Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom III/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom III
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Rostow spędził noc tę wraz ze swoim oddziałem w forpocztach dywizji Bagrationa. Jego huzary stali na widecie zawsze po dwóch. On sam przejeżdżał się po przed linję wyciągniętą stępą, aby zwalczyć sen, który morzył go nieustannie. W tyle na szerokiej przestrzeni, świeciły tu i owdzie w gęstej mgle ognie w rosyjskim obozie. Przed nim zaś i z boków rozścielały się cienie nocy okiem nie przebitej. Mimo wszelkich usiłowań, aby dojrzeć cokolwiek wśród pomroku, nic nie widział. Czasem zdawało mu się, że spostrzega jakąś jasność nieokreśloną, jakieś płomyki w dali migocące; naraz wszystko znikało, i on musiał przyznać sam przed sobą, że było to li złudzeniem jego podnieconej wyobraźni. Oczy mu na nowo kleił sen nieprzezwyciężony, a bujna fantazja przedstawiała mu to cara, to Dennisowa, to jego najbliższą rodzinę... Gdy po chwili oczy gwałtem otwierał, nie mógł dopatrzeć niczego, prócz łba swego konia, który strzygł uszami niespokojnie i cieniów długich swoich żołnierzy. Zresztą otaczała go ta sama noc wzrokiem nieprzenikniona.
— Dla czegożby mnie nie miało spotkać coś niepodobnego, co tylu innych spotkało? — wmawiał w siebie. — Dla czegóż nie miałbym znaleść się trafem szczęśliwym na drodze cara, on zaś dałby mi polecenie, jak pierwszemu lepszemu oficerowi, ja bym takowe wykonał, zbliżając się tym sposobem do jego dostojnej osoby! Oh! gdyby to uczynił, jakbym ja czuwał nad nim, jakbym mu zawsze mówił szczerą prawdę, jakbym zdzierał maskę z otaczających go obłudników i oszukańców!
Rostow, aby sobie przedstawić wyraźniej swoją miłość i gotowość poświęcenia wszystkiego dla monarchy, widział siebie walczącego ze zdrajcą Niemcem; policzkował go, a w końcu zabijał w oczach cara. Krzyk gdzieś w dali zbudził go nagle. Drgnął nerwowo:
— Gdzież to ja jestem? — szepnął. — Aha! na forpocztach! Hasło i odzew: „Timon i Ołomuniec“... Co za fatalność, że mój szwadron zostaje jutro w rezerwie! Może właśnie podczas bitwy miałbym sposobność zbliżyć się do cara? Za chwilę zluzują mnie... Pójdę prosić jenerała, żeby mnie przydzielił na jutro do innego szwadronu.
Poprawił się na siodle i raz jeszcze przejechał się wzdłuż linji rozciągniętej przez jego huzarów. Noc wydała mu się teraz mniej ciemną. Dostrzegał na lewo w mglistych konturach, czegoś w rodzaju łagodnej pochyłości. Naprzeciw wznosił się prostopadle wzgórek dość wysoki, odbijający się czarno na widnokręgu, a na jego płaskim szczycie świeciła biała plama z czego nie umiał sobie zdać sprawy na razie. Czy to polanka wśród lasu oświetlona promieniem księżyca? Czy domy pobielone? Czy też warstwa śniegu po prostu? Zdawało mu się nawet, że coś się tam rusza.
— Plama biała... hm! hm!... — mruczał prawie przez sen. — Śnieg na pewno!... hm! hm! plama biała!...
Powtórzył machinalnie zasypiając na nowo.
— Nataszka — szeptał rozmarzony. — Ona nie zechce mi wierzyć, żem widział na krok od siebie cara!...
— Na prawo, wasza miłość... tu są krzaki! — zawołał na niego jeden z huzarów, gdy go mijał właśnie.
Ocknął się i podniósł głowę. Czuł że nie jest w stanie opanować snu, który go morzył.
— Trzeba myśleć o czem innem. Ale o czem? — rzekł cicho, trąc oczy gwałtownie. — W jaki sposób przemówię do cara?... Nie! tak byłoby źle... niestosownie!...
Głowa opadła mu znowu na piersi, w tem w pół śnie zdawało mu się że ktoś strzela do niego i krzyknął głośno budząc się ze snu gwałtownie!
— Kto idzie!?...
Usłyszał w tej samej chwili, tam gdzie spodziewał się, że musi znajdować się nieprzyjaciel, krzyki rozgłośne i nawoływania tysiąca ludzi. Koń jego i ten obok, na którym siedział huzar, zastrzygły uszami niespokojnie. W miejscu skąd krzyki się rozchodziły błysnął i zagasł natychmiast płomień samotny. Później tu i owdzie ognie zabłysły, cała linja wojska nieprzyjacielskiego, na pagórku rozstawiona oświetliła się nagle niby wężem płomienistym, krzyki zaś stawały się coraz głośniejsze. Rostow mimo odległości zrozumiał, że nawołują się wzajemnie w języku francuzkim, chociaż w tym niesłychanym wrzasku i harmiderze, nie mógł słów odróżnić.
