Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom II
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Bagration dotarł do rosyjskiego skrzydła prawego, i zjechał na płaszczyznę, gdzie słychać było dalej ogień z ręcznej broni. Tu ruch cały obu wojsk, zasłaniał gęsty obłok dymu, w którym utonął wkrótce sam głównodowodzący z całą swoją świtą. Dotąd nie widzieli jeszcze nic wyraźnie, czuli jednak za każdym krokiem, coraz żywiej, że zbliżają się do miejsca, gdzie bitwa wre już w całem tego słowa znaczeniu. Spotykali co chwila rannych. Jednemu z nich bez czapki, z głową zakrwawioną, którego podtrzymywali dwaj żołnierze, krew buchała strumieniem nosem i ustami. Ten dogorywał, kula bowiem przeszyła mu gardło na wylot. Inny bez karabina, z miną raczej wystraszoną, niż cierpiącą, szedł jeszcze żwawo potrząsając pod wpływem bolu całkiem świeżego, ręką okropnie pokaleczoną, z której również krew ciekła strumieniem, plamiąc mu szary szynel. Przejechawszy bity gościniec, zaczęli spuszczać się w dół po stromej ścieżce, na której również leżało kilka trupów. Trochę dalej żołnierze dotąd zdrowi i cali, pięli się ku nim po wzgórzu, krzycząc i wymachując rękami. Nie zważali nawet na obecność główno-dowodzącego. O kilka kroków z tamtąd, wyłaniały się już z chmur dymu szare szynele, i jeden z oficerów spostrzegłszy Bagrationa, puścił się za uciekającymi żołnierzami, chcąc ich zmusić do powrotu w szeregi.
Główno-dowodzący zbliżył się do szeregów, zkąd padały co chwila strzały głuche, tłumiąc gwar głosów ludzkich i grzmiącą komendę. Twarze żołnierzy, chociaż czarne od prochu, były nie mniej ożywione i pełne animuszu. Jedni wkładali stemple w lufy karabinowe, drudzy sypali proch na panewki wyciągając naboje z ładownic, jeszcze inni strzelali machinalnie, na chybił trafił, w środek chmur dymu gęstego i nieruchomego, którym przesiąkło powietrze. Kiedy niekiedy, grzmot dziwny i świst przeciągły zupełnie odrębnej natury, drażnił słuch nader nieprzyjemnie. — Co to być może? — pomyślał Andrzej zbliżając się do tego tłumu zbitego... — Nie tyraljery przecie, bo ci się tak nie skupiają i nie atak, gdyż nie ruszają się z miejsca, i nie formują czworoboku.
Dowódzca pułku, stary wojak, wyglądający bardzo źle, z twarzą żółtą, chudą i pomarszczoną, któremu powieki nabrzmiałe zasłaniały oczy do połowy, zbliżył się do Bagrationa, przyjmując go życzliwym uśmiechem, jako gościa wielce miłego. Wytłumaczył mu, że jego pułk zaatakowany przez francuzką konnicę, odparł ją wprawdzie, ale stracił przytem połowę ludzi. Nazwał to atakiem po wojskowemu, w rzeczywistości jednak, sam nie zdawał sobie sprawy dokładnej, co działo się z jego oddziałem, przez te pół godziny. Czy odparto konnicę nieprzyjacielską, czy ona przeciwnie rozbiła pułk jego? Pewnym i namacalnym był jedynie grad kul i kartaczy, dziesiątkujący jego ludzi, od chwili, kiedy wznieśli okrzyk: — „Oto konnica!“ — Ten okrzyk był hasłem do walki zaciętej, i wtedy zaczęli strzelać, nie już do konnicy, ale do piechoty francuzkiej, ukazującej się w dolinie.
I znowu Bagration skinął głową potwierdzająco, jakby ten raport zawierał w sobie wszystko, czego mógł pragnąć, i co z góry przewidział. Zwróciwszy się do swego adjutanta, rozkazał, aby zeszły z góry dwa bataljony 6go pułku strzelców, które widział w przejeździe.
