Wieś mojej matki/Wyjeżdżamy!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wieś mojej matki
Podtytuł Opowieść
Wydawca Nakład Księgarni św. Wojciecha
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WYJEŻDŻAMY!

W domu rwetes nie do opisania.
Która to mogła być godzina! Nie pamiętam. Prawdopodobnie bardzo wczesna. Ale mnie się zdaje, że dzień trwa już długo, taka praca, taki ruch w domu. Gotowi do drogi, w szerokoskrzydłych słomianych kapeluszach z gumkami, po pośpiesznie i nieporządnie zjedzonem śniadaniu wałęsamy się bezczynnie i bez żadnego celu po pokojach, w których panuje nieporządek, jaki pani domu, wybierając się na dłuższy pobyt gdzie indziej, zwykle pozostawia po sobie, chcąc właśnie wszystko doprowadzić przed swym odjazdem do zupełnego porządku. Chaos nieopisany. Na kanapach piętrzą się stosy firanek, a odarte z nich okna patrzą, jak szeroko otwarte ze zdziwienia oczy, nad któremi, podobne do gniewnie ściągniętych brwi, czarnemi linjami znaczą się karnisze. Zwinięte w długie wały dywany straciły swe żywe ubarwienie i leżą na podłodze ołowiano-szare, obojętne, senne albo raczej obumarłe. Na stołach słoiki z konfiturami i kompotami, owinięte w słomę, prozaicznie wystawiające głowy w podwójnych zawojach z pęcherza i nieprzemakającego papieru. W ostatniej chwili Mama pochowa je w piecach, gdzie im będzie sucho i przewiewnie.
Zdenerwowana służba kręci się po domu. Mama, w kapeluszu na bakier, z głęboką, srogą zmarszczką pionową między brwiami, gorączkowo wydaje ostatnie polecenia i rozkazy. Mało jej tego. Jak zawsze energiczna i pełna życia, pragnąca w każdej pracy wziąć żywy udział, odpycha kogoś ze służby, szamocącego się, jej zdaniem, nieudolnie z olbrzymim tobołem, i sama zabiera się z zaciętym uporem do pakowania. Widzę jej różowe ręce, pełne i mocne, oczywiście nagie do przedłokcia, bo rękawy w zapale pracy w mgnieniu oka zakasała, widzę malutkie, mocne piąstki znam dobrze ich siłę! — szarpiące i ściągające grube sznury, słyszę słowa: — Niedołęgi niemrawe, łapy marchwiane! — i natychmiast robota idzie prędzej. — Mama jest dzielna kobieta, nie żaden mazgaj!
Ręce Mamy!
Cała dusza Mamy jest w jej rękach. Są bardzo ładne. Dłonie małe, palce może trochę krótkie, ale kształtne, cienko zakończone, rasowe, z różowemi, drobnemi poduszeczkami. Piąstki małe, lecz muskularne, jak zwykle u osób, dużo, pilnie i uczciwie grających na fortepianie, drobne przeguby cienkie ale mocne, przedramię pełne, białe. Charakterystyczną cechą tych rąk jest ich żywość i bezustanna ruchliwość, ich, powiedziałbym, wiara w swe siły nieprzemożone, niewyczerpane, ich stanowcza chwytność i szybka orientacja. Ruszają się żywo, chwytają szybko i mocno, ciągną stanowczo, trzymają z uporem i zawzięcie, a równocześnie nie brak im miękkości i subtelności, potrzebnej do „petit touche“ przy graniu nokturnów Szopenowskich, „Kołysanki“, sonat Scarlattiego lub warjacyj Haendla.
Taka jest Mama.
Pełen podziwu dla wiecznie zwycięskiej energji Mamy, stanąłem nad upartym, niezgrabnym tobołem, podziwiając, jak mimo wszystko zwolna kurczy się i maleje, gdy wtem — jeden — drugi szturchaniec, że aż podskoczyłem, i rozkazujący głos Mamy:
— Wynoś mi się stąd, smarkaczu jeden! Czego mi się szwendasz pod nogami! nie widzisz, że zawadzasz?
„Wynoszę się“ trochę obrażony i pocierając ramię. Mamy ręce nie są „marchwiane“, co to, to nie.