— Co to może być? Cóż ty o tem sądzisz? — spytał huzara obok. — Zdaje się, że tam rozłożył się nieprzyjaciel?... Słyszysz go? — dodał, nie odbierając z razu odpowiedzi.
— Et! kto go tam wie, wasza miłość! — huzar bąknął apatycznie. — Sądząc z kierunku, to muszą krzyczeć Francuzi?... — Może oni, a może kto inny!... W nocy, to tam dzieją się rzeczy niestworzone! No! tylko mi nie zacznij brykać i głupstw nie wyprawiaj! — ściągnął mocniej konia, który niespokojnie grzebał ziemię, parskając raz po raz.
Tak samo niepokoił się i koń Rostowa. Rżał, bił kopytem ziemię zamarzniętą i strzygł uszami. Krzyki wzmagały się z każdą chwilą, zlewając się w jeden akord potężny, jaki mogą li utworzyć tysiące piersi ludzkich. Ognie rozpalano na całej linji. Rostow ocknął się wreszcie ze snu, słysząc teraz najwyraźniej okrzyki radośne i pełne tryumfu w obozie nieprzyjacielskim:
— Niech żyje cesarz! Niech żyje!
— Hm, muszą być ztąd niedaleko... ot, tam, za strumykiem — rzekł Rostow do huzara.
Ten westchnął za całą odpowiedź i zaczął mruczeć jak niedźwiedź w złym humorze, gdy go psy ruszą z legowiska.
Ktoś nadjeżdżał konno. Usłyszał głuchy tentent i naraz wyłoniła się z mgły postać, która wydała mu się olbrzymią. Był to ordynans zapowiadający mu przybycie jenerałów. Rostow spiesząc naprzeciw nich, obejrzał się raz jeszcze na ognie w obozie nieprzyjacielskim. Bagration z Dołgorukowem, w towarzystwie swoich adjutantów, zapragnęli przypatrzeć się bliżej, tej dziwacznej, płomienistej fantasmagorji i przysłuchać się wrzaskom obozu nieprzyjacielskiego. Rostow podjechał do Bagrationa, a zdawszy mu raport dokładny, przyłączył się do jego świty, słuchając rozmowy dwóch wodzów.
— Wierz mi książę — upierał się przy swojem zdaniu Dołgorukow — że to tylko prosty fortel wojenny. Cofnął się najniezawodniej, rozkazując tylnej straży pozapalać ogniska i narobić dużo wrzasku, aby nas oszukać.
— Trudno mi jakoś w to uwierzyć — odparł Bagration. — Zajmują ów wzgórek od wczoraj. Gdyby mieli się cofać, byliby opuścili i tę pozycją. Panie poruczniku — zwrócił się do Rostowa — czy forpoczty są tam dotąd?
— Były wczoraj wieczorem wasza ekscellencjo. Teraz nie mógłbym twierdzić o tem na pewno. Czy mam to zbadać na miejscu wraz z moimi huzarami?
Bagration starał się nadaremnie dojrzeć twarzy Rostowa.
— Dobrze, jedź pan — rzekł po chwili zastanowienia.
Rostow puścił się galopem. Przywołał podoficera i dwóch huzarów, rozkazując im towarzyszyć mu w wyprawie. Zjechał z góry kłusem wyciągniętym, w kierunku, skąd dochodziły ich krzyki i nawoływania. Miotał nim niepokój, a jednocześnie upajało go uczucie rozkoszne, gdy tak tonął w ciemności wraz ze swoimi huzarami, wśród mgły pełnej tajemnic i niebezpieczeństw. Bagration nakazał mu, stojąc na pagórku, żeby nie przekraczał granicy naturalnej, którą tworzył strumień. Udał jednak, że rozkazu nie słyszy. Jechał i jechał naprzód. Krzaki wydawały mu się wielkiemi drzewami, wklęsłości i wypukłości wąwozu brał za ludzi. Gdy znalazł się u stóp góry, niewidział już nikogo, ani swoich, ani obozu nieprzyjacielskiego. Natomiast usłyszał o wiele wyraźniej głosy obce. O kilka kroków od siebie, zdawało mu się, że widzi rzekę. Gdy nadjechał bliżej, przekonał się, że to bieleje gościniec murowany. Zatrzymał się przez chwilę, niepewny w którą stronę ma się udać? Czy jechać gościńcem, czy też na przełaj prosto ku górze naprzeciw? Byłoby mędrzej trzymać się gościńca, świecącego wśród mgły i na którym można było widzieć wszystko dokładnie.
— Jechać za mną — rzekł krótko.
Puścił się drogą galopem, tam właśnie gdzie od wczoraj stała pikieta francuzka.
