<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Wills zbrodniarz
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia L. Gronusia i Ski
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Melody of Death (volume II)
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
EDYTA POZNAJE SKRZYPACZKĘ.

Tego wieczoru obiadowała Edyta sama jedna, Zrazu samotność taka dawała jej uczucie ulgi niezmiernej. Była kobietą bardzo bystrego umysłu, toteż uświadamiała sobie w pełni, że nadejdzie czas, kiedy będzie żyła z Gilbertem w zupełnej zgodzie, chociaż bez tych stosunków bliskich, jakie łączą zawsze męża i żonę. Gotowa była przyjąć całe, długie lata doświadczeń losu, a przychodziło jej to łatwiej znacznie, gdy interesy, lub rozrywki dzieliły ich w przykrych nader godzinach pomiędzy posiłkiem wieczornym, a spaniem.
Tego wieczoru jednak, poraz pierwszy dopiero czuła się osamotnioną.
Czuła potrzebę Gilberta, jego towarzystwa i jego męskiej pełni siły życia.
Zdarzały się chwile, kiedy promieniał wprost szczęściem i był tak rozmowny jak dawniej, w najlepszych czasach przed ślubem. Ale wracało czysto bolesne przygnębienie. Wówczas nie pokazywał jej się na oczy, zamknięty w swojej pracowni, tak że mogła rzadko tylko i przypadkowo objąć spojrzeniem twarz jego. Siedziała u stołu to czytając, to dumając, naprzemian.
Książka otwarta leżała obok niej, ale dość długo już nie obracała kartek. Służąca zabrała właśnie przystawki, gdy Edyta Standerton podniosła z przerażeniem oczy.
— Co to? — spytała.
— Co, proszę pani? — zdziwiła się służąca.
W ulicy, tuż pod oknem rozbrzmiewały tony muzyki, o miłym, wabnym rytmie i żałośliwej tonacji melodji smętnej.
Edyta wstała, podeszła do okna i otwarła je. W ulicy grała na skrzypcach dziewczyna. Przy świetle latarni ulicznej poznała w niej Edyta wykonawczynię melodji F. dur.
Zwróciwszy się do czekającej służącej, rzekła spokojnie:
— Proszę mi zaraz sprowadzić tutaj tę dziewczynę.
— Jaką dziewczynę, proszę pani? — spytała służąca ze zdumieniem.
— Tę dziewczynę, która gra na skrzypcach! — odrzuciła Edyta. — Proszę się pospieszyć, gdyż inaczej może odejść.
Przepoiło ją nagle postanowienie odkrycia tej tajemnicy. Mimo, że był to może postępek niewłaściwy w stosunku do męża, pocieszyła się, uspokajając skrupuły, myślą, iż może mu oddać przysługę.
Służąca wróciła za kilka minut, wprowadzając dziewczynę.
Tak, była to ta sama, jaką widziała wieczór, w dniu swoich zaślubin. Stała teraz oto w ramie drzwi, z zupełną swobodą i zaciekawieniem patrząc na panią domu.
— Proszę, zechciej się pani zbliżyć! — rzekła Edyta. — Czy jadła pani już kolację?
— Dziękuję uprzejmie. — odparła. — Zazwyczaj nie jadamy wieczór. Ale nasyciłam się zupełnie podczas herbaty popołudniowej.
— Może pani spocznie na chwilę?
Powabnym gestem głowy przyjęła dziewczyna zaproszenie.
Akcent jej słów nie miał cudzoziemskiego brzmienia, co Edyta przypuszczała, była tedy Angielką niewątpliwie, a sposób mówienia świadczył o wykształceniu, jakiego nie spodziewała się zgoła młoda kobieta.
— Dziwi panią pewnie wezwanie moje? — spytała Edyta Standerton.
W uśmiechu ukazała skrzypaczka dwa szeregi olśniewająco białych, równych zębów.
— Gdy mnie ktoś wzywa — rzekła z ironią — to czyni albo, by zapłacić za granie, albo przekupić, bym grać przestała.
