Wieś mojej matki/Prababcia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wieś mojej matki
Podtytuł Opowieść
Wydawca Nakład Księgarni św. Wojciecha
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

PRABABCIA.

Są ludzie, którzy długo, długo nie umierają, choć zwłoki ich oddawna spoczywają w grobie.
Nie mam tu bynajmniej na myśli tak zwanych ludzi „wielkich“. Gdyby nam gwałtem nie wbijano w głowę historji rozmaitych królów i wodzów, lecz pozostawiono utrwalenie ich pamięci czynom, jakich dokazali, wiedzielibyśmy o nich tyle, co o faraonach egipskich, lub też tyle, co o królach polskich wiedzieli za moich czasów grobelscy fornale. Mało jest ludzi naprawdę tak wielkich, aby pamięć ich czynów mogła trwać dłuższy czas po ich śmierci bez szczególnej propagandy w tej czy owej formie.
Jakże tedy wielkim w całem znaczeniu słowa musiał być człowiek mały, którego czyny i pamięć obejmowały i przetrwały cztery pokolenia, czyny codzienne, powszednie, zwykłe, jak słota, śnieg, pogoda, mróz lub upał, czyny, które dziś są, bo stosownie do porządku rzeczy być muszą, lecz o których na drugi dzień się nie myśli.
Takim to wielkim małym człowiekiem była nasza Prababcia.
Umarła dawno, kiedy byłem małym, może ośmioletnim chłopczykiem, a jednak obraz jej żyje wciąż w mej duszy. I nietylko w mojej, ale w duszach wszystkich, którzy ją znali. Tedy nie umarła. Nie umarła, ale śpi.
Wielki mały człowiek! Zaiste! Tak wielki, że choć pamięć czynów i życia jego żywię — imię samo w niepamięci utonęło. Prababcia była — Prababcią, Babciątkiem ukochanem — ale wstyd czy nie wstyd powiedzieć — nigdy nie wiedziałem, jak jej było na imię. Prababcia — i już! A zresztą któżby śmiał mówić do niej po imieniu?!
W naszych albumach rodzinnych jest fotografja, przedstawiająca staruszkę w aksamitnej czarnej salopie z lisim kołnierzem i, o ile sobie przypominam, w futrzanej czapce. Z pod czapki wygląda twarz okrągła, pomarszczona jak zimowe jabłuszko, ale pogodnie, wesoło uśmiechnięta. W twarzy tej staruszeczki jest jeszcze radość życia, a to znaczy bardzo wiele i bardzo wiele mówi temu, kto wie, że radość życia w tak podeszłym wieku to dowód zdrowia nietyle fizycznego (Prababcia cierpiała na raka w piersiach), co moralnego. Oto, co czyni starość pogodną i krzepką.
Z fotografji patrzą nadzwyczaj miłe oczy czarne, migające błyskami humoru lub ciepłem, promiennem spojrzeniem miłości i życzliwości. Ale zdarzało się, że oczy te bywały niepokojące i groźne, tak groźne, że człowieka do szpiku kości przejmowało coś w rodzaju ziąbu. Te oczy stawały się wówczas czarne jak atrament i patrzyły stanowczo, uparcie, bez zmrużenia powiek. Prababcia była bardzo energiczna, mądra, a przytem doskonale znała ludzi i przezierała ich nawskroś. Życie nie miało już dla niej tajemnic. Bez donosicieli, bez żadnych śledztw i dochodzeń wiedziała, co kto mógł przeskrobać i kiedy go na tem złapać. Ody złapany wreszcie na gorącym uczynku winowajca stanął przed nią, patrzyła na niego tak, że mu to spojrzenie szło w pięty, wychodził z jej pokoju czerwony ze wstydu, a jeśli to był pan Drożdż, to spocony ze strachu, co mu się zresztą często zdarzało.
Na kolanach Prababci siedzi malutki chłopczyk w sukience w szkocką kratkę i w kapeluszu pilśniowym z szerokiemi skrzydłami. Na sukienkę wypuszczona szeroka, biała koronkowa kreza. Mina głupiutka, jak zwykle u dziecka, które pierwszy raz w życiu patrzy w czarne oko aparatu fotograficznego. To ja, najstarszy w rodzinie wnuś.
Prababcia i ja — to cztery pokolenia.
Niewielkiego wzrostu, lecz krzepka, mimo podeszłego wieku, choć chodziła o lasce, trzymała się prosto, osobiście doglądała całego gospodarstwa, wyjeżdżała w pole doglądać pracy, a także odbywała bryczką dalsze wyprawy nad Wisłę do jednego z synów, który prowadził roboty ziemne przy regulacji. W takich razach brała zwykle i mnie, ponieważ jednak byłem za mały, aby usiedzieć na siedzeniu, skutkiem tego stawiano mi w bryczce między nogami Babci podnóżek, Babcia zawijała mnie w poły swego płaszcza i tak podróżowaliśmy sobie razem. Jeśli wracaliśmy późnym wieczorem, spałem znakomicie, ciepło płaszczem otulony. Przypominam sobie jedną taką noc księżycową. Wracaliśmy od wuja Ludwika z nad Wisły. Zbudziłem się nagle, ponieważ bryczka zwolniła biegu i zaczęła się bardzo kiwać. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu ujrzałem dokoła bryczki jakąś wodę i usłyszałem plusk jej pod nogami koni. Na drobno marszczące się fale padał blask księżycowy, a niedaleko widać było czarne, wielkie, stare drzewa. Trwało to chwilę tylko, poczem przypomniałem sobie, że jedziemy brodem, ale ta jedna chwila była nadzwyczajna. Nagle rozbudzony dzieciak spojrzał w głąb księżycowego światła, w samo serce nocy. Był to świat, jakiego jeszcze nie widziałem. Wszystko było w tej chwili zaziemskie.