— Oto są, wasza miłość — szepnął jeden z huzarów.
Rostow miał czas zaledwie dopatrzeć w pomroku punktu czarnego, gdy błysnęło na panewce, padł strzał i kula świsnęła mu koło ucha, niby od niechcenia, gubiąc się gdzieś wysoko w mgły tumanach. Błysnęło powtórnie. Tym razem jednak spaliło na panewce. Rostow zawrócił konia, i popędził nazad. Cztery strzały padły w kierunkach rozmaitych, a kule świstały na różne tony. Rostow wstrzymał na chwilę konia, tak samo jak i jeździec rozognionego, zmuszając go iść stępą.
— Ho, ho! jeszcze i jeszcze — zawołał wesoło.
Nagle ustała strzelanina. Puścił się znowu galopem, osadził konia o krok przed Bagrationem, salutując według regulaminu.
Dołgorukow bronił dotąd zawzięcie swojego mniemania:
— Francuzi cofnęli się i tylko na to ognie pozapalali, aby nas w pole wyprowadzić. Mogli przecież opuszczając stanowisko, zostawić po za sobą nieliczne pikiety.
— W każdym wypadku, nie wszyscy odeszli mości książę — bąknął Bagration. — Zresztą przekonamy się jutro...
— Pikieta jest dotąd na wzgórzu, wasza ekscellencjo, w tem samem miejscu, co wczoraj — zaraportował Rostow, nie mogąc wstrzymać się od błogiego uśmiechu, że spisał się tak gracko i nie przestraszył się wcale kul przelatujących niby rój os koło ucha.
— Dobrze, dziękuję ci panie poruczniku.
— Ekscellencjo — odezwał się Rostow — chciałbym prosić...
— O cóż takiego?
— Mój szwadron zostanie w rezerwie... Błagam o łaskę przydzielenia mnie do szwadronu pierwszego.
— Nazwisko?
— Hrabia Rostow.
— Ah! i owszem! bardzo chętnie! Zatrzymam cię przy sobie poruczniku, jako ordynansa.
— Jesteś synem Stefana Andrzejewicza, nieprawdaż? — spytał Dołgorukow. — Tylko że...
Rostow, nie odpowiadając tamtemu, zwrócił się do Bagrationa:
— Mogę zatem mieć nadzieję, wasza ekscellencjo?
— Ależ na pewno! Wydam rozkaz odpowiedni natychmiast!...
— A zatem jutro! już jutro, mogą mnie posłać do cara z jakiemkolwiek poleceniem. Dzięki niebu! — rzekł sobie w duchu, nie posiadając się z radości.
Krzyki i ognie w obozie nieprzyjacielskim, spowodowało odczytanie odezwy Napoleona. W czasie odczytu tejże cesarz objeżdżał konno cały obóz. Żołnierze skoro go spostrzegli, zapalali pochodnie ze słomy na prędce skręcane i szli za nim z okrzykami radośnemi. — „Niech żyje cesarz!“ — Rozkaz dzienny mieścił w sobie odezwę Napoleona, w tych słowach:
„Żołnierze!“
„Mamy przed sobą armję rosyjską, która chciałaby pomścić na nas porażkę armji austrjackiej pod Ulmem. Są to te same oddziały, które pobiliście już raz pod Hollabrünn, i które odtąd ścigaliście aż tutaj“.
„Zajmujemy stanowiska potężne, i w chwili kiedy oni pomaszerują, aby zajść mi od prawego skrzydła, odsłonią swój cały bok. Żołnierze! ja sam poprowadzę w bój wasze bataljony! Będę trzymał się zdaleka od ognia, jeżeli ze zwykłą u was odwagą nieustraszoną, potraficie wnieść od razu popłoch i zamięszanie w szeregi nieprzyjacielskie. Jeżeliby jednak miało się chwiać bodaj przez chwilę zwycięstwo, zobaczylibyście waszego Cesarza narażającego się na najwyższe niebezpieczeństwo, idącego śmiało naprzód wśród gradu kul! Musimy bowiem zwyciężyć w tym dniu, szczególniej, gdzie idzie o honor piechoty francuzkiej, a ten honor obchodzi całą Francją“.
„Niech mi się nikt nie waży łamać i opuszczać szeregów, pod pozorem unoszenia rannych z pola bitwy. Każdy powinien być tą myślą przenikniony do głębi, że trzeba koniecznie pobić tych angielskich najemników, którzy za pieniądze Wielkiej Brytanji, pałają tak straszną nienawiścią do naszego narodu!“
„Tem zwycięstwem zakończymy kampanję obecną. Będziemy mogli odpocząć po trudach, na leżach zimowych, gdzie połączą się z nami nowozaciężne szeregi, które tworzą się obecnie po całym kraju. Wtedy pokój który zawrę, będzie godnym mego narodu, was i mnie“.

„Napoleon“.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.