Wieś mojej matki/Przybudówka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wieś mojej matki
Podtytuł Opowieść
Wydawca Nakład Księgarni św. Wojciecha
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

PRZYBUDÓWKA.

Z konieczności parę słów muszę poświęcić przybudówce, o której wspominałem.
Rudera ta z własnym wchodem od ulicy ciągnęła się prawie aż pod sam dworek, i mimo że wyglądała niepozornie, co więcej, nawet nędznie, wzbudzała we mnie często nietylko wielką ciekawość, ale także uczucie dziwne, trudne do określenia, coś w rodzaju strachu i zgrozy. Była to, powiedzmy, długa kiszka, której środkiem biegł napół mroczny korytarz, nie pamiętam już w jaki tajemniczy sposób zaopatrywany w odrobinę światła przez słońce, od którego krwawo świeciła jego podłoga z czerwonych cegieł. Idąc od wejścia, miało się po prawej ręce, o ile sobie przypominam, jakieś komórki i składy, gdy po lewej były mieszkania zajmowane przez różnych biedaków.
Wychowując się w rodzinie, znajdującej się w niezłych warunkach materjalnych, widywałem wprawdzie nieraz żebraków, ale nigdy nie widziałem zbliska nędzy. Otóż kiedy przechodziłem przez ten korytarz, zdarzało się czasem, że przez otwarte drzwi mogłem zajrzeć do wnętrza któregoś z mieszkań, co też czyniłem z ciekawością, ale i trwogą — o dziwo! czyby kto uwierzył — nabożną i świętą. Przerażał mnie widok ludzi niemal w łachmanach, kobiet straszliwie zdeformowanych, o twarzach, jakich u kobiet z mej „sfery“ nigdy nie widywałem, twarzach prawie niekobiecych, a rękach żylastych, męskich. Ubogie sprzęty, brud, zaniedbane dzieci, rozrzucone bety na łóżku, zakopcone szkiełko od lampy i dziwny zaduch, jaki z tych nor wychodził na korytarz — to wszystko działało na mnie tak, że przez tę przybudówkę szedłem z zapartym tchem i z sercem z lęku milczącem — jak w kościele. Podświadomie czułem, że to znów jest nieznany świat, który na mnie czeka i z którym kiedyś będę musiał się zaznajomić. Tak to, tak! Z tej przybudówki szło się prosto do dworku, w którym czystość, zamożność, sytość i ład.
Jeszcze jedno wspomnienie z przybudówki. Znajdował się w niej kramik, w którym można było dostać pyszne rogalki na maśle i cukierki z soczkiem. Rogalki kupowała nam Mama, kiedyśmy szli do zwierzyńca w Ogrodzie Krakowskim lub też kąpać się w istniejącym tam wówczas zakładzie kąpielowym, w którym Matka uczyła się pływać. Cukierki z soczkiem były to cukiereczki malutkie jak groszek, bursztynowe, bladofioletowe, różowe, czerwone, wreszcie bladoniebieskie, a zawierały kapkę jakiegoś słodkiego syropu i smakowały znakomicie w czas upałów, bo chłodziły usta. Właścicielem tego kramiku był człowiek zawsze żałobnie ubrany, z żałobnym zarostem i żółtą żałobną twarzą. Minę miał też zawsze taką, jakgdyby przed chwilą wrócił z jakiegoś pogrzebu. Z pewnym lękiem zwracaliśmy się do niego, kupując te cukierki z soczkiem lub też „angielskie“. Że ten człowiek miał tak żałobnie posępny wyraz twarzy, nie było bynajmniej dziwne, ponieważ biedaczysko w krótkim stosunkowo czasie stracił trzy żony, a za mojej już pamięci czwartą. Prócz tego miał syna upośledzonego na umyśle, że zaś przy tem wszystkiem pracował ciężko, a z minimalnym zyskiem jako właściciel malutkiego kramiku, że znajdował się nieraz w niemałych finansowych kłopotach, przeto życie nie wydawało mu się z pewnością różowem — i stąd ta zagasła twarz, bez najmniejszego promyczka uśmiechu. Tak żałobnego człowieka w życiu nie widziałem. Ile razy później myślałem o tym biednym kupcu, rozumiałem coraz lepiej, iż mogą być na święcie ludzie, dla których życie jest beznadziejne. Ale i tu doznałem po latach miłego rozczarowania, albowiem gdy jako student uniwersytetu przyjechałem do Krakowa i zwiedzałem okolice byłego, a już nie istniejącego Folwarku, na rogu ulicy w wielkim nowym domu, zbudowanym na miejscu dawnej przybudówki, zauważyłem szyld z nazwiskiem tegoż żałobnego kupca. Wiedziony ciekawością wstąpiłem do tego sklepu, przy którym równocześnie był tak zwany lokal śniadankowy, na szklankę piwa, i ku wielkiemu zdziwieniu zauważyłem siedzącego za kasą mego dawnego znajomego z kramiku, wprawdzie znowu w żałobie — może to już z przyzwyczajenia, ale doskonale wyglądającego, zmężniałego, z miną wielce zadowoloną. Obszerny sklep pełen był najrozmaitszego towaru, w dużej sali restauracyjnej nie brakowało gości. Później dowiedziałem się, że kupiec ów dorobił się znacznego majątku.
