Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IX/XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IX
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Deszcz był ustał, tylko mgła osiadała na liściach drzew spadając z nich ciężkiemi kroplami za lada powiewem wiatru. Denissow, esauł i Pawełek jechali w milczeniu za chłopem w białej czapce, który szedł szybko a cichutko, stąpając lekko stopami obutemi w chodaki wyplatane z łyczka lipowego. Nic go nie wstrzymywało, ani liść zwiędły, ani korzenie drzew wystające gęstą siecią po nad ziemi powierzchnią. Gdy stanął nad brzegiem lasu, na lekkiej pochyłości nachylającej się ku gościńcowi, rozglądnął się w koło ostrożnie rozchylając cokolwiek drzew konary. Ukrył się następnie za gruby pień dęba, który nie był jeszcze liści utracił. Zawezwał swoich towarzyszów ruchem ręki, z palcem na ustach. Zrównawszy się z przewodnikiem, Denissow i Pawełek zobaczyli ztamtąd Francuzów. Na lewo po za lasem było pole świeżo zorane. Na prawo nad jarem o bokach mocno ściętych i urwistych rozłożyła się wioseczka, i bielał z daleka dom właściciela wioskowego, z dachem wysokim, szpiczastym i załamanym po środku. We wsi przed owym domem na obszernym dziedzińcu, około studni, stawu, wzdłuż gościńca prowadzącego przez most w głąb wsi, dostrzegało się w mlecznych mgły oparach, całe mrowisko ruszających się ludzi. Można było nawet dosłyszeć kiedy niekiedy krzyki i nawoływania w obcych językach. Były to bądź rozkazy wydawane przez oficerów, bądź też podniecanie koni strudzonych żeby nie ustały w błocie, ciągnąc pod stromą górę ciężkie wozy żywnością wyładowane.
— Przyprowadzić jeńca — szepnął Denissow, nie odrywając wzroku od Francuzów.
Kozak zeskoczył z konia, zsadził z niego małego dobosza i poprowadził przed dowódzcę. Ten spytał dzieciaka co to są za pułki, które majaczą im w mgle przed oczami? Chłopczyna z rękami skostniałemi i wsadzonemi w kieszenie od spodni, wytrzeszczył oczy przerażone na Denissowa, i tak się w końcu zaplątał, że chociaż był gotów wszystko wyśpiewać odpowiadał tylko potakująco na zadawane mu pytania. Denissow podzielił się z esaułem swojemi spostrzeżeniami:
— Czy Dołogow nadciągnie czy nie, trzeba ich zaatakować, nieprawdaż?
— Hm! hm! miejsce jakby umyślnie na to stworzone! — mruknął stary Doniec.
— Poszlemy piechotę dołem od strony zabagnionej... prześliźnie się cichuteńko aż pod sady wioski. My wpadniemy ze strony przeciwnej z konnicą, i na sygnał umówiony...
— Tędy nie można przez jar — zauważył esauł. — Za szeroki żeby go końmi przesadzić, a w głębi źródliska i woda dziury głębokie powymulała. Konie by w nich nogi połamały... Weźmiemy się stąd na lewo przez pole, tył im zabierając właśnie.
Gdy naradzali się tak szeptem, usłyszeli suchy łoskot strzału karabinowego, i lekki dymek białawy unoszący się w powietrze. Strzałowi towarzyszyły krzyki kilkuset głosów żołnierzy francuskich. Denissow i esauł cofnęli się mimowolnie za pień, sądząc że ich spostrzeżono i wzięto na cel. Strzały sypiące się dalej i wrzaski ogłuszające, tyczyły się kogo innego. Coś czerwonego skakało jak żaba po bagnie.
— Czy nie spostrzeżono przypadkiem naszego Tykona? — mruknął esauł.
— To pewno on!... Oh! nędznik! bydle kwadratowe! — wykrzyknął Denissow oburzony.
— Eh! — esauł ręką machnął lekceważąco — on im się wymknie najniezawodniej.
Człowiek ów nazwany przez nich Tykonem, dobiegł tymczasem nad brzeg rzeki. Skoczył w wodę tak gwałtownie, że rozprysła się wysoką fontanną na około. Dał nura na chwilę i wyskoczył wkrótce na drugi brzeg. Biegł pędem dalej, zostawiając po za sobą lejące się strugi wody. Francuzi goniący za nim zatrzymali się nad rzeką, naradzając co z nim mają zrobić.
— Sprytny bestja jak sam „On“ (djabeł) — mruknął esauł.
