleźć odpowiedź: z powierzchownego osądu.
Chcę zacząć od sprawy najdrażliwszej, od głośnego obrazka z wojska o dniu rekruta. Obrazek wywołał istną burzę, spowodował lawinę potępień, demonstracyjnych wystąpień, protestów. Czytałem ten obrazek, czytałem kilkakrotnie i przyznaję, że nie znalazłem w sobie życzliwego dlań oddźwięku, ale stąd jeszcze daleko do szukania w nim obrazy czy zniesławienia wojska. W ocenie należało uwzględnić rozbieżność kryterjów: naszych, którzyśmy o tem wojsku od dzieciństwa marzyli i w którego szeregach od młodzieńczych lat walczyli, i kryterjów autora, który z racji swego wieku poznał to wojsko już wtedy, gdy z natury rzeczy stało się ono zjawiskiem normalnem, codziennem, a przez to oczywiście mniej romantycznem, bardziej nasyconem szarzyzną pracy powszedniej. A Uniłowski jako rekrut zetknął się z wojskiem właśnie od tej strony, od strony nie bohaterskiej, lecz szarej i ludzkiej. Artysta zawsze szuka właściwości ludzkich. Nawet w bohaterach, nawet w Bayardach i w Zawiszach, nawet w Napoleonach i Cezarach. Artysta nie jest kronikarzem, któremu płaci się za upiększanie prawdy, nie jest narożnym pacykarzem od malowania karmelkowych portretów, nie jest zawodowcem od reklamy i propagandy. Jeżeli spada do tej roli, przestaje być artystą, jak to się dzieje dziś w Sowietach, gdzie pisarze zmienili się w stado skamlących chwalców wszystkich urządzeń państwowych, aż do asenizacji włącznie.
Artysta szuka cech ludzkich, a wśród nich znajdzie i cnotę obok dziwactwa i apatję obok entuzjazmu i śmieszność obok wzniosłości. Jeżeli jest tak dobrym i wrażliwym obserwatorem jak Uniłowski, dostrzeże je łatwiej i odda plastyczniej niż przeciętny śmiertelnik. Czy zaś posuniemy się do twierdzenia, że w wojsku niema ludzi o normalnych ludzkich zniechęceniach, dziwactwach czy śmiesznościach? Oczywiście, są. Można tedy z większą wnikliwością i głębiej spojrzeć we fragment obrazu danego przez artystę, albo na wszystkich bramach wojskowych wywiesić tablice: „Artistam wchod wosprieszczajetsa“. Zakaz taki już zresztą, chociaż nie pisany, istnieje, a jeżeli nie istnieje, to jest przestrzegany. Armja, która tak wielkie miejsce zajmuje w życiu naszego narodu i w uczuciach społeczeństwa, w literaturze prawie nie występuje. Mundur wojskowy na scenie należy do rzadkości. W powieści czy noweli również. Większość pisarzy woli zrezygnować z tej bogatej i ciekawej dziedziny tematów, niż z obowiązku prawdy artystycznej. Zrobiłby tak i Uniłowski, gdyby przystępując do pisania swego utworu, miał późniejsze doświadczenie, gdyby zdawał sobie sprawę jak drażliwych i wymagających szczególnie delikatnego ujęcia kwestyj dotyka.
Zresztą „Dzień rekruta“ nie miał bynajmniej na celu krytyki stosunków panujących w wojsku. Był raczej unaocznieniem własnej autora nieprzydatności w wojsku, unaocznieniem przeciwieństw istniejących między rodzajem jego umysłowości i temperamentu a regulaminem i psychiką armji. Właśnie ta konfrontacja była zamierzeniem autora. Jeżeli intencje Uniłowskiego źle zrozumiano, należy to przypisać nieskontrolowanym pobudkom emocjonalnym przy wydawaniu sądu, który eo ipso dotknął tylko zewnętrznej strony utworu, a zatem musiał być powierzchowny.
W Afryce Środkowej działa od lat kilkadziesiąt francuskich misyj katolickich. Wypracowały one sobie własny system propagandy religijnej. Misjonarze nie wygłaszają kazań, nie gromią grzechów, nie straszą mękami piekielnemi, nie zachwalają rozkoszy w niebie. Poprostu osiedlają się w pobliżu wioski murzyńskiej i żyją, pracują, leczą, uprawiają rolę, rzemiosło. I skutki takiej propagandy dają fenomenalne rezultaty. Po pewnym czasie sąsiednie wioski same proszą o nauczenie ich takiego życia, jakie widzą u misjonarzy. Działa wyłącznie przykład. Ani jednego słowa krzykliwej agitacji.