To, co dotychczas powiedziałem o przybudówce, nie ma związku z wsią mojej Matki, aczkolwiek wszystko, co dotychczas o Folwarku powiedziano, ten związek ma, jak się to później okaże. Czytelnik zobaczy, że i ta przybudówka Folwarku związek z wsią mojej Matki ma i to bardzo silny.
Jak już wspomniałem, w przybudówce było piąterko z obszernym pokojem, który wynajmowano studentom. I otóż zdarzyło się, że do tego pokoju sprowadził się młody student medycyny Juljusz Bandrowski wraz z młodszym swoim bratem Aleksandrem. Obaj ci młodzi ludzie, wielce obiecujący, pochodzili ze wschodniej Małopolski. Do Krakowa zaś przyjechali dla przyczyny prostej: — Na uniwersytecie lwowskim nie było wówczas fakultetu medycznego, wobec czego medyk do Krakowa przyjechać musiał, zaś jego młodszy brat towarzyszył mu dlatego, aby pod jego dozorem i opieką — nie zdać egzaminu dojrzałości.
Jest to jedna z najbajeczniejszych historyj, jakie znam.
Ojciec mego ojca, czyli mój dziadek, Marjan Bandrowski był politycznym urzędnikiem w Małopolsce wschodniej. Całe życie spędził w różnych Czortkowach, Peczeniżynach, Zbarażach, Rawach Ruskich i innych dziurach zażydzonych a wielce smrodliwych. Tego dziadka nie znałem, bo umarł, zanim się narodziłem, ale dużo o nim słyszałem. Miałem nawet sposobność swego czasu poznać jakiegoś radcę byłego namiestnika lwowskiego, który był jego podwładnym. Ów radca wielce wychwalał mego dziadka jako urzędnika, z rozrzewnieniem wspominając, iż u niego referatu poniżej pięciu arkuszy nie było, a komisja musiała trwać co najmniej tydzień. „Przyjeżdżało się do wsi“, opowiadał mi ów radca, zajeżdżało się do ruskiego księdza, bałakało się do wieczora i szło się spać. To był pierwszy dzień komisji. Następnie zwoływało się strony i wygłaszało się do nich przemowę, pouczającą je, że kłamać przed władzą nie wolno. „Strony“ odchodziły przygnębione srogością przemowy i z walką w duszy. To był drugi dzień komisji. Trzeciego dnia wzywało się jedną stronę, którą przesłuchiwało się bardzo skrupulatnie, wszystko notując i zapisując. Czwartego dnia wzywało się drugą stronę — taki sam proceder. Piątego dnia trzeba było wypocząć i namyślić się, szóstego dnia szło się zbadać sytuację — bo sprawy były przeważnie gruntowe. Siódmego dnia wygłaszano orzeczenie komisji, które chłopi przyjmowali lub nie, a ósmego dnia rano następował wyjazd. Taka to była praca.