Ojciec chodzi po domu czemś bardzo zajęty. Podśpiewuje sobie zcicha, co mnie trochę dziwi, bo wiem, że rozgardjaszu nie lubi, a dziś w domu piekło co się zowie. Mimo to Ojciec ma minę zadowoloną i pogodną. Możnaby myśleć, że się cieszy. Niebardzo, ale trochę. Cóż dziwnego, że rad jest, iż Mama i my pojedziemy na świeże powietrze! Kręci się teraz po pokojach — przeważnie tam, gdzie właściwie niema nic do roboty, coś niby ustawia czy przestawia, „pomaga“, a gdy tylko usłyszy zniecierpliwiony lub trochę podniesiony głos Mamy, wychodzi do niej i uspokaja ją:
— Moja droga! Pocóż się zaraz tak irytować! Czyż to warto!
Ojciec był w Ameryce, widział dużo Anglików i wie, co to „angielska flegma“. Dlatego, o ile sam się nie zirytuje (co mu się zresztą zdarza bardzo często), na irytację drugich patrzy z politowaniem. Dziś, mimo nieporządku i powszechnej bieganiny, zachowuje bez trudu spokój i zimną krew, wiedząc dobrze, że wkrótce to wszystko się skończy, i w domu zapanuje zupełny spokój. Jeśli Mama czego zapomni — a to jest pewne! — to oczywiście napisze, a wówczas Ojciec każe służącemu to „coś“ znaleźć, zapakować i zanieść na pocztę. Wszystko to jest proste. Więc o cóż Ojciec miałby się denerwować? Czasami tylko, przechodząc przez pokój, w którym Mama kończy pakowanie, szepce łagodnie, ale wnikliwie:
— No, prędzej, prędzej, żebyście się nie spóźnili na pociąg.
Gniewny błysk wielkich szafirowych oczu i tak już zdenerwowanej Mamy. Koniuszek jej nosa czerwienieje. Ale niema teraz czasu na żadne rozmowy, Ojciec zaś przesunął się tylko przez pokój i zniknął.
Podchodzę do okna przekonać się, czy wszystko na Rynku znajduje się w należytym porządku. Rozumie się, że tak. Jedzie tramwaj konny, natłoczony szwargoczącymi Żydami w czarnych chałatach, woźnica gwiżdże przeraźliwie na opieszałych przechodniów, leniwie schodzących mu z drogi, znudzona, wychudła na metafizycznym magistrackim obroku szkapa tramwajowa sennym truchcikiem biegnie środkiem szyn. Obok konie dorożkarskie gryzą siano, opędzając się od much rytmicznem wymachiwaniem ogonami, gdy panowie ich, rozsiadłszy się wygodnie w dorożkach, grają w karty lub suną kupą do pobliskiego Feintucha (— I gips w tym handlu! — triumfalnie obwieszcza napis na ścianie tego spożywczo-korzennego sklepu) na „goździkówkę“, do której im subjekt na zakąskę sypnie na mokrą ladę garstkę migdałów. Niedaleko Sukiennic przekupki sprzedają kwiaty, gołębie latają i lśnią jak srebrne w błękicie niebios, żołnierz przed odwachem chodzi na warcie i tak będzie chodził przez cały czas naszej nieobecności — tak, wszystko w zupełnym porządku, możemy jechać.
Nikt nie zwraca na mnie uwagi, więc, rozumie się, wychylam się z okna, jak tylko mogę. To bardzo przyjemnie i nic nie grozi, oczywiście, o ile się nie spadnie. Widzę na dole przed bramą wielki wóz, zaprzężony w parę rosłych, mocnych koni. Wozem tym pojadą do Grobli nasze ciężkie kufry, toboły, pakunki, a z niemi służąca, która ma na nie uważać. Część pakunków jest już na wozie, teraz wyłania się właśnie furman z tym wielkim tobołem, nad którym Mama tak się mordowała. Podsunąwszy się prawem ramieniem pod półkoszyk, ciężkim ruchem zwalił tobół na wóz. Ach, jak chętnie pojechałbym z nim! Tyle razy prosiłem, tyle razy mi obiecywano, że na przyszły rok pojadę, a ten „przyszły rok“ jakoś nigdy nie przychodzi!
— Irzek! Złaź mi natychmiast z okna! Nie wychylaj się tak! Złazisz?!
Mama! Ma krótki wzrok, a zawsze wszystko widzi!
„Złażąc“ z okna, zdołałem jeszcze dojrzeć naszego służącego, kierującego się ku fiakrom.
Teraz już jedziemy na pewno.
I teraz Mama zaczyna się niecierpliwić. Patrzy na swój zegarek, na zegar ścienny, nakręcany regularnie przez Ojca, na zegar ratuszowy. Jest czerwona, zdenerwowana.
— Nie spóźnimy się?
Skądże ja mogę wiedzieć?
Ojciec czeka na dworcu z biletami i z tragarzem, pakuje nas do przedziału drugiej klasy, całuje nas, Mamę — długo, i wychodzi. Ale nie odchodzi jeszcze, lecz stojąc pod oknem, rozmawia z Mamą. Mnie to wszystko już nudzi, chciałbym jechać.
Stało się. Pociąg powoli rusza, opuszcza mroczny dworzec krakowski, wkrótce wyjeżdża za miasto. Jedziemy przez most kolejowy. Widać czerwone, smukłe wieże krakowskie, długą ulicę Dietlowską, szarą Wisełkę, a potem zaczynają się już pola, pastwiska, na których pasą się kaczki i gęsi, stoją chaty o ścianach „pobielanych na niebiesko“, tu i owdzie koszlawe, krzywe wierzby.
— Chłopcy, nie jesteście głodni? — odzywa się głos Mamy.
Głodni? My zawsze jesteśmy głodni, zwłaszcza jeśli jest coś dobrego do jedzenia, szczególnie zaś głodni jesteśmy dziś, po tylu wstrząsających wrażeniach. W dodatku śniadanie jedliśmy wcześnie i pośpiesznie.
Mama podnosi z „ziemi“ duży kosz, ciężko ładowny. Ten kosz musi być wciąż pod ręką, bo jedziemy daleko, do samych Niepołomic jakie cztery godziny, a stamtąd do Grobli sześć mil z okładem końmi. W Grobli będziemy dopiero nad wieczorem.
Kosz otwarty. Sterczą z niego szyjki butelek z mlekiem i słodką kawą, jeszcze ciepłą. Obok widać torbę papierową z wilgotnemi plamami — aha! czereśnie! Dalej mnóstwo różnego jedzenia, kromki chleba z masłem i bryndzą majową, duże, smakowicie w zębach trzeszczące bułki centowe na wodzie, również z masłem i ze sznycelkami, mleczne „kajzerki“ — po dwa centy — z szynką lub cielęciną na zimno, nieodzowne, pieczone lub smażone kurczęta — ale to na potem, jak już będziemy w powozie — kotlety, ciasteczka, pierniczki — cała fura jedzenia doskonałego, jako że czekała nas przecie podróż całodzienna, a dobry apetyt mieliśmy nietylko my, ale i Mama, która jako człowiek z krwi i kości lubiła zjeść, i to dobrze.
— Co ci dać? — pyta mnie Mama. — Bułkę ze sznyćlem bedziesz?
W przystępie dobrego humoru Mama chętnie „mazurzyła“.
— Jabym wolał bułkę z szynką.
Mama pogrzebała w koszu i podała mi „kajzerkę“ z szynką, mówiąc:
— Naści! A tobie, Lolek, co dać?
Lolek patrzy to na bułkę z szynką, to na „centową“ ze sznyclem. Waha się, nie może się zdecydować. Uśmiecha mu się kajzerka z szynką, ale „centowa“ ze sznyclem jest znacznie większa, a Lolek na całą rodzinę słynie z praktycznego zmysłu. Patrzy i milczy.
— No, co wolisz, gadajże raz! — mówi Mama, już zniecierpliwiona czekaniem.
Odpowiedź Lolka jest dyplomatyczna.
— Proszę o „centówkę“.
To znaczy:
— Wprawdzie ja „centówki“ nie wolę, ale dla pewnych przyczyn muszę ją wziąć. W gruncie rzeczy należałaby mi się i „centówka“ i kajzerka z szynką. Ale — cóż!
— Ne! — mówi znów Mama.
Lolek bierze bez entuzjazmu „centową“, wysoko sznyclem wypchaną, rozsiada się wygodnie i je w milczeniu.
— A ty, Tanczuś?
Mały Tanczuś stoi przy oknie, zapatrzony w migający przed nim błękitny świat, zalany potopem światła. Wiatr szarpie go za miękkie, jasnozłote pukle. Nie słyszy.
— Tanczuś! — woła na niego Mama.
Zwraca ku niej różową twarzyczkę o jasnoniebieskich oczach. Uśmiecha się niemi do Mamy.
— Co będziesz jadł?
— Wszystko jedno. Co Mama da.