W tej samej chwili uderzyła niesłychanie księcia Andrzeja zmiana nagła w fizjognomji główno-dowodzącego. Twarz Bagrationa wyrażała teraz postanowienie silne, niezłomne i z siebie zadowolone. Wyglądał na człowieka, który w upalny dzień letni, rzuca się naprzód po raz ostatni, aby ochłodzić ciało rozkosznie w zimnej kąpieli. Znikł bez śladu ów wzrok błędny i zaspany, ta maska nienaturalna, jakby ten, który ją przywdział, nic nie wiedział o bożym świecie. Jego oczy okrągłe, błyszczące i wytrzeszczone jak ślepie u krogulca, patrzyły bystro przed siebie, nie zatrzymując się dłużej na żadnym przedmiocie, z rodzajem pogardliwego lekceważenia wobec groźnej sytuacji. W ruchach zaś zachował dawną powolność i spokój niewzruszony.
Pułkownik błagał go, żeby usunął się z miejsca tak niebezpiecznego: — „Na miły Bóg! racz tylko spojrzeć Ekscellencjo“ — perswadował, wskazując na grad kul świszczących i pękających z trzaskiem dokoła.
W jego słowach odczuwało się ton przekonywujący cieśli, któryby ujrzał swoją siekierę, w dłoni delikatnej i wypieszczonej wielkiego pana:
— My, chudziaki, do tego nawykli, ale pan daj sobie pokój z siekierą! Ponabijałaby ci tylko nagniotków na dłoni!
Co do Bagrationa, ten był widocznie przekonany, że kule ominą go szczęśliwie. Nadaremnie bowiem poparła prośbę pułkownika i reszta oficerów od głównego sztabu. Nic im nie odpowiadając na ich błagania, Bagration kazał zaprzestać strzelania, i ustawić się w szeregi, aby zrobić miejsce nadchodzącym bataljonom. Podczas jego przemowy, zdawać się mogło, że jakaś ręka niewidzialna uchyla jeden róg zasłony z dymu, maskującej samą nizinę, i wzrok wszystkich skierował się w górę, która zaczynała występować coraz wyraźniej przed nimi, a po której pochyłości schodziła kolumna nieprzyjacielska. Można już było rozróżnić bermice futrzane grenadjerów, oficerów od żołnierzy i dopatrzeć sztandar zwijający się około drzewca.
— Jak oni szybko maszerują — odezwał się ktoś w świcie Bagrationa.
Czoło kolumny nieprzyjacielskiej, dotykało już brzegu parowu i starcie było nieuniknionem, z tej strony pochyłości. Resztki niedobitków, pozostałych z pułku całego, który był niedawno temu wystawiony na atak nieprzyjacielski, zaczęły zbierać się szybko, a ustawiwszy się jako tako w szeregi, usunęli się w prawo. Gdy to się działo, dwa bataljony strzelców nadchodziły, pędząc przed sobą maroderów; krokiem ciężkim, równym, miarowym. Na lewem skrzydle, po stronie Bagrationa, maszerował komendant oddziału. Był to mężczyzna postawy okazałej, którego twarz szeroka i czoło wysokie, naprzód wydane, świadczyły o niepoślednej inteligencji, ale i o porządnej porcji zarozumiałości. Był to ten sam oficer, z głosem niskim, basowym, który wypadł był z szałasu, zaraz drugi za kapitanem Tonszynem. Było widocznem, że w tej chwili nie myślał o niczem innem, jak tylko żeby przejść z pewną niewymuszoną układnością i z miną junacką, obok swojego naczelnika. Kołysał się od niechcenia, na nogach tęgich i muszkularnych, i wyciągał się jak struna, nie wysilając się zbytecznie. W ręku trzymał pałasz z pochwy wyciągnięty, z klingą doskonale wyostrzoną i zakrzywioną cokolwiek. Patrzał to na Bagrationa, to na tych, którzy szli za nim, nie zmyliwszy taktu i dotrzymując kroku żołnierzom. Powtarzał prawie za każdym krokiem, wywijając na wszystkie strony swoje giętkie członki: — „W lewo, w lewo, w lewo!“ — A mur żywy posuwał się w takt za nim, i każdy z tych ludzi, z twarzami ponuremi, ale tak niepodobnemi jedna do drugiej, mimo że każdy dźwigał na sobie karabin i ciężki tornister, był przejęty tą samą co on myślą, i zdawał się powtarzać za nim: — „W lewo, w lewo, w lewo!“
Gruby major dysząc ze zmęczenia, zgubił krok, zatrzymany przez jakiś krzak przydrożny, który musiał obejść. Inny znowu maroder, przerażony swojem opóźnieniem i niedbałością, pędził na złamanie karku, aby połączyć się z oddziałem.