Otóż dziadek Marjan był, jak to na pewno wiem z opowiadań jego synów, człowiekiem nadzwyczajnej zacności, ale dziwakiem. Zawziął się na to, żeby wszystkie dzieci swe kolejno nazywać według kolejnych samogłosek alfabetu, tak tedy syn pierworodny nazywał się Alfred, drugi Ernest, trzeci Juljusz, córka miała się nazywać Otylja i tylko na skutek gwałtownego sprzeciwu babci dostała na chrzcie imię Wilhelminy, podczas gdy najmłodszemu synowi groziło ponure imię Ubalda, czemu jednak babka potrafiła zapobiec, i dziadek ostatecznie z wielkim żalem zgodził się na Aleksandra. Tak samo było z zawodami, które swym synom wyznaczył. Tedy Alfred musiał zostać sędzią — i był nim. Ernest miał zostać profesorem — i został nim. Memu Ojcu wyznaczył dziadek karjerę doktorską — i Ojciec został doktorem, mimo iż miał temperament wybitnie artystyczny, co go skłoniło do wyrzeczenia się swego zawodu. Czem miał być Aleksander — nie wiem, miał jednak bardzo piękny głos i postanowił sobie, że będzie śpiewakiem.
Boże święty! śpiewak, aktor w owych czasach — toż to był błazen, hańba rodziny, zakała społeczeństwa! Urzędnik polityczny absolutnie na to zgodzić się nie mógł. Ponieważ jednak to był syn najmłodszy, benjaminek, nie chciano go drażnić i postanowiono postępować z nim ostrożnie. Zatem dziadek powiedział mu, że pozwoli mu wstąpić do teatru, o ile zda egzamin dojrzałości, ale stryj Aleksander, chociaż tenor, nie był wcale głupi. Wiedział dobrze, że jak zda egzamin dojrzałości, to dziadek będzie chciał, żeby „dla uzupełnienia studjów“ zdał jeszcze jakiś doktorat. Wobec tego „zlał się przy maturze we Lwowie dwa razy“, i dlatego wysłano go z młodym panem Juljuszem Bandrowskim, medykiem, do Krakowa, w nadziei, że ucząc się pod dozorem brata, łatwiej zda tam egzamin. Skończyło się oczywiście na tem, że „zlał się po raz trzeci, to znaczy definitywnie“ i poszedł na scenę, co mu bardzo dobrze zrobiło.
Opiekun jego, młody medyk, pan Juljusz Bandrowski był nadzwyczaj ciekawym i zajmującym człowiekiem. Bardzo przystojny blondyn, z czupryną w lokach i wielkiemi niebieskiemi oczami. Dziwnym zbiegiem okoliczności zdołał przypadkiem zajechać aż do Ameryki, gdzie podczas Wystawy w Filadelfji był współwłaścicielem młodego „Tattersalu“, w którym chadzał w błękitnym mundurze huzarskim i w którym od ujeżdżaczy murzyńskich nauczył się doskonale jeździć konno. Kiedy ten business rozwinął się, sprzedał go wraz ze swym wspólnikiem i w przeciągu kilku tygodni uzyskane ze sprzedaży pieniądze puścił tak, że aby żyć, został w swoim „Tattersalu“ stajennym, podczas gdy jego dawny wspólnik, potomek bardzo arystokratycznej rodziny, zdobył sobie posadę konduktora tramwajowego. Dość na tem, że po pewnym czasie i różnych przygodach młody pan Juljusz Bandrowski wrócił znowu do Krakowa, gdzie go naturalnie wprost rozrywano, ponieważ w owym czasie, oprócz niego, w Krakowie był tylko jeden jedyny człowiek, który oglądał Amerykę. To młodego medyka do pewnego stopnia zdemoralizowało. Bawił się, bywał w towarzystwie, prowadził tańce na balach, piastował nawet wysoką godność studencką, stawał w pierwszą parę do poloneza z Heleną Modrzejewską — słowem był to światowiec, który zyskał sobie przydomek „salonowca“, ale przy tem wszystkiem nie chciał się uczyć do tego stopnia, że ostatni egzamin zdawał trzy razy.
Temu młodemu medykowi udało się pozyskać względy mej Matki i ożenić się z nią.
Powtarzam: — wspominam o tem dlatego, że ów pan z dalekiego świata należy również do „Wsi mojej Matki“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.