W oczach jej rozbłysła dziecięco szczera radość, a uśmiech opromieniający twarz zmienił całą postać.
— Uczynię jedno i drugie! — oświadczyła Edyta. — A oprócz tego chcę jeszcze zapytać o jedno. Czy zna pani męża mego?
— Pana Standertona? — odrzekła dziewczyna z potakującem skinieniem głowy. — Widziałam go nieraz i grywałam dlań.
— Czy pamięta pani może, jednę noc w czerwcu? — zaczęła Edyta, a na to wspomnienie, serce jej uderzyło żywiej. — Stałaś pani pod tem oknem, grając pewną... — zawahała się — ...pewną melodję...
Dziewczyna skinęła potakująco,
— O tak! rzekła zaskoczona tem pytaniem. — Pamiętam dobrze ten szczególniejszy wieczór.
— Dlaczego szczególniejszy? — rzuciła Edyta żywo.
— Trzeba pani wiedzieć, że z reguły dziadek mój grywa dla pana Standertona, ale był tego właśnie wieczoru słaby. Podczas wyścigów nabawił się złośliwego przeziębienia. Gdyśmy grali na wielkich wyścigach w Epsom, straszna ulewa przemoczyła nas do nitki, to też onego wieczoru, ja przyszłam tu, by go zastąpić. Nie miałam wcale ochoty wychodzić z domu i — dodała z gorzkim uśmiechem — znieść tej właśnie melodji nie mogę. Ale było to tajemnicze i romantyczne.
— Proszę, powiedz mi pani, dlaczego było to tajemnicze i romantyczne? — rzekła młoda kobieta.
W tej chwili przyniesiono kawę, a Edyta nalała filiżankę gościowi swemu.
— Jakie nosisz pani nazwisko? — spytała potem.
— Mary Wing! — odrzekła dziewczyna.
— Droga Mary, proszę opowiedz mi pani wszystko co wiesz! — ozwała się Edyta, nalewając i sobie także kawę. — Wiedz pani, że nie kieruje mną zwykła ciekawość.
— Chętnie opowiem wszystko, zgodziła się Mary — potakując skinieniem. — Pamiętam bardzo dobrze ów dzień, gdyż byłam właśnie na lekcji w Akademji Muzyki. Pomyśli pani zapewnie, że nie stać nas chyba na to. Ale dziadek tego żąda bezwzględnie. Leżał wieczór na sofie, w mieszkaniu naszem w Hortonie i był potrosze wzburzony... May — powiedział — chciałbym, byś dzisiaj wieczór uczyniła pewną rzecz dla mnie.... Byłam oczywiście gotowa spełnić jego życzenie, ciesząc się myślą, że je zaspokoję.
Dziewczyna umilkła na chwilę.
— Rzecz dziwna! — rzekła. — Ale zdaje mi się, że mam nawet przy sobie dokument potwierdzający opowiadanie moje.
U paska jej zwisała mała torebka z tego samego co suknia materjału. Otworzywszy ją dobyła po chwili kopertę listową.
— Nie oddam pani tego jeszcze, zanim skończę opowiadać, co potem zaszło. Jak już wspomniałam, był dziadek silnie wzburzony i spytał, czy coś dlań uczynię. Wiedział, oczywiście, że tak się stanie. Powiedział wówczas że otrzymał list zupełnie dlań niezrozumiały i wręczył mi go.
Dziewczyna podała kopertę Edycie.
Edyta wzięła i dobyła z wnętrza niewielką kartkę.
— Ależ to jest pismo męża mego! — wyrzyknęła zdumiona.
— Tak! — potwierdziła May.
Na kopercie widniał stempel Doncastru, a treść była krótka. List nosił adres starego muzyka.
W załączeniu czek pocztowy na 1 funt. Po otrzymaniu pieniędzy, udaj się pan między pół do ósmej, a ósmą pod mieszkanie p. Standertona i zagraj melodję Rubinsteina F. dur. Proszę się upewnić, że jest w domu. Jeśliby wyszedł, idź pan następnego wieczoru i zagraj to samo, o tym samym czasie.
