Wspólny pokój/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Wspólny pokój
Wydawca Wydawnictwo Współczesne
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.

W październiku wrócił Zygmunt. Stracił posadę razem ze swoim zwierzchnikiem. Tamten miał swoje zapatrywania, socjalizm, czy coś takiego. Usunięto więc i sekretarza. Ale Zygmunt nie ma miny poszkodowanego. Dostał pensję za trzy miesiące i jeszcze jakieś dodatki. Jest dobrze ubrany, pieniądze złożył w kasie oszczędnościowej na imię matki. Ma też co opowiadać. Wojewoda tu, wojewoda tam, czarne kawki, towarzystwo, polityka, samochód. Wiele, wiele zaszczytów.
Od letnich miesięcy, Lucjan nie miał dnia, któryby mógł nazwać przyjemnie spędzonym. Narastały tylko coraz większe warstwy nudy i zwątpienia. Zarówno on jak i Dziadzia, mimo biedy, nędzy prawie, cierpieli przedewszystkiem na ubóstwo energji, myśli i brak wiary w możliwość podźwignięcia się z tego stanu. Lucjana dręczyły jeszcze inne rzeczy. W nocy się pocił, wieczorami piekły go policzki. Rankami suchy kaszel zdawało się że rwie nerwy na strzępy. Dość często przypominał się pewien ciepły wieczór i melodja walca „na moście“.
Dziadzia dostał pieniądze. Półtora tysiąca złotych naskutek podania do urzędu zajmującego się sprawami sztuki. Obiecał napisać książkę, wyszperał stare recenzje, tyczące się jego morskich opowiadań. Spłacił trochę długów, reszta poszła na kilka upojnych nocy w towarzystwie Lucjana, Zygmunta i Bove. Były to pijaństwa ze śpiewami, pełnemi fantazji toastami i zapomnieniem. Szereg tych beztroskich godzin został uwieńczony jedną nocą, po której Lucjan przestał pić, a zaczął myśleć.
Pewnego popołudnia, w drugiej połowie października, kiedy trzej przyjaciele znajdowali się w stajnie kilkudniowej abstynencji i rozważali, jakby ją przerwać, przyszedł Bove i mimochodem napomknął o wolnej setce oraz chęci otrząśnięcia się z szarzyzny życia codziennego. Wyruszono więc do Fukiera, na tanie, tyrolskie wino. Wszyscy czterej byli w świetnym nastroju, co nie przeszkadzało Lucjanowi szepnąć do Zygmunta:
— O, widzisz właśnie, w jakich razach okazuje się u nas młodość. Zauważ tylko jacy jesteśmy w tej chwili szczęśliwi, pełni fantazji, dowcipu.
— Ach, już kraczesz, ty sentymentalna d..o.
I Zygmunt pierwszy wchodzi do wnętrza winiarni.
W małym pokoiku jest tak przytulnie, że Lucjan nie może się powstrzymać od radosnej uwagi:
— Patrzcie, jak tu będzie przyjemnie gawędzić. Która to godzina, piąta, wszyscy pracują, zajęci są sprawami życia, a my będziemy leniuchować i popijać wino. Czyż nie świetnie?
Rozsiedli się niby do jakiegoś obrządku. Dziadzia, jak zawsze na początku każdego pijaństwa, rozpoczyna poważną rozmowę. Ach, tak, gdzieś wpobliżu Korei, zdaleka już widać wielkiego, w skale wykutego szympansa, bożka płodności, ze sterczącym phallusem. Bezpłodne malajki nadziewają się na kawałek kamienia i trwają tak, z modlitwą na ustach. On, Dziadzia, podglądał i jeszcze jeden marynarz, niektóre prześliczne, młode... cudne. Bove tłumaczy znaczenie miłosnych słów u Aretina. Tak, to coś a la gianetta, te malajki.
Zygmunt ma pragnienie wypija więc odrazu dwa kieliszki, potem mówi poważnym głosem: lepsze się pijało, tam na przyjęciach. Tak, tak, przyjaciele. Człowiek, dzięki przypadkowi, uniknął wykolejenia. Poznałem obowiązek, poczucie odpowiedzialności, godność się u mnie obudziła i poczucie dumy z wagi mego stanowiska. To nie wiersze, to życie... Żywe życie, namacalne.
— Widać nie byłeś poetą, skoro kilka miesięcy biura wytrąciło cię z formy — mówi Dziadzia.
— Ach, nie. Poprostu systematyczna praca okazała mi szereg nonsensów, jakie daje tak zwana zawodowa poezja. Natchnienie to nie chleb, a jeżeli robi się jeszcze coś poza pisaniem wierszy, wtedy jest się małpą. A zresztą, mój kochany, dla kogo będę ja te wiersze pisał? Może tak, jak Broniewski, dla proletarjatu, a czytać je będą z uśmiechem zadowolenia i, ba, uznaniem nawet, fabrykanci łódzcy po obiedzie, przy czarnej kawie. Czy nasz robotnik zrozumie, jak mu powiem: robotniku, twoja przepocona koszula jest puklerzem od hańby lenistwa, które daje posiadanie. Niechby mnie zobaczył, napewnoby mi kamieniem nogę przetrącił. Daj mu tę hańbę, niech ją posiada. Wszystko bzdura, tylko zdrowa zgoda z współczesnością, dać może odrobinę zadowolenia z życia. Pijmy.
Inowacje w mózgu Zygmunta, były dla Lucjana i Dziadzi tak przykre, że ominięto ten temat. Bove biadał:
— Ach, upadek, kompletny upadek. Żadnych tradycyj literackich, Skamander, ohyda, kilku sprytnych żydków, handlujących wierszami. Klika.