Otóż w naszej opinji publicznej misjonarze afrykańscy wieleby nie wskórali. U nas trzeba wrzeszczeć. U nas ten tylko jest godnym zaufania katolikiem, kto zapewnia o tym wszystkich przy każdej okazji, ten tylko murowanym socjalistą, kto na codzień nosi czerwony krawat, ten narodowcem, kto bez przerwy ma na ustach hasła nacjonalistyczne. Rzecz smutna i zabawna zarazem: ci pisarze, którzy zgodnie z sumieniem służą swoim ideom i przekonaniom bez wrzasku, bez prostackiej reklamy tych idej i przekonań, uważani są przez t. zw. przewódców własnego obozu za jednostki wysoce podejrzane i niepewne. Dla ludzi zaczadzonych polityką dnia jest rzeczą niezrozumiałą, jak można powstrzymać się od wrzasku, rezygnować z efektów doraźnych, rezultaty swej akcji rozkładać na lata, dziesiątki lat, na przyszłe pokolenie.
Taki sposób myślenia nie jest wyłącznym przywilejem polityków. Ma zasięg przerażająco szeroki. Obejmuje masy, których prawymi przedstawicielami są Pirożyńscy i Lechiccy. Dla nich najbardziej chrześcijańską książką po wieki wieków będzie „Quo vadis?“ — epikurejski pean na cześć Petronjusza i helleńskiego pogaństwa, dla nich też wszelki realizm w odsłanianiu smutnych i brzydkich stron życia pozostanie brudem moralnym i deprawacją niezależnie od tendencji utworu i od skutków w psychice czytelnika. Dla nich wszystko co jest erotyką nosi miano pornografji, i jedno tylko ratuje artystę przed tym tępym osądem: — czas. Po paru stuleciach Rabelais, fraszki Kochanowskiego, akty w malarstwie i w rzeźbie stają się dziełami sztuki.
Zastanawiałem się nad tem, jaki los spotka „Wspólny pokój“ Uniłowskiego, powieść, która na jego głowę ściągnęła tyle gromów. Czy ten soczysty obraz obyczajowy, wywołujący zgodnie z intencją autora odruch obrzydzenia, a zatem w konsekwencjach moralny, długo będzie służył zawodowym moralizatorom do straszenia grzecznych dzieci?... Nie sądzę. A nie sądzę dlatego, że sam nieraz znajdowałem się w podobnej sytuacji. Jedna z pierwszych moich powieści była przedrukowana w odcinku pewnego dziennika lwowskiego. Niektóre jej fragmenty uznano za tak niebezpieczne, że aż biskupi kilku obrządków uważali za konieczne interwenjować, aby druk przerwano. Było to przed siedmiu laty. Dziś, o ile mnie moje informacje nie mylą, książka ta znajduje się w wielu bibljotekach parafjalnych.
Poza wszystkiem nie należy zapominać, że „Wspólny pokój“ był pierwszą i młodzieńczą powieścią Uniłowskiego. Kto czytał „Dwadzieścia lat życia“, ten nie mógł nie dostrzec jak bardzo wysublimowała się od owego czasu wyobraźnia i wrażliwość autora, jak dojrzałe rozwinęły się w nim ośrodki hamujące, wytwarzające surową dyscyplinę pisarską. „Wspólny pokój“ był erupcją talentu, nie zaś świadomem jego zużytkowaniem. Lecz niezależnie od jaskrawości użytych tam barw, powieść nie wywołałaby tak gwałtownych sprzeciwów, gdyby barwy te zostały nałożone z mniejszą artystyczną trafnością, gdyby obraz nie uderzał prawdą, gdyby nie działał tak sugestywnie. A to właśnie jest tajemnicą talentu! Ta sama rzecz opowiedziana przez złego pisarza przyjęta zostanie obojętnie i minie bez wrażenia. Ludzie, których oburza „Wspólny pokój“, z uśmiechem słuchają tłustych anegdotek, plotek o sąsiadach, czy też przyglądają się własnym sprawom domowym.
Nonsensem jest dyktowanie artyście programu jego twórczości, wymaganie, aby te nie inne myśli rozwijał w swych dziełach, aby te nie inne objawy życia brał za objekt swego pióra. Powtarzam truizmy, lecz powtarzam je dlatego, że ludzie mają u nas zdumiewającą łatwość zamykania oczu na najbardziej oczywiste prawdy, skoro przestają one być dla nich wygodne, i że właśnie Uniłowskiemu robiono zarzuty z jego zainteresowań dla zoologicznej strony życia zbiorowego czy jednostkowego.
Wieczny teren nieporozumień między artystą a współczesnymi, którym nie wystarcza, że jest pożyteczny, odkrywając przed nimi ich własny świat, dla nich niewidzialny i niepoznawalny bez jego pomocy. Chcą jeszcze, aby był użyteczny, aby stał się narzędziem, aby stosownie do ich woli widział tu same kwiaty a tam same śmietniki, tu raj a tam piekło, tu szlachetną wzniosłość a tam ohydę. Zapominają tylko o jednem: — że wówczas przestałby być artystą.