To było wszystko.
— Nie mogę w żaden sposób zrozumieć! — powiedziała zmieszana Edyta. — Cóż to może znaczyć?
Skrzypaczka uśmiechnęła się.
— I ja radabym bardzo wiedzieć co słowa te znaczą. Jestem, jak pani widzi równie ciekawą. Już to, widocznie cecha wszystkich kobiet.
— Więc nie wiesz pani, z jakiego powodu list został wysłany?
— Nie wiem.
— I nie wiesz, co znaczy?
Dziewczyna potrząsnęła głową,
Edyta oglądała kopertę, badając starannie stempel.
Nosił datę 24 maja.
— Dwudziesty czwarty maj? — powtórzyła, — Proszę zaczekać chwilkę! — rzekła, biegnąc do swej sypialni na górze.
Z gorączkowym pośpiechem otworzyła biurko i dobywszy dziennik swój w czerwonej oprawie, w którym notowała pilnie drobne wydarzenia swego życia przy Portland Square, rozwarła go na dacie dnia dwudziestego czwartego maja. Były tam dwa tylko zapiski. Pierwszy dotyczył otrzymania nowej sukni, drugi natomiast był pełen znaczenia.
— G. S. przyszedł o siódmej i został na kolacji. Był bardzo roztargniony i wyraźnie wielce stroskany. Wyszedł o dziesiątej. Wieczór uczynił na mnie przykre wrażenie.
Spojrzała znowu na kopertę.
— Doncaster 7.30... — przeczytała.
List ten ostemplowano tedy w miejscowości odległej o 180 mil[1] od Londynu, w pół godziny po przyjściu Gilberta na Portland Square.
Stroskana wróciła do jadalni, bacząc, by w obecności gościa nie przejawić wzburzenia
— Czuję się w obowiązku złożyć sztuce mały trybut! — rzekła, biorąc ze sakiewki złotą monetę, którą podała May.
— Ależ nie... nie... — wzbraniała się dziewczyna.
— Proszę, weź to pani! Zyskałam bardzo dużo materjału do rozważań. Czy może p. Standerton wspomniał od tego czasu kiedyś o wydarzeniu?
— Nigdy! — odparła May. — Od tego czasu zresztą widziałam go raz tylko, siedzącego na dachu omnibusu.
W kilka minut potem May odeszła.
Obfite to było źródło dla nasycenia wyobraźni Edyty.
— Cóż to może znaczyć? — myślała. Jaka w tem wszystkiem tkwi tajemnica.
Przywodząc sobie na myśl bliższe okoliczności wspomniała, że tegoż wieczoru był Gilbert niezwykle roztargniony. Zauważyła nerwowe drżenie rąk, a nawet wspomniała matce o dziwnej jego bezprzytomności.
Jeśli atoli oczekiwał przybycia muzyka i jeśli sam wybrał utwór, który miał grać, to czemuż tony te wywarły na nim tak straszliwe wrażenie? Nie był zgoła skłonny do komedjanctwa i w charakterze swym nie miał nic teatralnego.
Był muzykalny i nie kochał na świecie bardziej niczego, chyba, prócz jej samej.
Z pewną serdecznością uczyniła w myśli to ostatnie zastrzeżenie.
W onym czasie kochał ją bardzo. Obecnie uczucia jego mogły ulec zmianie, ale miłość człowieka silnego nie ulatnia się tak szybko i nie można jej unicestwić jednem słowem.
Od dnia ślubu nie otworzył swego fortepianu, podczas kiedy dawniej śledził pilnie każdą nowość muzyczną Londynu. Teraz nie uczęszczał wcale na koncerty, ani nie bywał w operze.
Wydało jej się, jakgdyby ów utwór melodii F. dur zniweczył w nim cały, niesłychanie cenny rozdział jego życia.
Raz zaproponowała, by poszli na koncert, który wprawił w podniecenie cały muzyczny Londyn i zatłoczył olbrzymią salę.