— Z tem się nie zgodzę — przerwał żywo Lucjan. — Skamander pokazał swoje oblicze i stworzył zupełnie nową literaturę. Szczekamy na nich, wyśmiewamy, a sami w gruncie rzeczy naśladujemy ich, i to jak nieudolnie. Tak, oni coś zrobili, zeuropeizowali do pewnego stopnia naszą prowincjonalną literaturę. A zamiast kontynuować dalej ich zamierzenia, wzruszamy pogardliwie ramionami i w dodatku nie umiemy stworzyć nic nowego. To jest wielkie świństwo gadać na nich. To pomniejszanie ich wartości, jest charakterystyczne dla naszego beztalencia.
Zygmunt wtrącił niepewnie:
— Co oni nowego zrobili? Wzorowali się na Leśmianie.
— Ach, d..a z kolegi. Ciągle to: wzorowali się, naśladowali, epigoni tego, a spadkobiercy tych. Czcza gadanina. Wzorowali się, ale robili to dobrze i ze smakiem. Niema o czem mówić, lepiej wypijmy tego wina.
Kończyli już trzecią butelkę. Bove powtarzał ze smutkiem:
— Jesteśmy skazani na zagładę. Nasz kraj do niczego nie dojdzie.
— Nie gadaj głupstw, Michale, lepiej powiedz, co porabia twoja żona?
— Oj, nie wspominaj mi jej. Wyobraź sobie, że ona chce, abym ja napisał dramat o nas dwojga. Codziennie są o to straszne awantury. Wymyśla mi od niezdarów i tak dalej. Ona chce się tam otruć w ostatnim akcie. Ja mam ją zdradzić. Baba ma bzika. Nie żeńcie się, moi drodzy, dla pisarza jest to grób.
Następnym dwóm butelkom towarzyszył śpiew. Zygmunt odrzucił swą dostojność precz i ryczał: włoożę spodnie... czarne, cmentarne... iii pójdę w siną dal... nic nie zostanie tu po mnie... jeno ten cichy żaal... jeno te białe modrzewia... jeno ten cichy frasunek... i hen daleko za miastem... w knajpie... niezapłacony rachuunek...
— Przestań jęczeć, — wykrzyknął Lucjan. — Mówcie o czemś poważnem, a nie śpiewajcie bzdur. Czy doprawdy już nic was nie obchodzi?
Dziadzia bawił się jak dziecko. Sól od migdałów wysypał na stół i kreślił palcem przeróżne znaki. Zygmunt, półleżąc na stole, mruczał coś bez sensu, Lucjan bezmyślnie kręcił kieliszek wkółko, a Bove mówił żałośnie:
— Miałem, miałem dawniej majątek, jeździłem sobie po obcych krajach, zwiedzałem tu, siu. A teraz żyje się w tak opłakanym stanie. Teraz jestem człowiekiem pióra i nie mogę sobie nawet pozwolić na małe, nędzne auto. A o willi to już zupełnie niema co marzyć. To poto ma się ten talent, żeby chodzić piechotą po błocie. Inni, moi koledzy, rozbijają się, piją szampana, utrzymują piękne kobiety, słowem, używają, co się zwie. Albo we Francji. Każdy prawie pisarz, ma willę pod Paryżem, a jak lepszy, to i dwie. Jego sztuki po dwa lata nie schodzą z afisza. A to co? Straszne, straszne.
Nikt z obecnych nie przerwał swych zajęć, tylko Dziadzia szepnął:
— Wot głupi czełowiek.
Bove wychylił kieliszek. Zygmunt mówił kusząco:
— Chciałbym kiedyś zostać ministrem oświecenia publicznego. Zbierałbym specjalne podatki dla poetów. Sprawiłbym im wymyślne mundury z niebieskiego aksamitu z haftami, wyobrażającemi ciała kosmiczne. Co tydzień urządzałbym turnieje na najlepszy wiersz. Jadaliby jarskie potrawy. Każdy miałby powóz zaprzężony w wytresowane baranki. Och, wymyśliłbym jeszcze wiele innych rzeczy.
Dziadzia śpiewał na melodję „Uchar Kupiec“:
— Idjota, idjota, żal mi ciebie. Dlaczegoś jest idjota, nikt tego nie wie.
— Niema chleba, niema winca, nie potrzebno dalmatyńca, — powiedział Zygmunt. — Trzeba zadzwonić, żeby przynieśli jeszcze tej cieczy. Bove, czy kochasz „Pinoccio“ Collodiego?
— Lubię wszystko co włoskie lub hiszpańskie. Te kraje, to kolebki literatury. Przysięgnij, że się nauczysz włoskiego.
— Nigdy!
— Dlaczego?
— Upór. Jestem uparty.
— Napijmy się więc, może zmiękniesz.
Wypili duszkiem i przez czas dłuższy panowało milczenie. Wreszcie Bove wyszeptał, sycząc jak wąż:
— Dziadzia, a jednak jesteś fałszywy jak pies.
— Dlaczego? — zapytał Dziadzia obojętnie.
— Już ja wiem.
— Powiedz.
— No, no. Wiem i tyle.
— Nie porwiesz?
— Już ja jestem pewien.
Teraz Dziadzia zaczerwienił się i powiedział ostro do Lucjana i Zygmunta:
— Przecież to czelność! Facet powiada, że: jak pies, tak, powiedział właśnie tak: że jestem fałszywy jak pies. I teraz nie daje mi wyjaśnienia, dlaczego to powiedział. Żądam wyjaśnienia.