Uniłowski nie dał się nagiąć, nie dał się złamać, nie wyparł się siebie. Do końca swego, niestety, tak krótkiego życia szedł własną drogą, zwalczany przez tych, którzy nie umieli w nim poznać naturalnego sprzymierzeńca, którzy powierzchownie sądzili go jako człowieka i nie rozumieli jako artysty.
Znosił to w milczeniu. Był twardym ortodoksem.

Tadeusz Dołęga-Mostowicz.
Uniłowski — naturalista
Łatwoby było sklasyfikować twórczość Uniłowskiego jako odrabianie zaległości z anemicznej epoki polskiego naturalizmu. Możnaby więc tę twórczość traktować jako transfuzję zdrowej krwi do organizmu literatury, która nie wyżyła swego procesu historycznego, a niewyżyty proces, wiadomo, mści się t. zw. urazem na dalszym rozwoju. Klasyfikacja taka byłaby jednak czemś nazbyt powierzchownem. Historyczny punkt widzenia co najwyżej wyznacza twórczości miejsce w dziejach piśmiennictwa, ale wartości jej nie odmierza. Zresztą, sam fakt podziału literatury na epoki jest sprawą drugorzędną, pomocniczą, i raczej dotyczy cech przeciętnych, ogólnych i wspólnych dla danego okresu. Zjawiska wybitnie indywidualne, choć czasem stanowią źródło napięć pewnego kierunku, nie dadzą się określić prawami tego kierunku, lecz prawami twórczości.

Są dzieła, które stwarzają sobie własny poziom artystyczny i wymagają odrębnych kryterjów oceny. Sumienna krytyka nie będzie rozpatrywała utworów Szekspira, Mickiewicza, Dostojewskiego, Hamsuna, Flauberta czy Verlaine’a pod kątem i w granicach czystego renesansu, romantyzmu, realizmu lub modernizmu. Stosunek do rzeczywistości rozstrzyga o jej charakterze, wyglądzie i wyrazie. Można dać nawskroś naturalistyczne dzieło z materjału najwewnętrzniejszych przeżyć i można napisać utwór symboliczno­‑nastrojowy i najczyściej formalny z surowca realnej egzystencji. Zagadnienie objektywizmu lub subjektywizmu jest zagadnieniem wizji i ujęcia, zagadnieniem indywidualności artystycznej. Zjawiska zewnętrznego lub wewnętrznego świata występują dla artysty odrazu w tej formie w jakiej je postrzega; ich objektywna lub subjektywna prawda zależy całkowicie od wyobraźni pisarza, od tego gdzie i jaką widzi on w życiu prawdę. Jeżeli mowa o dziedzinie realnych faktów, będzie ona tyleż warta co dziedzina najsubtelniejszych procesów duchowych — o ile, oczywiście, dziedziny te staną się materjałem nowego wyobrażenia o świecie, o ile — poprostu mówiąc — autor ze starego wyłoni świat nowy, ze znanego — nieznany.
Krytyka naturalizmu, oparta na twierdzeniu, że natura fizykalnej rzeczywistości jest ograniczona w przeciwieństwie do nieograniczoności bytu duchowego, jest nieporozumieniem. Pomijając już praktykę życiową, a więc tak jaskrawe przykłady wynalazczości artystycznej w zakresie fotografji życia u Prousta i Joyce’a, wystarczy stwierdzić, że problem ograniczoności lub nieograniczoności da się zastosować jedynie do sił twórczych pisarza, jego wyobraźni, głębokości ujęcia, mądrości i przenikliwości jego widzenia — w żadnym jednak wypadku do materji, z której powstało dzieło. Czy nie wystarczy dowód z przysłowiową kroplą, która odbija niebo? Pojęcie naturalizmu dałoby się zredukować do pojęcia tematu, ale i w tym wypadku nie byłoby to dość ścisłe, ponieważ dla naturalisty typu Zoli czy Prusa surowy materjał występuje odrazu w postaci tworzywa, w postaci obrazu tematycznego, a więc już w założeniu jest czynnikiem wyobraźni, sprawą poglądu na świat. Jedynie w słabym, nie twórczym zasięgu pisarskim, „natura rzeczy“ przechodzi na surowo do literatury. Ale słabe wyniki pisarskie nie mogą być ani probierzem wartości, ani miarą kwalifikacji w ocenie prądu.
Spostrzeżenia powyższe wynikły z uwag nad książkami Zbigniewa Uniłowskiego. Czy jest w nim ta siła wewnętrzna, dzięki której materjał przeżyć, doświadczeń i faktów staje się konstrukcyjnym czynnikiem formy? Czy układ zdarzeń życia realnego, które z taką lubością, soczystością i znawstwem przedstawia, legitymuje się nowem źródłem widzialności artystycznej; słowem, czy Uniłowski, jako naturalista, jest odkrywcą nowych perspektyw życia, czy tylko utalentowanym sprawozdawcą wszystkim znanych form rzeczywistości?
Skrupulatność nakazuje zastrzec się przed bezapelacyjnem wyrokowaniem o dziele pisarskiem — nieskończonem. Utwory Uniłowskiego są niewątpliwie wysokiego gatunku literackiego, jednak dobre mniemanie o autorze pozwala przypuszczać, że do zenitu swojej działalności nie doszedł. Dotychczasowe książki świadczą raczej o wielkich możliwościach, niż o wielkich osiągnięciach. Z pozostawionej puścizny można wywnioskować, że był twórcą i odtwórcą, że zarówno umiał sięgać w głąb realizmu życiowego jak i poprzestawać na opisie jego powierzchni, że walczył uczciwie o zdobycie dystansu w obliczu narzucających się faktów i w szybkiem tempie dochodził do przekształcenia ich na efekty artystyczne. To jedno jest pewne, że raczej ulegał czarowi otaczającej egzystencji, niż ją władzą swej formy umiał czarować. Różnorodność rzeczywistości, jej bujna, czasem groźna egzotyka, której skutków osobiście doświadczał, działała na niego — czuje się to — jak haszysz. Czuje się, że pławił się wśród realiów życia, że głodny był wciąż nowych doznań, chłonąc często bez wyboru wszystko co mu burzliwa fala tego życia przynosiła. Nie trudno stąd wywnioskować, że dążył w ten sposób do samopoznania, że usiłował na doświadczeniach realnej egzystencji do głębi doświadczyć samego siebie, sprawdzić do dna swoje siły, zmierzyć skalę swej wrażliwości.
Tak, był prawdziwym kochankiem życia, cieszył się jego dobrą i złą dolą, jak ktoś kto nie rozróżnia dobra i zła, widząc potrzebę jednego i drugiego. Urzeczony był kontrastami i niespodziankami istnienia z jakąś amoralną namiętnością pasjonata, dla którego najwyższą rozkoszą jest proces wyżycia się i ekspansji. W głównym swoim utworze, „Dwadzieścia lat życia“, dołączył się do przodującego szeregu młodych współczesnych pisarzy, dla których praca literacka jest walką o nowego człowieka w Polsce. Jak i inni realiści jego pokolenia, szukał tego człowieka w nizinach społecznych, aby w procesie przedzierania się jednostki poprzez nędzę, trud i brud bytu dać symboliczny przekrój ciężarów współczesnej egzystencji.
Dla tego typu nowych indywidualności pisarskich Polska była nie tylko „wielką rzeczą“, ale i bardzo trudną rzeczą. Bodaj nikt tak dotkliwie nie odczuwał ciężarów wolności, jak młodzi, dla których przeszłość heroicznych zmagań i wysiłków narodowych była mitem, czasem bajką o żelaznym wilku. Polska zaczęła się dla nich od chwili gdy zaczęli żyć. Nie mieli rezerw kulturalnych, z których czerpaliby otuchę i pobudkę do przezwyciężania rozczarowań. Wiarę w przyszłość musieli opierać na wierze w swoją teraźniejszość. Ojczyzna wcieliła się dla nich w ponurą powszedniość, a żelazne wilki z bajki przybrały postać wilków w ludzkiem ciele, z którymi od pierwszych dni życia trzeba się było użerać, żeby nie być pożartym. Los Kamila, bohatera powieści „Dwadzieścia lat życia“, można tedy z pewnych względów traktować jak wykres nowej twardej konkretności istnienia. Chłopiec jest całkowicie we władzy jego żywiołów. Ilustracja tych żywiołów, a więc charakterystyka małomiasteczkowych objawów wielkiego miasta, psychologia przedmieścia, zagadnienie obyczaju rodziny, podwórza i ulicy — oddane zostały z sugestywną plastyką. Charakter dzielnicowy typów ludzkich, obrazy życia najniższych pięter społecznych, sceny rodzajowe, malujące zdradliwą łączność burżuazyjnych apetytów z autentyczną nędzą, ponadto brawura kawalerów ulicy i księżyca — wszystko to w powieści Uniłowskiego bije niekłamanym autentyzmem prawdy, wykraczającej daleko poza ramy beletryzowanego reportażu. Jeżeli utwór przypomina raczej kronikę niż skończoną całość kompozycyjną — to należy przyznać, że ten kronikarski tok zdarzeń posiada fascynującą barwę psychiczną, pełen ambitnej tendencji do wyeksponowania t. zw. ducha środowiska i warunków.
I tu zapewne jesteśmy u źródła idei artystycznej dzieła. Autorowi nie tyle może chodziło o linję życia bohatera ile o zobrazowanie atmosfery społecznej, w której żył. Bohater przedziera się przez te warunki, odbijając się od przypadku do przypadku, od zakrętu do zakrętu — naogół bezwolny i bezpomocny, zdany na łaskę dobroczynnych i złoczynnych sił środowiska. Doznaje się wrażenia, że w samem środowisku, w jego aurze społecznej, w przypadkach, które dolą jego kierują — tkwi zatajony los chłopca. Odcyfrować artystycznie istotę tych warunków, przypadków, okoliczności, rozwiązać ich tajemnicę życiową — to właśnie jakby odgadnąć los bohatera.
Minęły bowiem czasy, kiedy człowiek rządził rzeczywistością, kiedy ją poddawał swojej woli. Dziś dynamika tej rzeczywistości panuje nad wolą człowieka i mimo — a może i wskutek — fantastycznych urządzeń technicznych, mimo wspaniałej potęgi cywilizacji, stworzonej przez człowieka dla człowieka — wielkie konstrukcje społeczne żyją na koszt doli i wolności ludzkiej. Człowiek zresztą stał się niewolnikiem nie tylko świata zewnętrznego, ale i wewnętrznego. Podmuchy nieoczekiwanych, podświadomych możliwości stają się równie groźne dla świadomej, wolnej woli jednostki, jak i okrucieństwo zbiorowego nacisku od zewnątrz. Jeżeli więc wspomniałem że praca literacka co wartościowszych pisarzy współczesnych jest — mniej lub więcej świadomą — walką o nowego człowieka, to właśnie miałem na myśli charakterystyczną dla dzisiejszego realizmu dążność do rozbudowy świadomości tego człowieka, do zaktywizowania jego woli, żeby sprostał — zaznaczonemu wyżej — zewnętrznemi i wewnętrznemu niebezpieczeństwu. Droga do regeneracji tej uciśnionej psychiki prowadzi przez proces poznawania człowieka, albowiem poznanie jest zasadniczym czynnikiem zdolności konstruowania. I tem właśnie pragnieniem wyłowienia wewnętrznej prawdy człowieka w dużym stopniu tłumaczy się oddawanie bohaterów na łup złowrogich doświadczeń życia. Naturalistyczne obrazy rzeczywistości, surowość warunków, w jakich ci bohaterowie bytują, ma być rodzajem jakby ogniowej próby charakterów.
Tendencje te wyczuwa się wyraźnie w wysiłkach twórczych polskich i obcych pisarzy. Poprzez analizę jednostki — do nowej, głębszej syntezy człowieczeństwa. Chodzi bowiem o odnalezienie więzi łączącej człowieka z ludźmi. Właśnie dziś, w epoce najdzikszych narodowych i społecznych antynomij, najzażartszych zróżniczkowań i egoizmów — akcja nowej literatury spełnia tę kulturalną misję duchowego organizowania człowieka, uginającego się pod ciosami... które przeważnie sam sobie zadaje! Oczywiście nie wszyscy autorowie — jak powiedziałem — mają pełną świadomość spełnianej roli, nie wszyscy zachowują miarę w posiłkowaniu się surowym budulcem rzeczywistości, nie wszyscy wreszcie umieją wcielić tę ideową postawę w konstrukcję artystyczną utworu. Uniłowski niejednokrotnie przekracza tę miarę, nie zawsze potrafi wkomponować ideę w obraz, przerasta jednak swoich rówieśników zdobywczym instynktem życia, wyjątkowym talentem dynamizowania i uczłowieczania rzeczywistości.
Oszczędne, niemal ascetyczne jego słownictwo, pozbawione wszelkich metafor, ozdób językowych i wogóle jakichkolwiek objawów krasomówstwa, ściśle harmonizuje z twardą konkretnością opisu. Niema w nim nic ze stylizatorskiej kokieterji, żadnej ubocznej radości manipulowania słowem, przeciwnie, raczej może wyrafinowana niedbałość w prostocie wypowiadania się, jakby w przekonaniu, że przedstawiona rzeczywistość powinna definjować się własnym przebiegiem. Pierwszorzędne efekty, do jakich nieraz tą drogą dochodzi, pozwalają wnioskować do jakich wyżyn wzniósłby swoją prozę powieściową, gdyby dane mu było wypełnić potrzebną miarę czasu.

Leon Pomirowski.
Tajemnica talentu
Ktokolwiek zetknął się bliżej z autorem „Wspólnego pokoju“, ulegał czarującemu wdziękowi i prostocie pisarza, w którego oczach paliła się gorączka twórczości. Myśl o powołaniu pisarskiem nie opuszczała Zbigniewa Uniłowskiego nigdy. Znajdował on w każdej sytuacji nieomylną drogę do własnego spojrzenia na ludzi i rzeczy. W ciągu kilku lat, w których objawił się i tak szybko dojrzewał jego talent pisarski, przygotowywał się Uniłowski do wystąpień powieściowych, zakrojonych na najwyższą miarę. Wszystko co tworzył i pisał, było próbą określenia samego siebie w stosunku do współczesności.

Uniłowski nie był człowiekiem doktryny ani skrystalizowanych poglądów. Był przedewszystkiem artystą. Nie było w nim nic fałszywej skromności, ani nadmiernego mniemania o sobie. Skromność łączył z poczuciem własnej wartości, dzisiejszość swego artystycznego wysiłku — z rozległemi marzeniami o przyszłych książkach. Była w nim naiwność dziecka, która umiała nagle przemieniać się w kamienną i nieustępliwą dojrzałość.
Nie było rozdźwięku między twórcą a jego dziełem. Pisał przecież tylko o sobie, o swojem dzieciństwie, o młodości i podróżach. Gonił za cieniem swojej niedawnej przeszłości, aby ją artystycznie utrwalić i w ten sposób przezwyciężyć. Należał do tych, którzy budują swoją sztukę na osobistych przeżyciach i doświadczeniach. Poprzez powieściowe kształtowanie samego siebie, docierał do prawdy o życiu. Egotyzm Uniłowskiego był płodny w całem znaczeniu tego słowa. Nie umieszczał siebie w centrum świata, nie uprawiał fetyszyzmu jaźni, ani romantycznej kokieterji. Stanowił sam dla siebie element obserwacyjny i punkt wyjścia, z którego wyruszał na podbój rzeczywistości.
Jak każdy rasowy powieściopisarz, miał poczucie własnej realności biologicznej, pamiętał siebie we wszystkich możliwych przekrojach, w każdej sytuacji i przemyśleniu. Ale nie tylko siebie. Kto w jakiejkolwiek formie wszedł w orbitę jego osobistego życia, stawał się jak gdyby jego własnością artystyczną. „Ja was wszystkich kiedyś opiszę“ — mówił nieraz do przyjaciół pół żartem, pół serjo.
„Opisywanie“ stanowiło pasję i treść jego artystycznego wysiłku. W namiętności rejestrowania, obserwowania, notowania, spostrzeżeń i wspomnień, w obsesji autobiograficznej, jest Uniłowski gatunkowo bardzo zbliżony do współczesnych prozaików francuskich (Céline). A chociaż nie zamierzał nic więcej niż opisywać i miał w pogardzie (nieraz krzywdzącej) t. zw. powieści społeczne, to przecie proza, która po nim została — właśnie dzięki żywiołowej sile obserwacyjnego i narracyjnego talentu — znacznie bardziej wnika w aktualne zagadnienia młodego polskiego pokolenia, aniżeli szereg uczonych, intelektualnie pogłębionych i społecznie nastrojonych powieści.
We „Wspólnym pokoju“ mogą odnaleźć się nie tylko najmłodsi pisarze, ale i ci wszyscy — oficjalni oraz półoficjalni, na których ciąży troska o „kwiat narodu“, o jego artystów i pisarzów. Z przejmującym realizmem i z dużym zasobem autoironji opisywał Uniłowski w tej książce środowisko młodych talentów, uczniów, studentów, dziennikarzy i rozmaitego pokroju artystów, wyrzuconych falą wojny na bruk wielkiego miasta, zdezorientowanych, wiecznie ze sobą skłóconych. W perspektywie historycznej można „Wspólny pokój“ porównać ze słynną powieścią Strindberga „Das rote Zimmer“, która wywołała w swoim czasie tyle hałasu w społeczeństwie skandynawskiem. Debjut powieściowy Uniłowskiego i u nas nie przeszedł bez echa. Zwrócił na siebie uwagę elity intelektualnej i... cenzora. (Wyrazić trzeba nadzieję, że drugie wydanie tej książki, przejrzane i przygotowane do druku przez autora, spotka się z przychylniejszą oceną właściwych czynników).
„Wspólny pokój“ stanowi jedynie wstęp do wielkiej powieści autobiograficznej, której nie dane było Uniłowskiemu ukończyć. Ale już pierwszy tom tej powieści, „Dwadzieścia lat życia“ i zawarte w nim dzieje Kamila Kuranta, stanowią trwały wkład do literatury. Historja życia tego dziesięcioletniego chłopca jest niemal autentyczną biografją samego autora. Życie to było ciężkie i twarde, jak życie dziecka ulicy. Uniłowski nie rozczula się nad niem ani nie uprawia nieznośnej dla siebie dydaktyki. Przełamał przecież, zdawałoby się, wszystkie przeciwności, a tkwiące w nim głęboko ukochanie życia przydawało jego młodzieńczej postaci tyle zwycięskiego optymizmu. Wydobył się nie bez trudu z drobnomieszczańskiego Powiśla, z krawieckiej pańszczyzny, z piccolackiej poniewierki, z najbardziej paradoksalnych warunków bytowania; zawsze pełen optymizmu, szedł ku swoim artystycznym przeznaczeniom z wiarą że dokona rzeczy najtrudniejszych. Dlatego jego ostatnia książka, pomimo surowego realizmu, posiada ton wyzwoleńczy i godzący z życiem. Chociażby życie było nie wiem jak okrutne, zawsze można, dzięki wielkim i namiętnym pragnieniom, „wygramolić się“ z nikczemnego środowiska — mówił Uniłowski na wszystkich kartach tej powieści. Trzeba tylko posiadać hart ducha, wytrwałość, wielkie pragnienia i prawość charakteru.
Te wszystkie cechy posiadał Uniłowski w najwyższym stopniu i w najczystszej formie. One to sprawiły, że nieznany nikomu, nie obdarzony żadnym przywilejem społecznym (urodzenia, wychowania lub majątku), wtargnął zwycięsko na parnas, na którym znalazł odrazu tyle przyjaźni i uznania.
Widzieliśmy w nim wszyscy człowieka, który sam siebie stworzył i wszystko sobie jedynie zawdzięczał. Był jednym z tych, przez których przepływa i do twórczego wyrazu dochodzi niezgłębiony żywioł życia. To właśnie stanowiło tajemnicę jego talentu.

Emil Breiter.
WSPOMNIENIE
Zmarłemu tak przedwcześnie, tak strasznie przedwcześnie, pisarzowi chcę poświęcić tych kilka słów szczerego żalu, bo związane mam z jego wyjątkowo sympatyczną postacią jedno przedziwne wspomnienie.

Było to w tym roku, kiedy ś. p. Zbigniew Uniłowski wydał swoją pierwszą książkę.
Przysłał mi ją z dłuższą ciepłą dedykacją. Zacząłem czytać raz i drugi i trzeci, ale trudno mi było przebrnąć przez te desperacko realistyczne haszcze i dżungle egzystencji peryferyjnej, podmiejskiej. „Wspólny pokój“ — coś najokropniejszego co można sobie wyimaginować. Psia buda raczej, byle nie taki wspólny pokój. No i co moment, co strona — te wulgaryzmy i brutalizmy nie do zniesienia dla ludzi starszej daty.
Ale nowy debjut prawdziwie dynamicznego talentu! Miałem zamiar o tej książce napisać. Tymczasem nie mogłem się zdobyć na jej przeczytanie.
Po jakimś czasie telefon z zapowiedzią wizyty. I wizyta. Przed przyjściem Uniłowskiego pośpiesznie przeczytałem jeszcze po kilkanaście stron tu i owdzie, ale jakby na złość natrafiałem na same partje najdrastyczniejsze. Postanowiłem więc skorzystać z okazji i pogadać z nim całkiem szczerze i poważnie jako z juniorem senior.
Wrażenie bardzo dodatnie: mocny a miły, mocny a delikatny. Po wstępnych kilku zdaniach proste i jasne pytanie:
— Czy pan czytał? co pan o tem sądzi?
Wygarnąłem odrazu wszystko. Przed talentem z respektem. Przyszłość czeka. Byle Warszawę jak najprędzej i na jak najdłużej opuścił. Ale teraz te wulgaryzmy! Te świnoderje.
— Nie będę przed panem zatajał. Pisarzy polskich, którzy w dziele literackiem używają plugawych słów, karałbym grzywnami, damy piszące i popisujące się koprolaljami zamykałbym w domach zdrowia (Drewnica). Panu wybaczam, ale odradzam jechać na takich torach. W pierwszej książce można. Byle pan się prędko z tego wykurował. To jest u was jakaś psychoza czy obsesja z tem obligatoryjnem przeładowywaniem nowej beletrystyki obscenicznemi obrazami i rynsztokowem słownictwem. Zaczęło się od tryumfalnego wprowadzenia słowa „dziwka“ a wnet wam zabraknie nowych plugastw. „Cholera“ i „psiakrew“ nie robią już najmniejszego wrażenia. Oczywiście, i wy macie dla swojej ekskuzy fakt istnienia dzisiejszego, przeciętnego konsumenta literatury, tę nową zatraconą demokrację (hołotę), „new masses“. No ale nie trzeba przesadzać...
Słuchał, słuchał monologu z lekko sarkastycznym uśmieszkiem, a potem kiedym skończył, najspokojniej zapytał:
— A pan jak był młody, kiedy pan miał dwadzieścia trzy lata, to co?
Trzeba było czemś mu na to kontrargumentować, poczem dyskusja potoczyła się dłuższa, skacząca z tematu na temat, a wrażenie definitywne z wizyty bardzo dodatnie.
Kiedy wstał aby się żegnać, niespodziewanie z dziwnym uśmiechem zapytał:
— Ale czy pan mnie właśnie nie poznaje? Czy pan sobie nic nie przypomina? Bo przecież...
— Nie. Nie przypominam sobie. Dziś pana widzę po raz pierwszy.
— Nie po raz pierwszy. Pan mnie widywał, i to bardzo często. Tylko wtedy byłem małym chłopcem...
No i zaczął opowiadać. Całkiem swobodnie, lekko, śmiejąc się. Jak to on był piccolem. W lokalu, gdzie wtedy bywała cała literatura, prasa, teatr, malarja. To była era „Astorji“. Duży stół pod ścianą w sali na lewo. A przy stole wieczorami same nazwiska, firmy, sławy, znakomitości. Opiekę nad stołem miał sędziwy „pan Antoni“ a przy panu Antonim i taki mały, tęgi, zwinny, inteligentny podrostek, który lubił namiętnie podsłuchiwać, co tam mówią literaci i artyści, i podkształcał się a potem — samouk — sam zaczął sobie swoje ciężkie życie spisywać...
Z początku to opowiadanie Uniłowskiego wydało mi się wprost niewiarogodne, ale potem potwierdzono mi tę „Astorję“ jego historję z różnych stron i uwierzyłem. Cieszyłem się że wyjechał do Brazylji. Z wielkiem zaciekawieniem śledziłem jego linję życiową i rozwojową. Jakże łatwo i szybko wyszedł ze sfery i z atmosfery „Wspólnego pokoju“. Jak gładko osiągnął pełnię dojrzałości pisarskiej już w tym choćby opisie podróży brazylijskiej. To nie były tylko zapowiedzi, to były już dzieła rozkwitłej mocy. Po dickensowskich początkach („Oliver Twist“) mógł się dalej rozrosnąć właśnie w polskiego Dickensa. Nie miał w swej indywidualności żadnych obciążeń partyjnych ani obroży ideologicznej, patrzył na świat bardzo zgóry i bardzo zdaleka przez jakieś bardzo mocne szkła. Dar miał przy tem nieoceniony, to jest humor, i to właśnie ni stąd ni zowąd... angielski, powtórzmy upornie: dickensowski, nieco cierpki i gorzkawy, ale nigdy nie jadowity i nie... deprymujący.
Wielka szkoda! Wielka strata! Dużo teraz jest młodych talentów narratorskich, ale jakoś krótkooddechowych i częstokroć antypatycznych. Czuje się i podejrzewa, że kiedy opowiedzą swoją młodość i wywloką coraz to nowe obrzydlistwa, wnet nie będą mieli już nic więcej do powiedzenia. Uniłowski raz rozprawił się krótko i mocno z nędzą i niedolą swej młodości i zaraz potem roztorzył skrzydła do szerokich lotów. On jeden mógł dać rzeczy całkiem niezależne i doskonałe a nie z ducha bolszewickiego. Śmierć-okrutnica zdławiła i zgniotła to młode bujne życie. Choć tam obozu narodowego niezbyt lubił i choć tam w swoim jednym świetnem tomie ze mnie starika przepysznie się natrząsał, niechżeż — gdym nie mógł zdobyć się na jakąś życzliwą podnietę i pochwałę za jego życia — przynajmniej teraz, po jego nieodżałowanej śmierci, złożę dowód jak wysoce ceniłem jego walkę o życie, jego wydobycie się z nizin, jego trud pisarski i jego sukcesy literackie.
Kiedy teraz z ręki jakiegoś niepoczytalnego i oszalałego chyba barbarzyńcy pada kamień na kir okalający ostatnią podobiznę tego — powiedzmy sobie — jeszcze młodzianka, genjalnego młodzianka, niechżeż z ręki starego endeka przyjdzie na kir żałobny wiązanka skromnych słownych kwiatów.
Nie mogłem swego czasu głosować za jego nagrodzeniem, ale do twórczości i do dorobku jego odnosiłem się najpozytywniej wróżąc mu w przyszłości tryumf pełny. Nie spełniło się. Nie on winien. Co mógł, to w krótkim terminie z życia swego dał. Książki zostały.

Adolf Nowaczyński.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.