— Idź sama, jeśli ci to sprawi przyjemność! — oświadczył stanowczo. — Dzisiaj, obawiam się, że będę zajęty interesami do dość późnej pory.
A był to ten sam człowiek, który ją nie raz, ale dziesiątki razy zapewniał, że muzyka przejawia mu uświadomienie i podnietę uczuć w nierównie jaśniejszej formie, niż każde, drukowane słowo.
Cóż to mogło oznaczać? Ogarnęło ją pragnienie dojmujące, przeniknięte niecierpliwą energją dowiedzenia się całej prawdy, Chciała posiąść większy udział w życiu męża. W jakimże stosunku stała ta melodja z nagłą, a niespodzianą zmianą, jaka w nim zaszła? Jakiż zachodził związek pomiędzy nią, a tem życiem bez wytchnienia, jakie wiódł w czasach ostatnich. Co miała wspólnego z porzuceniem posady w ministerstwie i wystąpieniem z klubu?
Miała bezwzględną pewność, że tego rodzaju związek istnieć musi i zadecydowała, iż go wykryje.
Dopóki błądziła wśród ciemności, dopomóc u nie była w stanie, czując instynktownie, że wszelkie pytania byłyby daremne. Zaliczał się do ludzi, którzy nie pozwalają sobie zaglądać karty.
Atoli z drugiej strony, jako żona czuła swój wobec niego obowiązek. Dużo wszakże nieszczęścia wprowadziła w jego życie i miała przeświadczenie o niezbędnej konieczności pomocy. Ale dla tego celu konieczne były pieniądze.
Usiadłszy przy biurku, napisała do matki pokrótce, zawiadamiając ją, że przyjmie trzysta funtów, ofiarowanych przez maklera, posuwając się aż do wzmianki, iż osobiście odwiedzi Mr. Warrella i załatwi z nim sprawę definitywnie, o ileby matka w czasie najbliższym nie załatwiła tego sama.
W którymś z dzienników porannych wyczytała ogłoszenie pewnego, prywatnego biura detektywów i przez chwilę myślała o tem, by wziąć funkcjonarjusza do swych usług. Ale jakież, specjalne zdolności mogli posiadać detektywi, w porównaniu z jej bystrością umysłu i sprytem?
Do tego niepotrzebne było specjalne wykształcenie.
Znalazła zadanie życia, mianowicie rozwiązanie tajemnicy która, niby chmura, mgłą otaczała jej męża. Rozradowała ją wielce nadzieja doprowadzenia dzieła do zamierzonego celu.
— Powinnabyś sobie znaleźć jakieś zajęcie! — powiedział raz Gilbert, w sposób, jak zawsze, nader powściągliwy.
Uśmiechnięta, zadała sobie teraz pytanie, coby pomyślał, znając rodzaj zatrudnienia, jakie sobie teraz obrała.




Dom w Horton, służący na schronisko May i jej dziadka stał przy małej, czystej uliczce, w dzielnicy zamieszkałej głównie przez artystów i ich rodziny. Małe i proste mieszkanko, urządzone było z doskonałym gustem, a meble, stare zresztą posiadały wybitne cechy wartości i wykwintu.
Stary muzyk Wing siedział w fotelu, pod kominkiem, w izbie służącej jednocześnie za jadalnię i kuchnię. May zajęta była robótką ręczną.
— Drogie dziecko, — powiedział starzec swym miłym, łagodnym głosem — lepiej będzie, sądzę, jeśli nie wyjdziesz już dziś wieczór na miasto.
— Czemużto drogi dziadziu? — spytała dziewczyna, nie podnosząc oczu z nad roboty.
— Jest to z mej strony, zapewne samolubstwem, — powiedział — ale nie chciałbym zostać sam. Oczekuję gościa.
— Gościa?
Goście stanowili w domku Nr. 9. przy Paxton — Street w Hortonie taką rzadkość, że cała frekwencja ograniczała się do regularnych, nieuchronnych wizyt, każdego poniedziałku rano, składanych przez poborcę czynszu za mieszkanie.
— Tak jest... — rzekł dziadek z wahaniem — pamiętasz jeszcze, sądzę, pewnego pana, którego widziałaś niedawno temu?
— Chyba nie pana Standertona?
Starzec potrząsnął głową.
— Nie idzie o pana Standertona, — powiedział — pamiętasz pewnie owego bardzo miłego pana, który ci po wyścigach w Epsom dopomógł wydostać się z tłoku niezmiernego?
— O tak, pamiętam! — odrzekła.
— Nazywa się Wallis! — oświadczył dziadek. — Spotkałem go dziś przypadkowo, podczas zakupów w mieście.
— Wallis? — powtórzyła.
Stary Wing milczał przez chwilę, potem zaś spytał:
— Czy, zdaniem twojem, drogie dziecko, przydałby się nam lokator?
— O nie, nie! — zaprotestowała May. — Broń Boże!
— Zważ, że o zdobycie czynszu za mieszkanie coraz to trudniej, — powiedział dziadek, potrząsając głową — a ten pan Wallis wydaje się człowiekiem spokojnym, który nie będzie nam prawdopodobnie wcale zawadzał.
Dziewczyna nie dała jeszcze za wygraną.
— Wołałabym, byśmy się obeszli bez lokatora! — odrzekła — możemy zarobić dostatecznie na opędzenie kosztów gospodarstwa bez tego rodzaju pomocy. Lokatorzy są zawsze przyczyną różnych nieprzyjemności. Wątpię także, czy będzie to miłe pani Gamage i czy się zgodzi.
Pani Gamage była to sąsiadka w starszym wieku, przychodząca każdego rana do pomocy w pracy domowej.
Spostrzegłszy atoli rozczarowanie na twarzy staruszka, podeszła doń May i rzekła, otaczając jego plecy ramieniem.
— Nie troszcz się, drogi, kochany dziadku? Chcesz mieć lokatora, będziesz go miał. Nawet lepiej, że ci sprawi pewną przyjemność posiadanie w domu kogoś do pogwarki, podczas nieobecności mojej.
W tej chwili zapukano do drzwi.
— To pewnie gość nasz? — dodała, idąc otworzyć. Rozpoznała zaraz stojącego pod drzwiami mężczyznę.
— Czy wolno wejść? — zapytał. — Chciałbym pomówić w pewnym interesie z dziadkiem pani. Przypuszczam, że mam przed sobą pannę Wing?
Skinęła głową, dodając — proszę wejść!
Wprowadziła go do kuchni.
— Nie będę długo przeszkadzał! rzekł p. Wallis. — Nie, dziękuję, nie usiądę. Radbym znaleść spokojne mieszkanie dla przyjaciela mego. Jest to człowiek, którego cenię wielce, spokojny, trzeźwy, zaś w domu niema go przez cały nieraz dzień, a nawet przez część nocy! — Uśmiechnął się. — Jest on... — Urwał na chwilę — jest szoferem automobilowym, mówiąc ściśle. Ale woli, by tego faktu nie rozgłaszać, gdyż miał lepsze czasy... ot co jest!
— Jeden tylko mały pokoik odstąpić możemy pańskiemu przyjacielowi! — odparła May. — Może zechce go pan obejrzeć.
Zaprowadziła go do szczupłej sypialki, używanej tylko na pomieszczenie rzadkich gości. Pokoik był ładny, czysty, a Wallis skinął głową z uznaniem.
— Szkoda, że nie mogę go zachować dla siebie! — oświadczył.
Sam zaproponował cenę wyższą, niż zażądała i uparł się zapłacić za miesiąc z góry.
— Powiedziałem przyjacielowi, by przybył! — dodał. — Powinien tu być lada chwila i jeśli pani nie ma nic przeciw temu, zaczekam.
Nie potrzebował czekać długo, gdyż w kilka minut później zjawił się nowy lokator. Był to człowiek otyły, z krótką, gęstą, przystrzyżoną brodą. Okoliczność, że się odznaczał małomównością i z trudem wiązał słowa, zalecała go nawet właściwie jako lokatora.