Po chwili milczenia, Bove powiedział szyderczo:
— Kto mojej żonie szeptał na ucho sprośne kawałki?
— Ja? Twojej żonie? Kiedy?
— Tak, ty! — Na wiosnę, jakżeśmy tu byli z Lucjanem.
— Ohydne kłamstwo. Przecież ja ją wtedy poznałem i prawie wcale nie rozmawialiśmy.
— Właśnie, właśnie! Ona dlatego odrazu wyszła, niby z powodu psa. Nagadałeś jej świństw, ona nie jest do tego przyzwyczajona.
Zarówno Bove jak i Dziadzia wypili po kieliszku wina.
— Co ja jej wtedy powiedziałem? Mów zaraz?
— Za nic tego nie powtórzę. Fakt faktem, że jesteś fałszywy.
— Nic jej nie mówiłem, wyssała sobie z palca.
— A więc dobrze. Kto jej powiedział: Ma pani takie miłe futerko koło nóżek. Kto jej to powiedział, no, kto?
— Ja! futerko! Przecież to jest niesłychane kłamstwo!
— Więc po raz drugi ubliżasz mojej żonie? Zarzucasz jej kłamstwo? Mój panie, za dobrze znam moją żonę, aby nie wątpić w jej prawdomówność. Powtórzyła mi to wtedy ze łzami w oczach. Ja sam oblałem się zimnym potem z oburzenia.
Dziadzia wstał od stołu:
— Wobec tego, w tej chwili jedziemy do pańskiej żony i wyjaśnimy wszystko. Nie zniosę podobnego zarzutu. Proszę, jestem gotów do drogi.
— Nie, mój panie. Nie mam powodu niepokoić żonę teraz, kiedy już to wszystko przebolała i czas zatarł ranę pańskiej obelgi.
— Tak? Więc niechaj koledzy sprawę tę rozsądzą. Lucjanie i ty, Zygmuncie! Powinniśmy jechać, czy nie?
— Zmiana miejsca jest nawet pożądana. Myślę, że należałoby jechać i rzecz zbadać na miejscu.
— A ty, Lucjanie?
— Ja też, ja też. Dobrze będzie przewietrzyć się trochę.
Bove wstał:
— Skore uważacie to za konieczne, więc jedźmy. Hallo, panie, płacimy!
Wszyscy mieli bardzo poważne twarze. Bove uregulował rachunek, poczem towarzystwo wsiadło do taksówki. Bove mieszkał na Pradze, skoro auto przejechało most, Zygmunt zaproponował:
— Nieźle byłoby wstąpić gdzieś po drodze na kieliszek koniaku. Zawsze to wzmacnia i myśl czyni jaśniejszą. Zwłaszcza teraz, przy tak ważnej sprawie kieliszek koniaku istotnie nie zawadzi.
— Tak, — powiedział Bove, — masz rację, ja sam muszę się uspokoić wobec faktu podobnej brutalności ze strony pana Stanisława.
Zatrzymano się przed jakąś podrzędną knajpą. Stanęli przed bufetem i Bove zadysponował cztery kieliszki Winkelhausena. Lucjan dodał:
— I sałatkę z cytrynki.
— Tak, i sałatkę. Kieliszki mogą być większe.
Wypili i stali tak z twarzami wykrzywionemi od cytryny. Dziadzia szepnął życzliwie:
— Może jeszcze raz tak samo?
Zgodzono się. Zygmunt poradził:
— Możemy wypić tutaj jeszcze po jednym, a prócz tego wziąć buteleczkę ze sobą. Będzie nudno bez alkoholu.
Bove zastanowił się.
— Świetny pomysł. Sprawa jest tak wielkiej wagi, że dobrze będzie mieć jakiś środek na ewentualne podenerwowanie się. Biedna Lucia, padła ofiarą swej urody. Proszę dać butelkę tego samego koniaku. Płacę, plus osiem kieliszków.
Dziadzia zaprotestował:
— O, nie! Ja to zapłacę. Butelka jest sprawą gospodarza, ale to, cośmy tu wypili, do mnie należy. Ja załatwię.
— Drogi panie, jesteście moimi gośćmi. Ja pokryję, proszę mi to zostawić.
— Przenigdy! Nie życzę sobie, żeby pan za mnie płacił. Panie bufetowy, ile to będzie?
— Więc tak! Niedość, że jedziemy wyjaśnić sprawę pańskiego nietaktu, pozwala pan sobie na kwestjonowanie moich możliwości płatniczych? Jesteś pan niepoprawny impertynent?
Zygmunt zawyrokował:
— Już, zapłacę ja.
Poszli na ten kompromis. Wsiedli znowuż do taksówki i ruszyli dalej.
Bove przed naciśnięciem dzwonka swego mieszkania, zaproponował:
— Pozwolicie, że ja żonie rzecz całą przedstawię. Może uda się sprawę załatwić przeproszeniem ze strony pana Stanisława. To mówiąc, zadzwonił:
— Nie mam za co przepraszać, — warknął Dziadzia. Ale Bove już tego nie słyszał, bo właśnie otwarto drzwi.
Przyjaciele zdjęli palta i weszli do saloniku. Bove poszedł do pokoju obok. Długą chwilę trwała cisza. Ale raptem rozległ się przeraźliwy głos kobiecy:
— Co! Kiedy! Zwarjowałeś! Futerko! Kiedy, ty pijaku ohydny!! On mnieby śmiał coś podobnego powiedzieć! Ja ci to mówiłam!? — na wiosnę? Precz, wynoś się, alkoholiku!! Obrzydliwiec!