Mama daje mu bułkę z polędwicą. Sama nie je w tej chwili nic. Zanadto się zmęczyła i zdenerwowała wyjazdem. Dzień jest upalny, a ona się nie wyspała, i coś jej nad lewą skronią niewyraźnie. Od czasu do czasu jakaś zielona plamka w tęczowej obwódce tańczy przed lewem okiem. Mama obawia się migreny. Dlatego wypiła tylko trochę mleka, nie pali dziś nawet, i to spogląda na nas, to w okno, to znów czyta jakąś książkę francuską. Najprawdopodobniej jednak wciąż myśli o tem, czy ojciec sam da sobie radę ze służbą, czy mu nie będzie źle, czy będzie miał wygody, do których przywykł...
Ojciec? Niepotrzebnie się Mama o niego niepokoiła. Nieraz zostawałem z nim sam i wiem, jak świetnie umiał się urządzić. O „koszykowe“, byle umiarkowane, nie dbał, służącego zawsze trzymał ostro, zresztą służba nieraz bywa ambitna i chce pokazać, że potrafi wszystko zrobić i bez dozoru. Że zaś Ojciec nadewszystko przekładał w owym czasie życie regularne, wszystko szło w domu jak w zegarku. Dodać należy, że ojciec „nielojalnie“ podpłacał służbę „od siebie“, dzięki czemu miał jej szczególniejsze względy.
Teraz po garstce czereśni. Wszyscy trzej stoimy w oknach, jemy i podziwiamy piękny świat. Mama, napół zwrócona ku oknu, siedzi wciąż nieruchoma, zamyślona, zapatrzona. Co widzi? O czem myśli? Nie wiem i nie chcę wiedzieć, bo nie lubię tego zamyślenia i zapatrzenia się. Mama nieraz tak siedzi, a potem zadaje nieprzyjemne pytania, na które odpowiadać trudno i, prawdę mówiąc, nawet nie chce się odpowiadać.
— Niepołomice! Pięć minut!
— Świe-ża woda! świe-ża woda!
Od stacji pędzi Cabaj, jedyny nasz stangret, któremu powierzano cugowe konie z powozem. Po Mamę, jako po najstarszą córkę w rodzinie, zamężną i matkę dzieciom, wysyłano zawsze powóz, „cugi“ i Cabaja. Po innych gości wyjeżdżała bryczka z pierwszym lepszym albo i gorszym furmanem. Nawet dla naszego ojca pod tym względem nie robiono wyjątku.
Cabaj, mleczny brat jednego z wujów, wyładowuje nas ostrożnie z przedziału, stawia jak lalki na ziemi, całuje w rękę Mamę, która się z nim wita serdecznie, wypytując go, co słychać w Grobli, wreszcie, gdy Cabaj wszystkie nasze rzeczy kunsztownie naddał sobie na plecy i ruszył ku furtce, Mama prowadzi nas ku powozowi.
Czeka na nas na tem samem miejscu, co zeszłego roku, jakgdyby cały rok tak czekał. Napieram się koniecznie pozwolenia, żebym mógł jechać na koźle. W reszcie Mama pozwala. Lolek podnosi wrzask i lament, łzy strugą leją się z jego wielkich szafirowych oczu, robi mi się go żal, i ostatecznie puściłbym go, ale cóż on sobie znowu właściwie myśli? Mnie Mama pozwoliła, jemu nie, ma słuchać!
(Rzecz jest prosta. Ja mam już ósmy rok — on dopiero szósty, a przytem jest trochę gapa, więc Mama boi się, żeby z kozła nie zleciał.)
Jedziemy.
— Tylko ostrożnie, Janie, żeby nas Jan nie wywrócił, albo żeby konie nie poniosły.
— Niech się jaśnie panienka nie boli. Nie pirszy raz jaśnie panienke z dziećmi wieze!
— A burzy nie będzie? — pyta jaśnie panienka z trojgiem dzieci, trwożnie rozglądając się po szafirowem niebie.
— Skądby sie dziś wziena burza! — uspokaja Mamę Cabaj.
— Gorąco bardzo!
— Ciepło jest! — przyznaje Cabaj. — Gorąc okrutny!
— W taki upał burza może przyjść niewiadomo skąd.
— Zaś tam! A i kieby przyszła, buda jest, jaśnie panienka nie zmoknie!
— Ale pioruny, Janie, pioruny!
Jan nie wie już, co odpowiedzieć. Zaciął konie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.