Wallis pożegnał starego muzyka i wnuczkę jego i ruszył razem z przybyłym, który podał, że się nazywa Smith, co było dość bezbarwne, do końca ulicy.
Miał mu powiedzieć coś ważnego.
— Wynająłem dla ciebie to mieszkanie, Smithy, — podczas gdy kroczyli zwolna w kierunku Horston-High-Street — bowiem jest pewne i spokojne. Są to ludzie szanowani i nikt nie będzie ci przeszkadzał.
— Nie zostanę tu wystawiony na napaści, nieprawdaż? — rzekł człowiek nazwany Smithem.
— Na razie nie! — odrzekł Wallis. — Ale nie wiem, jaki będzie dalszy rozwój wydarzeń. Troszczę się bardzo.
— Czemże się troszczysz?
Jerzy Wallis roześmiał się trochę bezradnie.
— Nie stawiaj tak głupich pytań! — powiedział z dobrotliwą przyganą, — Czyż nie uświadamiasz sobie, że ktoś odkrył manipulacje nasze. Tak się... stało, niestety.
— Dlaczegóż tedy nie zaprzestajemy ich? — spytał Smith spokojnie.
— Jakże możemy zaprzestać? Drogi przyjacielu, zebraliśmy wprawdzie w ciągu roku zapas własności ruchomej, którego wartość pozwoliłaby na wycofanie się z interesów. Ale żaden z nas nie ma w tej chwili ochoty zmykać i potrwa jeszcze znowu około dwunastu miesięcy, zanim zdołamy spieniężyć i podzielić zdobycz! — dodał w zamyśleniu.
— Nie wiem nawet dokładnie gdzie jest? — zauważył Smith z lekkim uśmiechem.
— Tego nie wie nikt, prócz mnie! — odrzekł Wallis, marszcząc zlekka brwi. — I to właśnie stanowi największą troskę moją. Czuję na sobie brzemię całej odpowiedzialności. Wiesz Smithy, że jesteśmy rzeczywiście pod nadzorem.
Smith uśmiechnął się.
— Czyż to coś nadzwyczajnego? — powiedział.
Ale Wallis zachował powagę.
— Kogóż to podejrzywasz? — spytał, a Wallis nie dał zaraz odpowiedzi.
— Nie mam wcale podejrzenia — rzekł po chwili — ale wiem na pewne! — Gdym przed paru miesiącami, wraz z Callim załatwiali rzecz jedną, w Hatton Garden, przerwało nam robotę zjawienie się jakiegoś tajemniczego dżentlemena, który spostrzegłszy, w jaki sposób otwieram kasę, znikł potem zaraz. Wówczas nie zdawał się nastrojonym wrogo przeciw nam, ani też nie miał na oku określonego celu. Ale teraz, z niewiadomego powodu, który zna sam chyba najlepiej, działa przeciw nam. Tego to właśnie człowieka musimy wykryć za wszelką cenę.
— W jakiż sposób?
— Możnaby — odparł Wallis drwiąco — ogłosić w którymś dzienniku... Uprasza się tego pana, który jest na tropie Jerzego Wallisa, by łaskawie ujawnił osobistość swoją, a z tą chwilą ustanie całe przedsięwzięcie.
— Mówże na koniec serjo! — rzekł Smith.
— Musimy koniecznie wybadać kto to jest. Istnieje chyba możliwość zwabienia go w pułapkę. To jednak jedyne co mogę uczynić narazie, dla mego własnego choćby bezpieczeństwa jest zwołać was wszystkich i podzielić łup. Umówmy się tedy.
Smith skinął potakująco głową.
— Kiedy?
— Dziś wieczór... — rzekł Wallis —...spotkamy się w...
Wymienił jednę z restauracji, w pobliżu Regent Street.
Przedziwnym zbiegiem okoliczności, czy też skutkiem rozmyślnego wyrachowania, w restauracji tej spożywał Gilbert Standerton z reguły wieczorny posiłek, o ile nie był w domu.




  1. mile angielskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.