W saloniku stanął zmieszany Bove i oświadczył:
— Moja żona okazała się żmiją. Zaparła się wszystkiego. Stasiu, Dziadzia kochany, czy możesz puścić ten wstrętny incydent w niepamięć? Zapomnijmy, ach! ona teraz wypiera się wszystkiego, komu wierzyć... komu wierzyć?
— Trudno mi będzie przeboleć tę insynuację. Tak, kobieta, język. Pocałujmy się. Czy poleciłeś, aby otwarto koniak?
— W tej chwili, sam to uczynię. Widzieliście coś podobnego? Sama mi to mówiła, jeszcze pamiętam, w łóżku mi to mówiła. I teraz powiada, że ja pijany jestem, że ubzdurałem sobie to. Umhh, Boże.
Podczas kiedy Bove był zajęty korkiem butelki, weszła pani Bove. Była czarująco uśmiechnięta i zawołała ze słodyczą:
— Co za radość, że panowie mnie odwiedzili. Tacy goście! Michał? Acha, otwierasz butelkę. Panie Stanisławie, przecież pan mi nic nie mówił.
— Właśnie, właśnie, takie... nieporozumienie. Już zresztą załatwione.
— Tak, ale jest to fantazja mego męża. Jakoby pan miał powiedzieć, że... że co?
— Że masz koło nóg futerko.
— Też coś, taki drobiazg. Może mi lis upadł na podłogę. Tak, to nieporozumienie. Mój Boże, ten lis już do niczego, sama nie wiem czem w zimie szyję otulę. Panie Lucjanie, to moja bielizna, niechże pan ją zostawi w spokoju.
Lucjan rzeczywiście w roztargnieniu przeglądał jakieś jedwabie, leżące w kącie sofy. Pani Bove schowała rzeczy te do szafy i poszła do kuchni.
Poczęli pić koniak. Po upływie pół godziny, pani Bove wniosła zakąski, a za nią dziewczyna kawę. Nastrój był wyśmienity. Bove został nawet ucałowany przez żonę. Lucjan nakręcił patefon i w saloniku rozległ się ochrypły głos Ordonki. Zygmunt pochłaniał sardynki i chwalił je. Dziadzia, pijąc kawę, opowiadał jak to będąc dzieckiem, na Korei, widział zderzenie się dwóch pociągów. Hałas, straszny hałas i jęki rannych. Zdruzgotane wagony, krew.
Bove dyskretnie wyszedł do przedpokoju i rezultat tego okazał się po kwadransie w postaci jeszcze jednej butelki koniaku oraz dwóch białego wina francuskiego. Zygmunt szalał z radości. Pani Bove skarciła męża żartobliwem spojrzeniem, na co on ucałował jej policzek. Dziadzia patrzał na butelki jak szatan na niewinne duszyczki. Lucjan zapamiętale cyrkulował między stołem a patefonem. Upływały godziny pełne nieprawdopodobnej wesołości. Atmosfera saloniku nabrzmiewała od śmiechu i zdawało się, że lada chwila coś trzaśnie. I trzasło.
Bowiem w pewnej chwili pani Bove nachyliła się do ucha Dziadzi i powiedziała, rozkosznie grożąc mu paluszkiem:
— Uratowałam pana od niemiłej sytuacji. Na przyszłość nie będzie mi pan mówił podobnych świństewek?
Ach, Bove, Michał Bove akurat to usłyszał. Napełniał kieliszek, czy coś takiego, dość, że był pochylony i usłyszał. Dziadzia spoważniał nagle.
— Tak, wydało się! Słyszałem. Więc on ci to powiedział.
Dziadzia wyrzekł z godnością:
— Nic podobnego nie miało miejsca. Pani widać zasugerowała się tem, i teraz mi to powtórzyła. Nic podobnego.
Pani Bove starała się żartować:
— Czego podsłuchujesz, ty szelmo. Ładnie tak?
— Ocho, pamiętam, teraz widzę to plastycznie. W łóżku, wieczorem w łóżku, powiedziałaś mi o tem futerku. Ha, świństwo jedno, a potem się zaparłaś. Hej! Chodźcie panowie z tego domu, który nie jest już moim domem!! Dziadzia, powiedziałeś, miałeś rację, wiedziałeś do kogo to powiedzieć. Chodźmy panowie! do palt, do palt!
Nie pomogły szlochy pani domu. Wszyscy wyszli, wsiedli do taksówki i pojechali na drugą stronę mostu. Dziadzia zaklinał się, płacząc prawie, że naprawdę nie mówił nic takiego. Nagle Bove zastanowił się, a potem wykrzyknął:
— Ona sobie to zmyśliła, żeby wzbudzić we mnie zazdrość! Żeby poróżnić mnie z przyjacielem. Podła, ale nie! nie jest podła, skoro chciała wzbudzić zazdrość. Znaczy, że jej zależy na mnie. Panowie, ach, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Kocha mnie, Lucia mnie kocha. Jedziemy do Moulin Rouge, tam będziemy się radować. Najdrożsi, wybaczcie, jestem tylko Michał Bove.
Zajęli miejsca przy okrągłym stoliku w jakiejś wrzaskliwej sali, wytapetowanej na czerwono. Większość publiczności stanowili młodzi, eleganccy żydzi, z arogancją na wypudrowanych twarzach i potwornie kolorowemi towarzyszkami u boków. Było tu duszno, gorąco i bardzo hałaśliwie. Bove jednak nie zwracał na to uwagi. Podano im cocktaile i tak zajęli się rozmową, że zapomnieli, gdzie są.
Podczas gdy Dziadzia niesłychanie skomplikowanemi zdaniami uświadamiał Bove o nieokreślonych możliwościach perfidyj kobiecych, a ten słuchał tego jak ewangelji, Lucjan i Zygmunt tańczyli. Obydwaj byli bardzo pijani i obejmowanie kobiet sprawiało im przyjemności pobudliwe. Ilekroć wracali do stolika, zastawali Bove i Dziadzię pochylonych ku sobie i spowiadających się ze swego życia. Dziadzia mówił rzewnie:
...i ani kwiat, ni owad w słoneczny dzień letni nie powstrzymał mnie od okropnego nałogu. Ksiądz mi zawsze mówił: nie branzluj się. Lecz ja nie, zatruwałem sobie młodość samogwałtem.
Na to Bove:
— Czy sądzisz, że ja się czemkolwiek różnię od ciebie? Od dziecka miałem ohydne skłonności do kłamstwa i obłudy, obrywałem przytem skrzydełka muszkom i przywiązywałem je do nitki. Ach...
— Coście, powarjowali! — wykrzyknął Zygmunt. Tyle łotrostw czynicie w życiu codziennem, a teraz muszki wspominacie. Fałszerze uczuć. Paniee... jeszcze jeden coctail!
Lucjan czuł w sobie wielkie ciepło i rozochocenie. Wrócił właśnie od tańca i pochylił się nad stolikiem, słuchając słów Dziadzi:
...i ręce wsadzałem siostrom pod sukienkę... kiedy nagle uczuł słony smak w ustach, a w chwilę potem poczuł, że ma je pełne czegoś gęstego. Usiadł więc i przybliżył chustkę do ust. Była to świeża, spieniona krew. Bove wykrzyknął: czerwone wino nie posłużyło ci! Ale nie było to wino, była to krew. Pierwszy zorjentował się Zygmunt i polecił kelnerowi przynieść drobno tłuczonego lodu. Lucjan połykał kawałki lodu i czuł przyjemne osłabienie. Wszyscy otrzeźwieli, przestano się śmiać i Dziadzia zaproponował odwiezienie Lucjana do domu. On zaś szedł wycieńczony, ale mimo to lekko pijany, z przyjemnym szumem w głowie i pięknemi, kolorowemi widziadłami przed oczami. Co chwila przykładał chusteczkę do ust, ale teraz krew spływała tylko za kaszlnięciem i niewiele. Było mu dobrze i lekko. Czuł pewne zawstydzenie wobec przyjaciół i powtarzał co chwila: to głupstwo, drobiazg, popsułem wam tylko zabawę. Dojechali wreszcie do domu. Przed bramą pożegnał ich Bove, poczem weszli do domu w milczeniu i trosce. Lucjan napił się jeszcze wody, chciał zapalić papierosa, ale Zygmunt stanowczo zaprotestował. Poczem, gdy Lucjan wlazł już pod kołdrę, usiadł na brzegu jego łóżka Zygmunt i począł go niepewnie uspakajać.
— Wiesz, taka krew niczego nie dowodzi. Może być z gardła, z przepalonego wódką gardła z papierosów; słowem ranka jakaś zrobiła się i stąd ta krew. Czy nie zdarzyło ci się kiedy, żeś rano wypluł trochę krwi? Zdarzyło się. Widzisz więc, że to jest poprostu z nosa lub z gardła. Nic ci nie będzie, jutro przyjdzie doktór, to — zobaczysz — powie, że to głupstwo. Jak się czujesz?
— Zupełnie dobrze, jak najlepiej. Wiem doskonale, że to był krwotok płócny, miałem go już kiedyś, taki sam. Bo widzisz mój kochany, ja przecież już dość dawno choruję. Ile to? Aa, trzy lata. Więc trzy lata, a miałem już raz krwotok, potem długi czas krwioplucie. No, a teraz, ostatnio bardzo nienormalnie żyłem, właściwie w naszem pojęciu bardzo normalnie. Tak. Prócz tego pod każdym względem kiepsko się czułem... i przyszło. Drugi raz już mi się chyba nie uda wywinąć cało. Takie to sprawy.
— Nie myślę cię pocieszać — rzekł Dziadzia — ale powinieneś się orjentować, że krwotok to jeszcze nic takiego strasznego. Hoho, ilu to bez krwotoku wyciąga nogi. A znowuż znałem gościa, co miał piętnaście krwotoków i żyje do dziś dnia. Są to rzeczy bardzo nierówne. Naturalnie, jeśli jest to sprawa płuc, to będziesz musiał pokurować się trochę. Niekoniecznie jednak musi to być groźne dla życia.
Rudawy blask świecy drgał na sprzętach. W pokoju słychać było oddechy śpiących. W pewnej chwili Józef gwałtownie usiadł na łóżku, szepcząc z przerażeniem: nie strzelajcie, nie strzelajcie... jutro, ale nie dziś... Potem opadł na poduszkę i spał dalej. Zygmunt palił papierosa i przyglądał się smugom dymu. Lucjan mówił cicho:
— A najbardziej szkodzi mi alkohol. Czuję to, wiem o tem, że byłbym zupełnie innym człowiekiem, gdybym nie pił. I czyż mi to smakuje? Nie znoszę przecież smaku trunków, z trudnością i odrazą przełykam koniak czy też wódkę. Ale jest tam we środku jakaś potrzeba, coś, czego nie można sobie wytłumaczyć i co nakłania do picia. Już kiedy miałem czternaście lat, w gimnazjum piłem systematycznie wódkę. Była nas taka czwórka. Dwa razy w tygodniu zamiast do szkoły szliśmy do Łazienek, kupowało się dwie butelki wódki, trochę wędliny, i gdzieś na uboczu, z powagą i namaszczeniem upijaliśmy się. Pewnie, że nie był to jeszcze nałóg, ale w każdym bądź razie skłonność. Chodziliśmy tedy alejami, zamroczeni, i zaczepialiśmy pensjonarki. Byliśmy największymi przyjaciółmi, łączyła nas ta zakazana rozkosz. O, bo piło przez i dla towarzystwa. Jest taka powieść Londona, pod tytułem John Barlecorm. Autor powiada tam, że nigdy nie miał skłonności do alkoholu i wpadł w ten nałóg jedynie przez kolegów, poprostu pił dla towarzystwa i przez warunki stał się alkoholikiem. To samo jest z nami, upijamy się wspólnie, mimo że często każdy z nas nie ma do tego chęci. Ja, bo nie znoszę alkoholu, ileż jednak razy w życiu nadużywałem. Fatalna sprawa.
— U nas rzecz ta przedstawia się zupełnie inaczej, — zaczął Dziadzia. — My jesteśmy młodzieżą okresu, w którym normalne zazwyczaj objawy młodości są skryte, zwiędłe. Wyłaniają się one dopiero pod wpływem narkotyku, olbrzymieją i kwitną. Podczas kiedy na trzeźwo jesteśmy ponurzy, nieprzyjemnie poważni, w trakcie urżnięcia się jesteśmy djablo młodzi, wyłania się wtedy cały bagaż przywilejów młodości, tężyzna, fantazja. Oczywiście, nie wszyscy młodzi ludzie piją, ale wszyscy są djabła warci w porównaniu z dwoma pokoleniami wstecz. Tak, moi drodzy, społeczeństwo nie będzie miało pociechy z tych przedwcześnie zneurastenizowanych, zeurotomanionych i przedwcześnie wyprutych z warjactw młodości bubków. Pomogła temu w lwiej części wojna, trochę błądzenie w poszukiwaniu ideału, no i chorobliwe przeintelektualizowanie, które prowadzi myśli na manowce, a nie pozwala widzieć istotnych potrzeb epoki. Ja myślę, że z tego gnoju wyjdzie wreszcie jakiś genjusz, który wskaże naszym mętnym łbom, co mamy robić. Najpierw prawda, a potem niech się zło i dobro jak mogą wykręcają, powiedział Saint-Beuve. Spójrzmy na tę naszą polską rzeczywistość: Nie mamy polityków, nie mamy artystów, niewiadomo, czy jesteśmy krajem konserwatywnym czy postępowym. Nasze miasta są wstrętnie prowincjonalne w porównaniu z zagranicą. Ktoś powiedział niedawno, witając zagranicznych gości, literatów zdaje się, że jesteśmy młodzi, że mamy dopiero dziesięć lat i nie mieliśmy czasu wiele zrobić. U djabła, więc cała nasza prawie tysiącletnia kultura jest mitem? Niewola. Ha, trudno. Włochy to cierpiały, kraje bałkańskie. Jesteśmy źle położeni geograficznie, taki los. Pocóż jednak, u pioruna, ten optymizm, poco to zakłamywanie się? Róbmy coś wreszcie: Malarze niechaj malują, literaci niechaj piszą, politycy niech się przestaną wodzić za łby. Wiecie co, ja myślę, że tacy Francuzi albo Anglicy, to muszą sobie z nas kpić tęgo. To nasze odbudowywanie się nasuwa mi na myśl analogję z gmachem, koło którego kręcą się pijani mularze i zwarjowani widzowie, wołając: ależ to będzie piękne, już jest wspaniałe, a co będzie dalej! Jesteśmy w mrocznej pustce i nie widzimy wartości, które możnaby wyszukać, potrzeba faceta, któryby nam poświecił. Tak, Lucjanie, ten twój krwotok może ci zrobić bardzo dobrze; poprostu zaczniesz racjonalnie żyć, może zaczniesz myśleć trochę. Ja tam gwiżdżę na wszystko. Moja piosenka prześpiewana. Nie zrobię już nic, a mam lat trzydzieści.
— Ja myślę, że właśnie to twoje wmawianie w siebie prześpiewania piosenki, doprowadziło cię do tak pesymistycznych poglądów. Nie jest tak podle. Niewątpliwie, przeżywamy fatalny okres dziejowy, ale myślę, że warunki naszego życia specjalnie nas uprzedziły do wszystkiego. Tak, trochę światła przydałoby się.
— Brednie, mój przyjacielu, nie wierzysz w to, co mówisz. Lepiej wiedzieć niż się dowiedzieć. Zygmunt, gdybyś mi podał szklankę wody, byłbyś porządnym chłopem.
Zygmunt poszedł do kuchni po wodę. Lucjana porwał kaszel, na chusteczce ujrzał znowu kilkanaście czerwonych żyłek. Było mu teraz wszystko jedno, czuł nawet pewną ulgę na myśl o kilkudniowem, przymusowem leżeniu. Wyciągnięty nawznak, oddychał szybko i chrapliwie.
Zygmunt podał wodę Dziadzi, mówiąc:
— Ja osobiście postanawiam nie pić już. Do d..y z takiem życiem od kieliszka do kieliszka. Zapisuję się na Uniwersytet, na filozofję. Trzeba coś skończyć.
— A skończ. Bove też skończył, jest doktorem filozofji i ledwie koniec z końcem wiąże. Tę dzisiejszą wycieczkę odpokutuje przez cały miesiąc. Nie chciałbym być na jego miejscu, ma pewnie teraz słodką przeprawę z żonką. Milasek baba, niema co. Wymyśliła sobie historyjkę, że ja jej coś tam powiedziałem, to draństwo dopiero, mogliśmy się jeszcze pobić z Bove. Co mu przyszło na myśl żenić się z taką sekutnicą. Och, jakież to wszystko jest idjotyczne.
Właśnie Zygmunt zaczął coś mówić, kiedy z kuchni rozległ się przenikliwy głos Stukonisowej:
— Co tu u nagłej i niespodziewanej śmierci jest hotel u mnie albo burdel jaki?! Trzecia w nocy, a oni sobie rozmówki prowadzą i nie dadzą spać człowiekowi, co haruje od rana do nocy jak wół! Za te marne parę groszy, człowiek musi cierpieć takich draniów łajdackich, pijusów zapowietrzonych, co to snu człowieka pracującego nie uszanują. Ażebyście nieroby jedne, nic dobrego w życiu nie odczuli! Żeby was...
— Może mama przestanie krzyczeć w nocy. Proszę iść spać zpowrotem!
— A już, bo tobie się zachciewa łajdaczyć po nocach, że cię już na mordę wyrzucili z roboty, jużeś się doigrał tam, że cie nawet roku nie potrzymali. Pocom cię, cholero jedna, do szkół posyłała, że tylko we łbie ci się przewróciło, i zdaje ci się, żeś już taki inteligent, że nawet matce, co cię krwawą pracą wychowała, będziesz jeździł po nosie. Patrzajcie go, pętaka, łachmaniarza, wszystkie rozumy pozjadał!
— Jak mama dostała ataku szału, to ja zaraz zrobię, co należy. Proszę się uciszyć w tej chwili, nie jesteśmy tu sami!
— Milcz! mówię ci milcz, ty wyrodku, ty przeklęty przez wszystko na ziemi łotrze. Oszalałam! Teraz to ci już oszalałam, jużeś za wielki pan, że się swej matki wypierasz! Wyrzucę ciebie i tych twoich zatraconych kompanów na zbitą mordę. Ten chudzielec, ten brodacz parszywy już mi za dwa miesiące winien, a teraz jeszcze po nocach wyszczekuje na kraj ojczysty. Już ja sobie dam z wami radę, wycieruchy, obijknajpy!
Z pościeli wyłoniła się ponura twarz „Miećka“:
— Zamilczycie wy, czy nie, może dacie spać do nagłej cholery!
— Leż tam, ty drugi gagatku, bolszewicki wychowanku. Ha, doczekałam się synalków: jeden bandyta, a drugi wielki pan, co bez portek chodzi. W tej chwili gasić mi te świece, bo wam tu garnkiem łby porozbijam!
Stukonisowa równie uciszyła się jak wybuchła. Dziadzia, o, musiał spać i nic nie mówić, bowiem istotnie zalegał z opłatą tego kąta. Przykro jest płacić za to, co człowiekowi się słusznie od życia należy, za prawo do przespania. I miał przecież pieniądze, owe półtora tysiąca złotych, ale rozeszły się, zapomniał nawet, że winien jest Stukonisowej. Ach, teraz przykrość i obelgi. Brodacz parszywy — straszne.
Zygmunt rozebrał się i ze słowami: możesz gasić, ułożył się obok Dziadzi. Lucjan zdławił palcami płomień świecy. Zapach kopciu podrażnił mu nozdrza i znowuż porwał go kaszel. Cierpliwie przeczekał szarpnięcia płuc, i czując że nieprędko uśnie, otworzył szeroko oczy i wpatrywał się w ciemność. Co miał od życia? Dało mu ono tak skąpą porcję radości, iż zginęła ona w nawale zła. Dzieciństwo było przecież bolesne i otoczone mrokiem nieporozumienia jego stron dodatnich. A potem młodość. Otrzymał lotność umysłu, jak na drwiny, aby bardziej pojmował nędzę i cierpienia, jakie mu towarzyszą. Ach, Boże, w piętnastym roku życia, w rozkwicie chłopięctwa los zmusił go do ciężkiej i nędznie opłacanej pracy. Przypomniał sobie potworne dni, gdy jako praktykant ślusarski w garażu, po kilka godzin leżał na śniegu pod automobilem i odkręcał skrzynki biegu; palce sztywniały mu i przymarzały do wielkich, żelaznych francuskich kluczy, gęsta oliwa i błoto padały na twarz. Nędzne pożywienie i nauka po nocach, kiedy o szóstej rano trzeba było wstać, aby na siódmą zdążyć do warsztatu, wycieńczały młody organizm. Potem w amerykańskiej misji metodystów pół roku przesiedział zgarbiony nad starem obuwiem w jakimś warsztacie szewskim, w zaduchu skór i klejów. I nigdzie nie mógł wytrzymać długo. Kolejno pracował w sklepie kolonjalnym, w fabryce guzików i w sklepie z wyrobami skórzanemi. Z trudem zdobywane wykształcenie umożliwiło mu wreszcie pracę w biurze. W dusznym pokoju cierpliwie przepisywał jakieś akta. Już kaszlał, już przeszedł pierwszy krwotok. W tem biurze próbował pisać swoje opowiadania, kradnąc godziny firmie. Udało mu się coś wydrukować, potem jeszcze raz i jeszcze raz. Dostał stałą współpracę w tygodniowem piśmie. Przystał do grupy młodych poetów, chwalono jego talent, lubiano go. Ciągle pogłębiał swą wiedzę, uczył się, czytał masę. Do czegóż wreszcie doszedł tą swoją wytrwałością? Jakież rezultaty dało mu ciężkie borykanie się z losem od lat najmłodszych? Wśród kolegów nie znalazł wzniosłych myśli i dążenia do rzeczy wielkich, wśród ludzi zaś napotkał na pustkę i chęć jak najintensywniejszego użycia. Nie spotkał ludzi mądrych i prawdziwych poetów. W poszukiwaniu czegoś istotnego, osłabił swoje nerwy i przeoczył młodość. Kimże jest wreszcie? Wstrętnie okpionym przez rzeczywistość, w nędzy umierającym młodzieńcem. Porzucił wyjaławiającą pracę w biurze, utrzymywał się z pensji ofiarowanej mu przez pewnego bogatego mecenasa, ale teraz cofnięto mu to i wszystko się skończyło. Brak mu było energji, wszystkie plany w łeb wzięły, zdrowie się pogorszyło i oto leży teraz w tej ciemności, w dusznym kącie, pełen zwątpienia i rezygnacji.. Ojciec, matka, opuścili go i taką mają pociechę, że nie widzą jego upadku. Zamknął oczy i próbował usnąć, ale w głowie brzęczały mu natrętnie gdzieś przeczytane czy zasłyszane słowa o potędze umysłu ludzkiego, o wielkości, o radosnych celach życia, triumfie intelektu i możliwości osiągnięcia ideału i nasycenia się istnieniem. Ach, gdzież są ci, którzy to widzą lub posiadają. Dążyłem do wyżyn, ale po kilku krokach spostrzegłem, że nigdy tam nie dojdę. Takich jest wielu i dojdzie jeszcze, żeby już nie czuć i nie myśleć, żeby usnąć.
Odurzony pracą mózgu i wyobraźni, znękany rozpamiętywaniem przeszłości, zapadł się wreszcie w jakieś tępe osłupienie, pełne majaków i wizji, w coś, co nie możnaby nazwać snem człowieka szczęśliwego.
Nazajutrz Dziadzia i Zygmunt mieli ponure twarze, kręcili się leniwie po mieszkaniu, mówili głupstwa albo pili herbatę. Jesień już była w pełni, słońce blade, a powietrze jakby rzadsze. Koło południa przyszła do łóżka Lucjana Teodozja i zapytała gburowato:
— Nie wstyd ci to tak leżyć? Dzień jak wół i wszyscy na nogach.
— Wstyd mi, ale niezbyt dobrze się czuję. Wczoraj miałem krwotok.
— Niby krew ci ustami poleciała? Przecież możesz umrzeć od tego! Trzeba, żeby doktór przyszedł.
— Ano, trzeba. Musiałby ktoś to załatwić.
Do łóżka podeszli Zygmunt i Dziadzia, napół ubrani i bladzi. Zygmunt zawołał:
— O, już nie śpisz. Nie chcieliśmy cię budzić. No i jak się czujesz?
— Chyba mam gorączkę. Boli mnie lewa strona piersi i ciężko mi oddychać.
— Nie moglibyście to, wałkonie, skoczyć który po doktora? Jak miał krwotok, to teraz ma ranę w płucu. Jesteście koledzy, ale do wypitki — wykrzyknęła Teodozja.
— Pójdę zaraz po doktora. Poszedłbym z samego rana, ale musiałem się jeszcze z tobą porozumieć, a nie chciałem cię budzić. To, że się źle czujesz, to nic dziwnego, wypiłeś wczoraj niezgorzej. Myślisz, że my to jesteśmy zdrowi? Popatrz na Dziadzię, wygląda jak zczerniała tyczka od chmielu. Myśmy wczoraj z powodu twego wypadku za wcześnie wytrzeźwieli i teraz ten zepsuty alkohol, który nie zrobił swego, pokutuje w nas. Zaraz się ubiorę i wyszukam doktora. Internistę trzeba. Bądź pewien, że pojutrze pójdziemy na wódkę. Wszystko będzie dobrze.
Zygmunt ubrał się i wyszedł. Dziadzia usiadł na łóżku Lucjana, a Teodozja obok na krześle. Prócz nich w pokoju byli jeszcze Józef i Bednarczyk, obaj zajęci nauką.
Teodozja zrzędziła:
— Jak kto tak wódkę chla, to pewnie, że mu się płuco przepali, a jeszcze te papierosiska, a nie doje, nie dośpi. Przejedzie się pan na tamten świat, to dopiero zobaczy. Te chłopy, to naprawdę, nie wiedzą, czy na łbie stawać, czy już sama nie wiem co. Pan Dziadzia to pewnie też z jednego płuca niema, taki suchy.
— Ja się urządziłem zupełnie bez płuc — odpowiedział Dziadzia ze śmiechem. — Już mam taką umowę z Panem Bogiem.
— A już. U nas na wsi jeden chłop młócił żyto i jak mu się nie puści krew z gęby, chyba ze dwie kwarty, całe klepisko ufarbował. To potem doktór powiedział mu, że ma suchoty. I ten chłop zaczął jeść psi szmalec, cały taki garnuszek na dzień zjadał. Z początku zaczął chudnąć, ale potem to tak zgrubiał, że jeszcze więcej jak przedtem. Pan Lucjan też powinien jeść psi szmalec. To te pęknięte płuco zarośnie tłuszczem i człowiek może żyć sto lat.
— Panno Todziu, niech się pani zajmie swemi porodami, proszę nie mówić takich obrzydliwości, trudno mi wierzyć w chłopskie przesądy.
— Przesądy, pan już w nic nie wierzy. A co pan będzie jadł na obiad?
— