Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom III/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom III
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Kotuzow otoczony adjutantami, posuwał się zwolna w ślad za piechotą.
O pół wiorsty od miejsca, gdzie rozmawiał z carem, zatrzymał się przy domu na uboczu. Był on prawdopodobnie oberżą, opuszczoną w tej chwili, a postawioną przy zetknięciu się dwóch dróg, które szły z gór i były obecnie zalane wojskiem rosyjskiem.
Mgła rzadła i opadała coraz bardziej. Teraz można już było dojrzeć i rozpoznać gołem okiem, tłumy armji nieprzyjacielskiej, stłoczone i poruszające się na pozór chaotycznie na wyżynie przeciwległej. Słychać było silną strzelaninę na lewo w dolinie. Kotuzow rozmawiał właśnie z jenerałem austrjackim, gdy książę Andrzej poprosił tego ostatniego, aby mu pozwolił na chwilę swojej lunety.
— Patrz książę, patrz — wtrącił Austrjak — tam oto stoją Francuzi. — Wskazał palcem nie żaden punkt oddalony, ale nader bliski, naprzeciw nich, u stóp wzgórza.
Dwaj jenerałowie i adjutanci chwytali po kolei lunetę z niepokojem gorączkowym. Na ich twarzach bladych jak ściana, czytało się trwogę mimowolną. Francuzi, którzy mieli być oddaleni przynajmniej o dwie wiorsty, wyrastali nagle przed nimi, jak z pod ziemi.
— Tam ma być nieprzyjaciel?... Ależ nie!... Czyste niepodobieństwo... A jednak tak jest... Czy być może?... — wykrzykiwali jeden za drugim.
Książę Andrzej przytknąwszy do ócz lunetę, zobaczył jak na dłoni wysuwającą się na prawo potężną kolumnę nieprzyjacielską. Szła ona na spotkanie pułku Apcherońskiego, najdalej o pięćset kroków od miejsca, gdzie się byli zatrzymali.
— Wybiła moja godzina! — pomyślał, przemawiając do Kotuzowa głośno. — Wasza Ekscellencjo!... trzeba zatrzymać pułk...
W tej samej chwili dym gęsty zasłonił cały widnokrąg; ogłuszył ich silny ogień rotowy, a jakiś głos stłumiony trwogą piekielną wykrzyknął o dwa kroki:
— Rzecz skończona kamraci, przepadliśmy z kretesem!
I jakby ten głos był rozkazem najwyższym, tłumy żołnierzy nieprzeliczone, zaczęły cofać się gwałtownie, popychając się, potrącając, tratując jeden drugiego w szalonym popłochu. Przelecieli jak huragan, wszystko po drodze zmiatając, przez to samo miejsce, gdzie tak niedawno defilowali w porządku, z najwyższym animuszem, przed dwoma monarchami. Próba zatrzymania tego rwącego potoku, byłaby istnem szaleństwem! Nic i nikt nie był w stanie oprzeć się tej sile. Bołkoński również czuł się unoszonym tą lawiną ciał ludzkich, nie rozumiejąc na razie, co się z nim dzieje? Neświcki czerwony, zasapany i prawie bezprzytomny, krzyczał w niebogłosy na Kotuzowa, żeby umykał, bo inaczej gotów dostać się do niewoli. Kotuzow skamieniały, bezradny, podniósł za całą odpowiedź chustkę do twarzy, z której krew ściekała. Książę Andrzej potrafił przecisnąć się aż do niego i zawołał z przestrachem cały poruszony:
— Ranili waszą ekscellencją!
— Rana nie tu, ale tam! — Kotuzow jęknął, jedną ręką przyciskając miejsce zranione, a drugą wskazując na uciekających.
— Spróbujcie ich zatrzymać! — krzyknął.
Zrozumiał jednak w tej samej chwili, zbyteczność rozkazu i niepodobieństwo wykonania takowego. Spiął zatem konia ostrogą i popędził na prawo, w stronę, gdzie ukazywał się drugi tłum idący w rozsypkę i uciekający na łeb na szyję. I on uczuł się porwanym... uniesionym.
Tak go ścisnął tłum uciekający bezładnie, że nie był w stanie uwolnić się z tych kleszczów. W popłochu, w zamieszaniu, jedni wrzeszczeli, klnąc na czem świat stoi, a inni odwracali się strzelając na chybił trafił. Gdy potrafił nareszcie wyswobodzić się cokolwiek, udał się ze swoją świtą, straszliwie zmniejszoną, w miejsce skąd słychać było strzały. Bołkoński, próbując z wysiłkiem nadludzkim dostać się do wodza naczelnego, z którym rozłączono go powtórnie, zobaczył na stoku pagórka, w chmurze dymu, baterję rosyjską, która dotąd nie była przestała strzelać do Francuzów i ku której pędziło kilku żołnierzy nieprzyjacielskich. Cokolwiek wyżej ponad tą baterją stał dotąd nieruchomy oddział piechoty rosyjskiej. Jenerał dowodzący oddziałem zbliżył się do Kotuzowa, którego cała świta składała się obecnie z czterech osób. Wybladli i przerażeni, ci czterej patrzyli na siebie w milczeniu.
— Wstrzymajcie tych łotrów! — zawołał Kotuzow ponownie, zobaczywszy dowódzcę. Jakby go chciano ukarać za te słowa niby stado ptaków, przeleciał grad kul świszcząc złowrogo, po nad oddziałem i głową samego Kotuzowa. Francuzi rzucili się na baterję, a spostrzegłszy wodza naczelnego, strzelali do niego jak do tarczy. Po tej nowej salwie, dowódzca chwycił się gwałtownie za nogę. Upadło kilku żołnierzy, a podchorąży trafiony śmiertelnie, wypuścił z rąk sztandar. Chwiał się przez chwilę, zaczepiony o bagnety szeregowców. Ci zaczęli strzelać na Francuzów, nie otrzymawszy na to wcale rozkazu.
Pierś Kotuzowa podniosła się westchnieniem rozpaczliwym.
— Bołkoński! — szepnął głosem omdlewającym starca bezsilnego, wskazując na pułk zniszczony. — Co to ma znaczyć?
Zaledwie wymówił te słowa, a książę Andrzej już stał na ziemi, z konia zeskoczywszy i biegł pędem ku sztandarowi, z piersią ściśniętą, ze łzami wstydu i bólu, których nie był w stanie powstrzymać.
— Naprzód dzieci! — krzyknął głosem na wskróś przenikającym. — Nadeszła chwila stanowcza! — pomyślał, unosząc w górę sztandar. Słuchał prawie z radością świstu kul przelatujących mu ponad głową. Padło jeszcze kilku żołnierzy.
— Hurra! — zawołał podnosząc ciężki sztandar z wysiłkiem. Biegnąc naprzód, był przekonany, że cały pułk pójdzie za nim. I rzeczywiście puścili się jego śladem jeden... drugi żołnierz, wreszcie cały tłum wyprzedzając go nawet. Podoficer porwał sztandar, od którego drżało ramię Bołkońskiego. Zabito go jednak w tej samej chwili. Po raz drugi dźwignął Bołkoński sztandar z ziemi, lecąc dalej w stronę rosyjskiej baterji. Widział przed sobą rosyjskich artylerzystów. Jedni bili się, drudzy opuszczali swoje armaty biegnąc naprzeciw niego. Widział piechurów francuzkich łupiących konie rosyjskie i zwracających ku żołnierzom ich własne działa. Był już tylko o jakich dwadzieścia kroków od baterji. Kule padały jak grad w koło niego, wszystkich zmiatając. On jednak miał wzrok wlepiony w baterją. Spostrzegł rudego artylerzystę, z czapką na oczy nasuniętą, jak wydzierał z rąk Francuzowi swój własny wycior. Widział najwyraźniej, z jaką zaciętą nienawiścią walczyli z sobą nawzajem. Zapamiętali w gniewie, nie zdawali sobie może nawet sprawy dokładnej z tego co czynią.
— Jacy oni dziwni! — pomyślał Bołkoński. — Dla czegóż artylerzysta nie ucieka, skoro nie ma już broni? Dla czego nie dobije go Francuz, broń posiadający? Nie zdoła uciec biedaczysko! Francuz przypomni sobie na czas, że trzyma dotąd karabin w ręce.
Nadbiegł rzeczywiście drugi Francuz na pomoc pierwszemu i miał się rozstrzygnąć los artylerzysty, który tymczasem wyrwał był wycior z rąk przeciwnika. Nie było jednak sądzonem księciu Andrzejowi widzieć końca owej walki zaciętej. Został silnie uderzony w głowę. Zdawało mu się zrazu, że uderzył go któryś z rosyjskich żołnierzy w popłochu i stanie bezprzytomnym. Ból był nie tyle dotkliwy co rozdrażniający. W tej chwili szczególniej był mu nader niemiłym, kiedy radby był skupić myśli i zestrzelić wszystkie w jedno ognisko.
— Co się ze mną dzieje?... Nie mogę utrzymać się na nogach... chwieją się podemną... lecę. — I upadł na wznak. Po chwili oczy na powrót otworzył, chcąc dowiedzieć się o wyniku ostatecznym walki dwóch Francuzów z jednym rosyjskim artylerzystą i czy armaty zostały uratowane, czy też zabrali je Francuzi? Niczego już jednak nie mógł dopatrzeć. Tylko wysoko, bardzo wysoko w górze, zobaczył olbrzymie niebo lazurowe, głębokie, bezdenne, po którem płynęły zwolna chmurki srebrzyste, niby stado pierzastych łabędzi.
— Jaka tam cisza! jaki spokój! — mówił sobie w duchu. — To nie tak, jak kiedy ja biegłem na przód, lub kiedyśmy biegli wszyscy. Inaczej tam się dzieje, niż w owych dwóch twarzach pałających nawzajem nienawiścią i chęcią mordu! Wtedy i te chmurki nie płynęły po niebie tak spokojnie, po tem niebie bez końca... Że też ja pierwej nie mogłem dopatrzeć tej głębi? Jakże czuję się szczęśliwym, żem ją spostrzegł nareszcie... Tak, wszystko jest próżnią, nicością, zawodem i oszukaństwem, prócz tego jednego. Dzięki Ci Boże, za ten spokój, za tę ciszę!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.