Ile lat mogła mieć Prababcia? Nie wiem. Pamiętała dobrze 31-szy rok, wolne miasto Kraków, 46-ty rok, 63-ci... Nie opowiadała o tem, przynajmniej mnie nie. Nie byłbym i tak zrozumiał. Myśmy sobie z Prababcią rozmawiali o rzeczach znacznie ciekawszych i ważniejszych — bo ja wtedy tyle różnych Ameryk codzień odkrywałem!
Dużo się nieraz u nas słyszy i opowiada o duchach, błądzących pokojami starych dworów. W kilku takich dworach mieszkałem. Stali ich mieszkańcy, ludzie nieraz bardzo poważni i wiarogodni, opowiadali mi, że zjawiska te widywali nietylko sami, ale wraz z całą rodziną i służbą, że one od czasu do czasu niezmiennie się pokazują. Ja jednak nigdy nie widziałem nic. I w naszym dworze w Grobli też nigdy nic nie straszyło. Służba opowiadała mi czasami okropne historje o strzygach, upiorach i innych straszydłach, ale gdy pytałem, czy u nas w jakim zakątku co straszy, odpowiadono mi stanowczo, że nie. Dwór był zbyt pogodny na to, mieszkańcy jego zbyt cisi i prostego, pokornego serca. Ale niewątpliwie żył w nim jeden duch. Nie straszył, nie pokazywał się, nie rzucał sprzętami, nie stukał, nie pukał, lecz wszyscy zawsze czuliśmy, że wśród nas przebywa i domu swego nie opuścił.
Był to jasny, dobry duch Prababci.
Władza jego była tak silna, że po śmierci Prababci wszystko szło i musiało iść tym samym torem, jak za jej życia. Ani jednego sprzętu nigdzie nie przestawiono, nic nie zmieniono w rozkładzie i podziale prac, nikogo ze służby nie wydalono, ani też nikogo nowego nie przyjęto. Tak samo bez zmian pozostało wszystko w ogrodzie. W rozmowach wciąż mówiło się o niej jak o żywej, na wspomnienie jej różnych dowcipów śmiano się, jakgdyby usłyszano je wczoraj lub dziś, pilnowano, aby wszystko było na swem miejscu, jak to ona lubiła, do tego stopnia, iż mogło się zdawać, że Prababcia wyjechała tylko na kurację do Karlsbadu i wkrótce już wróci, a gdy wieczorem zgromadzona przed domem rodzina przyglądała się harcom koni wypuszczonych na dziedziniec, niemal widziało się wśród siedzących na ławie pań Prababcię, opartą na czarnej lasce, z uśmiechem przyglądającą się swawoli młodych źrebców i panicznej ucieczce piszczących ze strachu „dziwek“, z pełnemi skopkami wracających z obory. Powtarzam, duch ten nie zjawiał się, a jednak każdy z nas mógł go widzieć zawsze, kiedy tylko zechciał — tak pełnym Prababci był cały dwór.
Bywało, że długie miesiące spędzałem w Grobli z Prababcią sam na sam, o ile nie liczyć rozmaitych cioć-rezydentek i pomagającej Prababci w gospodarstwie Fräulein. Zdarzało się, że Prababcia zabierała mnie do Grobli już z początkiem maja, jeśli wiosna była ciepła. W dzieciństwie byłem bardzo wątły, dużo chorowałem i często zapadałem na zapalenie oskrzeli, dlatego Mama chętnie wyprawiała mnie na wieś, na świeże powietrze i mleko prosto od krowy. Mimo że w Grobli nie było dzieci, z któremi możnaby się bawić, nie nudziłem się z Prababcią nigdy. Miałem nawet swój urząd i wyznaczoną sobie funkcję, a mianowicie w południe i wieczorem dzwoniłem na obiad i na kolację. Wspomniałem o lipie, na której zawieszony był dzwon ze sznurem, zwisającym prawie ku ziemi. W ten to dzwon dzwoniłem z wielkiem namaszczeniem i tak długo, póki od strony stajen i zabudowań gospodarczych nie pokazali się ludzie, dążący ku kuchni czeladnej. Zwykle cała służba szła wolnym krokiem „gęsiego“, poważnie i z godnością, aby nie okazać nieprzystojnego pośpiechu — figury niezgrabne, trochę zgarbione od pracy, z nogami zgiętemi w kolanach, ze zwieszonemi głowami i zwisającemi utrudzonemi czerwonemi rękami. Było ich dziewiętnastu. Wszystkich znałem po imieniu, wiedziałem, co który z nich robi, jakie zajmuje stanowisko, jak długo we dworze już służy; tedy gdy tak nawskroś przez cały dziedziniec defilowali, przed moim wzrokiem dziecinnym przesuwały się jakgdyby uosobione w tych twardych kształtach wszystkie prace wiejskie. Tak samo „gęsiego“ po obiedzie wracali do obory, do stajen i do stodół, aby tam chwilę wypocząć na wyrkach lub na słomie. Wieczorem niezawsze tę procesję widziałem, bo czasami bywało już zbyt ciemno, ale zato nieraz mi się zdarzało, że poprzez rzadkie jeszcze listowie lipy przyświecały mi niezliczone gwiazdy i jasny, srebrny półksiężyc. Dzwoniłem w tedy długo, nie na służbę już, lecz na gwiazdy i na księżyc — a Prababcia rozumiała to i nie broniła mi tej zabawy. Do mnie też należało w czasie burzy gonić dookoła domu z poświęcanym dzwonkiem loretańskim, którego dźwięk posiada moc odpędzania piorunów. Oto były moje najważniejsze obowiązki. Poza tem dreptałem stale za Prababcią, doglądając wraz z nią gospodarstwa, wieczorem zaś przy świetle malutkiej lampy naftowej — jakie to wówczas były komiczne lampy! — i przy akompaniamencie trajkotu cioć-rezydentek przeglądałem starą biblję z czarnemi jak noc, zamazanemi ilustracjami. Ale mimo że ilustracje były zamazane, a światło bardzo anemiczne, widziałem doskonale, i ani na myśl nawet nie przyszło mi narzekać na nie.
Życie Prababci było niezmiernie pracowite. Dość powiedzieć, że przez trzy pokolenia kobieta ta zarządzała majątkiem rodziny prawie bez niczyjej pomocy, bo dziadzio, syn jej, zajęty interesami w mieście Grobla mało się zajmował.
Powoli wciągnąłem się w życie Grobli tak, że najmniejsze nawet szczegóły stawały mi się zrozumiałe. Zacząłem na swój sposób brać w tem życiu udział. Pan Drożdż — kloc, o głowie i twarzy podobnej do kuli od kręgli, na którejby ktoś nalepił wąsiska i czerwony nos — miał zwyczaj nosić stale laskę z rozkładanem krzesełkiem. Oczywiście laska była bardzo gruba. Tą lagą przy każdej sposobności bardzo chętnie okładał chłopców i dziewczęta, starszych parobków i fornali bał się. Raz zebrał go gust na mego przyjaciela, pastucha świńskiego, czyli mówiąc poprostu „świniarza“, który mi robił ślicznie grające fujarki wierzbowe. Ponieważ w żaden sposób nie mogłem dopatrzyć się winy tego biednego, co najwyżej piętnastoletniego chłopca — zresztą choćby nawet i była — nie mogłem znieść myśli, że pan Drożdż zacznie go okładać pałą, co mu w mojej obecności solennie przyobiecał, w te pędy „poleciałem“ do Prababci ze skargą. Kazała mi natychmiast zawołać pana Drożdża. Co mówiła — nie pamiętam, ale nigdy nie zapomnę wzroku, jakim prosto w oczy panu Drożdżowi patrzyła. Pan Drożdż przestępował z nogi na nogę, drapał się w głowę, coś tłumaczył, aż wreszcie wyrwało mu się zdanie:
— Bo proszę łaski jejmości, te chamy —
— Panie Drożdż, pan też nie z królewskiej rodziny pochodzisz! — przerwała mu Prababcia. — Nie życzę sobie i koniec! Rozumiesz pan?
A równocześnie oczy jej, czarne w tej chwili jak smoła, dziwnie błyszczące, pchały pana Drożdża ku ścianie, aż wreszcie wyrzuciły go za drzwi.
A mnie Prababcia pogłaskała po głowie.
To była moja trzecia poważna funkcja w Grobli, i dlatego cieszyłem się względami służby.
Pewnego razu, kiedy Prababcia wczesną wiosną znowu przywiozła mnie na mleko prosto od krowy, wybrała mi ze swych skarbów w serwantce ślicznie malowany garnuszek karlsbadzki z wyzłacanym brzegiem i uszkiem. Z tym garnuszkiem miałem chodzić do obory na mleko podczas podoju.
— Uważaj tylko, żebyś go nie zbił — mówiła Prababcia — bo to garnuszek pamiątkowy.