— Osioł! hultaj do niczego! — złorzeczył i wymyślał Denissow rozjuszony. — Ciekawym czego tam siedział tak długo?
— Któż to taki? — spytał Pawełek zaciekawiony.
— To nasz płastun (strzelec) posyłałem go na zwiady — objaśnił mu Denissow.
— Aha! — kiwnął głową Pawełek potakująco, chociaż właściwie niczego nie zrozumiał.
Ten Tykon Szczerbatow był najpożyteczniejszym popychadłem dla całego oddziału partyzantów. Rodził się we wsi Pokrowsko. Gdy Denissow na samym początku swojej wyprawy przybył do owej wsi wezwawszy starostę aby go wybadać, co zwykle czynił w każdej miejscowości; ten odpowiedział na razie jak każdy chłop rosyjski ostrożny i przezorny, że o Francuzach jako żywo! nic nie wie. Denissow zaczął mu tłumaczyć szeroko i długo, że jego celem i pragnieniem jest właśnie oczyścić kraj z tej szarańczy; potrzebuje więc dowiedzieć się czy nie ma ich tu gdzie w pobliżu. Wtedy dopiero zdecydował się chłopski starosta donieść mu: — „Że widzieli rzeczywiście we wsi mirodrów, ale że jeden tylko w całej wsi Tykon Szczerbatow, trudni się i zajmuje podobnemi sprawami. On zatem będzie mógł powiedzieć coś o Frajcuzach“. Denissow kazał go sprowadzić. W przytomności wójta powiedział mu kilka słówek pochlebnych o jego wypróbowanem przywiązaniu do cara, do ojczyzny i o nienawiści, jaką powinien pałać każdy prawosławny Rosjanin dla wrogów kraju swego.
— My tam nie robili nic złego Frajcuzom — poskrobał się Tykon po za uszy, sam nie wiedząc co na to odpowiedzieć. — Trochęśmy tylko z nimi pohulali, ot! tak, dla zabawy... Połaskotali... Ale to delikatni paniczykowie... wyginęło ich coś ze dwudziestu jak muchy... Zresztą, chroń Panie Boże! nic my im złego nie robili...
Gdy nazajutrz Denissow wymaszerowywał ze wsi, zapowiedziano mu że ów Tykon o którym był zapomniał najzupełniej, prosi usilnie żeby go zabrać ze sobą. Przystał na to chętnie Denissow. Zrazu kazano Tykonowi załatwiać w obozowisku najcięższe roboty. On znosił drzewo, rąbał je i ogień rozpalał. On szedł po wodę z konwiami i wiadrami, czyścił konie i tem podobnie... Wkrótce jednak odkrył w nim Denissow ogromne zdolności, i spryt wrodzony do wojny podjazdowej. W nocy wybierał się na przeszpiegi, i nie wracał nigdy z próżnemi rękoma. Przynosił zwykle broń, mundury francuzkie, tornistry z nabojami; przyprowadzał nawet czasem jeńców, jeżeli miał to nakazane. Odtąd uwolnił go Denissow od wszelkich ciężkich robót w obozie. Umieścił go pomiędzy swoimi kozakami, i brał ze sobą na każdą ważniejszą wyprawę.
Tykon czuł wstręt do konia. Szedł zawsze pieszo, a jednak nie został nigdy z tyłu za konnicą. Uzbrojony w krótki karabinek, nosił go tylko od parady. Wojował najchętniej z siekierą. Używał jej tak samo, jak wilk swoich ostrych zębów, chrupiąc z równą zręcznością pchły jak i kości najtwardsze. Jednem uderzeniem przecinał prościuteńko najgrubsze belki, a gdy trzeba było, wyrzynał siekierą łyżki zgrabniuteńkie. Tykon zajmywał odrębne stanowisko wśród swoich towarzyszów. Skoro szło o jakąś ciężką robotę... podsadzić wóz gdy ugrzązł w błocie, wyciągnąć konia za ogon tonącego w kałuży, wśrubować się w sam środek obozu francuzkiego, lub ujść na dzień pięćdziesiąt wiorst, zawsze jego wybierano. — Jucha taki mocny! — mawiali żołnierze. — Jemu to pewno nie zaszkodzi. — I teraz więc Tykona posłał Denissow „z językiem“ do Szamszewa, aby starał się podpatrzeć Francuzów. Tym razem jakoś się nie udało i dał się wyłapać nieprzyjaciołom na gorącym uczynku, co wielce rozgniewało dowódzcę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.