Przeleciał granat po nad głowami Bagrationa i jego świty, i padł w samym środku kolumny strzelców:
— Ścieśnić szeregi! — krzyknął zawadyjacko komendant oddziału. Żołnierze rozsunęli się w miejscu, gdzie padł granat, a podoficer, stary, wysłużony wojak, który zatrzymał się był przez chwilę przy zabitych, stanął natychmiast w szeregu, spiesząc się aby nastarczyć kroku żołnierzom. Kiedy niekiedy oglądał się jednak po za siebie z miną wielce zafrasowaną.
— Przeszliście dziarsko moje dzieci, po pod sam nos nieprzyjacielowi — zawołał Bagration z pochwałą. Rozległ się okrzyk: — „Na usługi waszej Ekscellencji!“ — Jeden tylko żołnierz spojrzał na niego ponuro i w milczeniu, jakby chciał powiedzieć: — „Wiemy o tem lepiej od ciebie!“ — Inny znowu, nie oglądając się po za siebie, w trwodze śmiertelnej szedł dalej, ale krzyczał w niebogłosy, jakby ten krzyk miał kule odstraszyć.
Wydano rozkaz zatrzymania się i zrzucenia tornistrów.
Bagration przebiegł szeregi, które przed nim defilowały, zsiadł z konia, rzucił uzdę kozakowi razem z burką, i nogi wyciągnął. W tej chwili ukazało się na brzegu parowu czoło kolumny francuzkiej, z oficerem dowodzącym na przedzie.
— Na przód dzieci! i niech nam Bóg dopomoże! — krzyknął Bagration głosem dźwięcznym i silnym, zwracając się twarzą ku swoim szeregom. Szedł krokiem niepewnym kawalerzysty, po gruncie nierównym i śliskim. Książę Andrzej czuł się porwany siłą niezwyciężoną, niewstrzymaną i był tem uszczęśliwiony po nad wszelkie wyrazy.
Francuzi byli tuż blisko. Mógł rozpoznać dokładnie ich twarze, pasy skórzanne, czerwone szlify i starego oficera, który z wielką mozołą, ledwie wlokąc nogami ujętemi w kamasze, drapał się pod górę.
Padł strzał... jeden, drugi, trzeci, kolumnę nieprzyjacielską na nowo dym przysłonił: rozpoczął się gęsty ogień karabinowy. Kilku ludzi padło po stronie rosyjskiej, między innymi ów oficer, który zadawał sobie tyle pracy, aby popisać się przed Bagrationem.
Po pierwszym strzale, Bagration krzyknął. — „Hurra!“ — Odpowiedziano mu grzmiącem — „Hurra!“ — na całej linji; i wyprzedzając jego samego, resztę oficerów, jeden żołnierz drugiego, wojsko rosyjskie puściło się radośnie w pogoń za Francuzami, których szeregi zdołano szczęśliwie przełamać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.