Uważałem bacznie, z całą przyjemnością, bo było to znowu coś w rodzaju jakiejś funkcji. Ale jednego razu wieczorem potknąłem się o ów przeklęty „biały kamień“, wkopany w ziemię u wejścia do obory, i drogocenny garnuszek stłukłem. Zdjął mnie okropny strach, bo wierzyłem święcie, iż garnuszek ten jest bezcenny, i wyobrażałem sobie, że Prababcia nad jego stratą, kto wie, może nawet rozpaczać zacznie. Taki cudowny garnuszek! Rozbeczałem się i za nic na świecie nie chciałem iść do domu powiedzieć Prababci, co się stało. Poszła Fräulein, a wróciwszy wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do dworu. Prababcia siedziała przy oknie w jadalni w głębokim fotelu i zamyślona wyglądała na dziedziniec. Nie było jeszcze ciemno. Widać było twarz Prababci, jak zwykle łagodną, lecz teraz jakby smutną, poważną. Padał na nią blady odblask niezupełnie jeszcze zgasłego nieba. Ujrzawszy mnie, odezwała się spokojnym, łagodnym głosem:
— Cóż to, wnusiu, garnuszek sobie stłukłeś?
Powiedziałem, że odezwała się głosem łagodnym. Ale to było coś więcej niż łagodność, to była dobroć, której melodja wciąż jeszcze wibruje w mem sercu. Przecież to ja jej szkodę wyrządziłem, a ona mówiła do mnie tak, jakgdyby mnie chciała pocieszyć, i tak niewątpliwie było, bo ona rozumiała doskonale, że mnie ten przypadek bolał znacznie więcej niż ją. Wzruszony ukryłem twarz w jej spódnicy i znowu się rozpłakałem.
Prababcia pogłaskała mnie po głowie i rzekła tym samym, pełnym słodyczy głosem:
— Nie płacz, wnusiu, nie! Nic wielkiego się nie stało. Jutro dam ci drugi garnuszek jeszcze ładniejszy. A mleczko piłeś?
Był to wypadek napozór drobny, ale dla mnie został na zawsze pamiętny, i dzięki niemu rozumiem dziś, co znaczy i może dobroć. Z powodu rozbicia drogocennego garnuszka byłem w takiej rozpaczy, że bałem się pokazać ukochanej Prababci, a oto jedno zdanie, nie, nie zdanie, lecz ton, jakim je wymówiła, uspokoił mnie zupełnie, i świat, jak mi się zdawało, pełen gróźb i zapowiedzi srogich kar, w okamgnieniu zmienił się w raj, pełen miłości i dobroci.
Drugi drobny wypadek:
Dokonywała się podczas obiadu zwykła uroczysta lektura „Czasu“. Wszyscy słuchali w milczeniu, wpatrzeni jak zwykle w środek stołu gdzieś między koszyk z chlebem a sosjerkę z nienawistnym mi sosem szczypiorkowym. Na leguminę mamy naleśniki, do których podano niewielki słoik konfitur z porzeczek. Słoik ten przechodzi z rąk do rąk. Wszyscy są tak zajęci czytanym artykułem, że na mnie nie zwraca uwagi nikt, nawet Mama, przeciwnie, przez zapomnienie, zamiast nałożyć mi konfitur na talerz, wręcza mi cały słoik. Chcę sobie wytrząsnąć trochę porzeczek na naleśniki, gdy wtem coś chlupnęło, i wszystko wypadło mi na talerz. Zląkłem się. Wcale zamiaru tego nie miałem, a teraz nietylko odbiorą mi konfitury, ale jeszcze dostanę burę za łakomstwo. Powoli podnoszę głowę z nad talerza i patrzę w stronę Prababci. Może nie widziała? Aha! Onaby czegoś nie widziała! Nikt na nas nie zwracał uwagi, ani nawet Mama. Ona jedna tylko nie spuszczała z nas oczu. I oczy moje zaniepokojone spotykają się z jej oczami, które jednak wcale nie są wrogie. Prababcia uśmiecha się dobrotliwie i kiwa mi głową, co doskonale rozumiem i wiem, że to znaczy:
— Widziałam, wiem, że nie chciałeś! Ale teraz zjedz sobie już, wnusiu, zjedz, nic nie szkodzi.
Kiedy indziej znów był w ogrodzie podwieczorek. Brioszki, „katalani“ — dziś nazywają to cwibakiem — czarny chleb, piernik z orzechami i migdałami, świeżutkie masło, miód lipcowy, jasnozłoty, „kańpus“ czyli twaróg wymieszany ze śmietaną i pędami młodej cebulki, świetna kawusia ze śmietanką i t. d. Prawdopodobnie była to jakaś uroczystość rodzinna. Starsi siedzieli już za stołem, ale nie jedli jeszcze. Babcia, synowa Prababci, nalewała właśnie kawę. Wtem myśmy przybiegli całą watahą, zgrzani, zgonieni i głodni jak wilki. Ujrzawszy nagromadzone na stole pyszności, zaczęliśmy skomleć, jęczeć i żebrać o podwieczorek. Ale babcia, która była formalistką i przestrzegała zawsze ceremonjału, ofuknęła nas szorstko:
— Naprzód starsi, potem dzieci!
Moi bracia z Ceśkiem zrejterowali, ja zostałem. Nie dopominałem się o podwieczorek, wolno mi było stać przy Prababci czy przy Mamie, skoro byłem grzeczny.
Po pewnym czasie Prababcia odezwała się:
— Nie rozumiem cię, moja Róziu.
— Czego mama nie rozumie?
— Powiedziałaś — naprzód starsi, potem dzieci.
— Tak przecie powinno być — rzekła babcia z przekonaniem. — Dzieci powinny być grzeczne, nie powinny się niczego napierać, nie powinny być łakome, powinny czekać, póki się ich nie zawoła.
Prababcia dłuższą chwilę milczała, w reszcie odezwała się:
— Powinny — nie powinny! To przecie dzieci. Starsi powinni pamiętać, że dzieci biegają, gonią po całym ogrodzie, łażą po drzewach, i kiedy proszą o podwieczorek, to dlatego, że są naprawdę głodne. Nie one jedzą z łakomstwa, tylko my, starsi, którzy mamy tu tak obficie zastawiony stół, mimo iż wcale jeść nam się nie chce.
Babcia nic nie odpowiedziała.
Zato Mama wdzięcznie spojrzała na Prababcię, powiedziała „Babciątko ma rację“, i odwróciwszy się do mnie, rzekła:
— Leć po chłopców, niech zaraz idą na podwieczorek.
Zdarzyła się raz historja niby komiczna, która jednak skończyć się mogła fatalnie, przynajmniej dla mnie. Było to pewnego szarego, ale ciepłego i cichego dnia. Ciężkie chmury zwisały nieruchomo nad ziemią, lecz deszcz nie padał. Właśnie w kuchni miało się piec chleb. Obnażonemi do łokci, muskularnemi, tęgiemi czerwonemi rękami dziewczęta miesiły ciasto pod nadzorem Prababci, babci i Mamy. Wszystkie te trzy najważniejsze panie od rana tkwiły już w kuchni, jako że pieczenie chleba jest w tak wielkiem gospodarstwie rzeczą wielkiej wagi i doniosłości. Rozumie się, że i ja tam musiałem być, a trzymałem się nie którejś z pań, lecz Kaśki, dziewki kuchennej, do której miałem szczególniejszą słabość, prawdopodobnie dlatego, że była tak głupia i dziecinna jak ja. W pewnej chwili posłano Kaśkę po chróst. Oczywiście ja też z nią poszedłem. Dziedziniec był zupełnie pusty i cichy, jak wymarły. Konie były w polu, bydło na pastwisku, nigdzie ani żywej duszy.
Biegłem za Kaśką, wywijając darowanym mi przez któregoś z parobków długim, giętkim korzeniem, że aż świszczał w powietrzu.
Ogromne zapasy chróstu nagromadzone były pod stajnią, w suchych miejscach nad sadzawką z trzech stron otoczoną zwykłym chłopskim płotem plecionym, a do której spływała też gnojówka ze stajni. Zwykle pływały tam sobie gęsi i kaczki. Do sadzawki prowadziły wrota, od strony dziedzińca zamykane na skobel.
Kaśka otwarła wrota i skierowała się ku kupom nagromadzonego chróstu. Ja wszedłem za nią — i naraz zdębiałem. Niespodziewanie znalazłem się oko w oko z maciorą, u której boków kręciła się cała gromada prosiątek. Maciora, czemś podrażniona i zaniepokojona, zaczęła na mnie wściekle chrząkać, czego ja się tak zląkłem, że ani kroku zrobić nie mogłem.
Powód był taki: kiedy świniarz — młode chłopię! — pędził stado z pola do dworu, ta właśnie maciora, snać bojąc się o swe prosiaczki, tak mu się awanturowała, że rady sobie z nią dać nie mógł. Zauważywszy na dziedzińcu, że wraz z prosiętami wyłamała mu się z szyku i uciekła nad sadzawkę, zamknął wrota na skobel i tak ją na noc zostawił. Prawdopodobnie bał się jej i nie odważył się rano jej wyganiać. Nikt o tem nie wiedział.
Maciora chrząkała coraz groźniej i gniewniej, kołysała się z boku na bok i w ciężkich podskokach w ciąż się do mnie zbliżała. Śmignąłem ją korzeniem przez ryj, ale to nie wywarło na niej żadnego wrażenia. Stałem nieruchomo, patrząc na nią z trwogą, a ona z chrząkaniem, które przechodziło w szczekanie, podsuwała się coraz bliżej.
Przerażona Kaśka piszczała wniebogłosy, czyli, jak to się w naszych stronach mówi, „darła się“, przebierała na miejscu nogami, ale nie ruszała się.
A maciora była już tuż przede mną.
Nieprzytomny ze strachu wbiegłem w sadzawkę. Wtem coś mi przydeptało ztyłu nogi. Przewróciłem się, a w tej chwili zwalił się na mnie jakiś ogromny ciężar. Byłem pod wodą, wtłoczony tym ciężarem w muliste dno, równocześnie zaś uczułem straszny ból pod uchem po lewej stronie szyi. Już zacząłem tracić przytomność, gdy nagle ciężar przestał mnie przytłaczać, czyjaś mocna garść wyciągnęła mnie z sadzawki, podniosła i postawiła na brzegu. Otworzywszy oczy, ujrzałem znowu „światłość dnia białego“.
W pierwszej chwili nie wiedziałem, co się ze mną stało, co się ze mną dzieje. Ktoś trzymał mnie za rękę i prowadził ku dworowi. Przerażony, przemokły do nitki, szedłem drżąc, płacząc i jęcząc. Widziałem, jak Kaśka biegła do kuchni, w chwilę później pojawiły się przed schodkami, wiodącemi do kuchni, „trzy pokolenia“: Prababcia, babcia i Mama. Pamiętam doskonale, jak Mama załamywała ręce z rozpaczy. Kiedy dotknęła mej szyi po lewej stronie, uczułem głuchy, silny ból. Babcia i Mama coś szybko, niespokojnie mówiły, na co Prababcia odezwała się:
— Ale zgoi się, zgoi! Gnojówka to doskonały środek antyseptyczny.
No, nie wiem, czy tak bardzo doskonały. Dość, że Prababcia tak powiedziała i że przepowiednia jej sprawdziła się. Zaprowadzono mnie do jadalni, czem prędzej rozebrano — bluzkę po lewej stronie miałem zupełnie skrwawioną — umyto, przewiązano ranę, a ponieważ mi się straszliwie gnojówka odbijała, dano mi na pociechę kilkanaście śliwek, z czego wnioskuję, że cały ten dramat odbył się w jesieni. Następnie położono mnie spać w jadalni na zielonej kanapie. Zmęczony obfitością głębokich a niespodziewanych wrażeń twardo zasnąłem.
Gdzie byli wtedy chłopcy i czy wogóle byli w Grobli — nie pamiętam. Zdaje się, że ich w Grobli nie było, tak samo, jak nie było ani jednego wuja.
Na drugi dzień byłem zdrów i teraz dopiero dowiedziałem się, co się właściwie stało. Oto maciora bała się, że jej młode odbiorą. Gdybym się był cofnął, może nie byłaby się na mnie rzuciła. O tem nie myślałem. Chciałem wprawdzie uciec na dziedziniec, ale odcięła mi dostęp do wrót. Kiedy wbiegłem do sadzawki, pogoniła za mną, przewróciła mnie i zaczęła mnie gryźć w szyję. Jeszcze chwila, a byłbym utonął, lub też maciora przecięłaby mi arterję. Zrządzeniem Opatrzności — a powtarzam, dziedziniec i dwór był tego dnia jak wymarły! — przechodził koło sadzawki pewien młody fornal, który usłyszawszy pisk Kaśki i gniewne chrząkanie maciory, wyrwał natychmiast kół z płotu, skoczył nad sadzawkę i, w mgnieniu oka zorientowawszy się w sytuacji, maciorę odpędził, mnie z sadzawki wyciągnął i w ten sposób życie mi ocalił.
Teraz zobaczycie, czytelnicy, Prababcię.
W południe, kiedy cała czeladź zasiadła do obiadu, Prababcia wzięła mnie za rękę i poprowadziła do kuchni. Ujrzawszy ją, ludzie chcieli wstać, na co jednak nie pozwoliła. Powoli podeszła wraz ze mną do parobka, który (pamiętam, jakgdyby to było dziś) siedział niedaleko drzwi, przy końcu stołu. Widząc, że Prababcia zbliża się ku niemu, zmieszany w stał.
Brzęk i zgrzyt łyżek, obcieranych o brzegi glinianych misek, ucichł. Wszystkie oczy zwróciły się ku Prababci.
— Wnusiu, jak się ten chłopak nazywa? Wiesz?
— Wiem, Antoni Szczygieł! — odpowiedziałem nieśmiało, zawstydzony.
— Czy wiesz, że on ci życie uratował?
— Wiem — odpowiedziałem cicho.
— Jeżeli kiedy będziesz czemś na świecie, urzędnikiem, oficerem, panem czy bogatym kupcem, to pamiętaj, że byłbyś niczem, gdyby nie on. Nie byłoby ciebie już na świecie. On odpędził od ciebie zażartą w gniewie maciorę i on cię z sadzawki wyciągnął. Za to musisz mu podziękować. Pocałuj go w rękę.
Zanim się Szczygieł, osłupiały ze w zruszenia i przerażenia, spostrzegł, pocałowałem go w twardą, mocną pięść. Szczygieł był czerwony jak burak, nie odezwał się ani słowem.
Widziałem, jak Jejmość (za przykładem służby i ja do Prababci bardzo często mówiłem „Jejmość“) nieznacznie wsunęła mu zielonawy papierek (pięć reńskich) i uścisnęła mu dłoń.
Szczygieł dopiero teraz oprzytomniał i pocałował Jejmość w rękę. A Prababcia zwróciła się do mnie, mówiąc:
— Zapamiętaj sobie do końca życia: Antoni Szczygieł, twój zbawca!
To rzekłszy, skinęła „ludziom“ kilka razy uprzejmie głową i wyszła wraz ze mną.
Nazwisko to zapamiętałem i nie zapomnę go do śmierci — jak „Jejmość“ kazała. Wówczas jednak nie wiedziałem, jak wielką rzecz ona miała przytem na celu.
Zrozumiałem znacznie później.
Oto dzięki temu, że Antoniego Szczygła pocałowałem w rękę, i że nazwisko jego w ryło mi się w pamięć znacznie głębiej, niż setki sławnych nazwisk „wielkich ludzi“, zczasem powoli zacząłem rozumieć, kim właściwie jest każdy Szczygieł, Kruk, Soból, Zając, Wrona, Makolągwa, Sroka czy Wróbel.
Zrozumiałem, że są to nietylko ludzie tacy sami jak ja, lecz i — moi bracia.
A teraz próbka humoru Jejmości:
Było to późną jesienią, jeszcze za życia dziadzia... Późnym wieczorem dziadzio przyjechał do Grobli z geometrą z Krakowa. Sześć opętanych mil — a dzień był bardzo zimny. Panowie przemarzli do szpiku kości. O kolację trudno nie było. Parę kręgów znakomitej smażonej kiełbasy domowej, kapusta, ziemniaki, chleb, masło — chyba dość. Ale tu dziadzio, który kieliszkiem czegoś dobrego nie gardził, odezwał się lekkomyślnie:
— A przed kolacją Jejmość da nam naleweczki! Pan nawet nie wie, panie inżynierze, jakie świetne naleweczki nasza Jejmość umie robić! A przyda nam się dzisiaj jeden — drugi kieliszeczek, bośmy zmarzli na kość!
— Nalewki chcecie? — zapytała Prababcia jakoś przeciągle, niby z wahaniem. — Ano dobrze, dam wam nalewki.
W Grobli wódki nigdy nie pijano. Tylko dziadzio czasem coś na wypadek polowania lub dla siebie przywoził. Tym razem widać zapomniał, bo nie przywiózł nic.
Jejmość wyjęła z szafy wielką czarną butlę, postawiła przed gośćmi dwa ogromne kielichy i nalała.
Panowie wypili.
Geometra — jak to geometra, człek ubogi, nie żaden smakosz, a przytem pracujący czasami na odludziu, gdzie nawet o chleb bywało trudno, wypił, chrząknął, poczerwieniał i zabrał się do kiełbasy z kapustą. Ale dziadzio jakimś niepewnym, zakłopotanym wzrokiem pytająco spojrzał na Prababcię.
Jejmość — nic. Z właściwym sobie dobrotliwym uśmiechem przyglądała się gościom, a po chwili rzekła:
— Dobra naleweczka, co? Może jeszcze po jednym kieliszku?
I nie pytając, znowu kielichy napełniła.
Geometra mruknął coś nieśmiało, wypił, otrząsnął się i jadł dalej. Dziadek wypił też, nie rzekł ani słowa i także zabrał się do kiełbasy.
Kiedy geometra poszedł spać, dziadek zwrócił się do Jejmości:
— Mamuś, coś ty nam za wódkę dała?
— Dobra, co? Jeszczeście takiej nie pili.
— To prawda! Cóż to za nalewka?
— To nie jest żadna nalewka ani wódka, to lekarstwo na febrę.
W Grobli panowała malarja.
— Lekarstwo?
— Nie bój się, nic złego, nie zaszkodzi wam. To czysty spirytus na gęsim nawozie.
— Co też Jejmość!
— Ano, cóż robić. Chciałeś nalewki, a że innej nie mam, więc dałam ci tę. Nie bój się, wyjdzie ci na zdrowie, nie będzie cię febra trząść.
Aż nareszcie:
Było lato bardzo upalne i burzliwe zarazem. Upał cały dzień dusił ziemię, noce były gorące, a burze nadlatywały ni stąd ni zowąd, hałasowały w straszliwy sposób godzinę — dwie i zmykały, pozostawiając po sobie stratowane pola, spłókaną ziemię i tęczę na świeżo umytem niebie. Nie byłem wówczas wrażliwy na szkody w polu, imponowała mi groza burzy. Kiedy świat cały ulewa zasnuła swą szarą przędzą, tak że przez tę zasłonę ledwo było widać zarysy stajen i stodół, patrzyłem ciekawie, oczu od tego widoku oderwać nie mogąc, jakgdyby istotnie było w nim coś nadzwyczajnego. Po wielu, wielu latach uczucie to odnalazłem w sobie, gdy patrzyłem na obrazy słynnego malarza japońskiego Hokusai, przedstawiające ulewę. Pamiętam także, jak pociesznie grad tańczył na naszem podwórzu. Ten straszny szum i łoskot ziaren gradowych, wielkich jak orzechy laskowe, to zimno w powietrzu i te podskoki kulek lodowych, odbijających się od stwardniałego piasku — a równocześnie od czasu do czasu z poza szarej zasłony chmur błysk ognia i głuchy warkot gromu. Najwspanialej jednak wyglądała burza w nocy, kiedy wyraźnie już widać było nietylko ogień błyskawic, ale także ich kształt zygzakowaty, fantastyczny. Pamiętam, raz podczas takiej burzy nocnej wysłano mnie z jakiemś poleceniem do kuchni. Szło się tam ze dworu przez oranżerję, która właściwie była zwykłą oszkloną werandą, bo ani jednej doniczki nigdy w niej nie widziałem. W jadalni paliło się światło, prócz tego rolety były spuszczone, więc burzę tylko się słyszało. W oszklonej oranżerji można ją było zobaczyć. Widok był tak straszny, że wbiegłszy do oranżerji, stanąłem jak w ryty i stałem tak dłuższy czas. Byłem jakby pośrodku falującego morza drgających zielonych ogni. Błyskało bezustannie, a co chwila zielone te błyski rozdzielał czerwony zygzak, wlokący za sobą dziesiątki gromów. Inny był huk, gdy piorun strzelił w drzewo lub ziemię, inny, gdy strzelił w Wisłę. Umieliśmy te huki rozróżniać.
Owego lata my, chłopcy, mieszkaliśmy w oficynie, co się nam bardzo podobało, bo mogliśmy dowoli dokazywać. Zwykle po kolacji, gdy przychodził już na nas czas kłaść się spać, Wicio odprowadzał nas do oficyny. Stąd pamiętam, że noce tego lata były wyiskrzone od gwiazd, księżyc mocno świecący, a droga mleczna, dygocąca od blasku i tak dobrze widzialna, jak rzadko kiedy.
Mieszkaliśmy w oficynie raz dlatego, że we dworze nie było miejsca, powtóre ponieważ Prababcia niezbyt dobrze się czuła.
Co było bardzo przykre, to że wszystkie psy dworskie całemi nocami wyły. Zaczynał ten koncert pies łańcuchowy. Wtórowały mu po chwili legawce, wyżły, psy pokojowe, folwarczne, wreszcie kundysy służby. Czasami wypadał ktoś na dziedziniec, okładał psy kijem, rozpędzał i próbował je uciszyć. Przez jakiś czas panował spokój, a potem koncert zaczynał się na nowo. Z początku tłumaczono to sobie zaniepokojeniem psów z powodu upałów i gorących nocy, później jednak strach padł na ludzi, naprzód na czeladź, a potem na babcię, na Mamę, na ciocię Manię. A jednego razu, nie pamiętam już z czyich ust, padło dziwne zdanie:
— Śmierć koło dworu chodzi.
I czemuż ona krąży dokoła tego domu? Kogo w nim szuka?
Nietrudno było znaleźć. Wszystkie wargi zaczęły szeptać zcicha:
— Jejmość! Jejmość!
Istotnie, Prababcia, nie doczekawszy w Grobli końca lata, wyjechała do Krakowa, gdzie babcia miała posiadłość, zwaną przez nas „Folwarkiem“. O Folwarku pomówimy później.
Wkrótce potem i my wróciliśmy do Krakowa.
Prababcia była bardzo ciężko chora, tak chora, że nawet mnie rzadko kiedy do niej dopuszczano, Cierpiała bardzo i nie chciała, aby dziecko na jej cierpienia patrzyło. Leżała na Folwarku, w panieńskim pokoju swego czasu Mamy, później cioci Mani. Okno tego pokoju wychodziło na piękny, wielki ogród. Wrzesień był cudowny, słoneczny, czasami nawet upalny.
Łatwo zrozumieć, że z powodu choroby Prababci Mama, która ją bardzo kochała, cały dzień spędzała na Folwarku przy jej łożu. Naturalnie brała ze sobą i nas. Nie wiedząc, co się właściwie dzieje, i po dziecinnemu nic nie rozumiejąc, bawiliśmy się cały dzień w ogrodzie.
Bóg obdarzył mnie wówczas na krótki okres dwóch czy trzech lat niebiańskim darem pięknego głosu i śpiewania. Śpiewałem tak, że się przytem zapamiętywałem. Widziałem niby świat — a równocześnie nie widziałem zupełnie nic, czułem tylko sączącą się z piersi ciepłą, dźwięczną strugę.
I otóż pewnego dnia kazano mi iść śpiewać pod oknem Prababci. Okno było otwarte. W pokoju panowała cisza. Śpiewałem długo — same tylko pieśni kościelne, ponieważ najlepiej leżały mi w głosie i najłatwiej śpiewać je było. Nagle okno zamknięto i zapuszczono roletę. Nie zrozumiałem, co to znaczy, gdy wtem w pokoju rozległ się straszny, chrapliwy krzyk bólu.
Uciekłem.
Ale na drugi dzień śpiewałem znowu pod oknem Prababci, i tak to trwało jakiś czas, póki wreszcie nie zamknięto okna i nie spuszczono rolety po raz ostatni. Tej nocy Prababcia umarła.
Pogrzeb jej odbył się w przepiękny, złoto-błękitny dzień wrześniowy. Ale ja na pogrzebie nie byłem, bo mnie tak strasznie rozbolał ząb, że sobie w całym domu miejsca znaleźć nie mogłem. Kładłem się to na tem łóżku, to na drugiem, to na jakiejś otomanie, aż wreszcie zasnąłem w kuchni, w łóżku kucharki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.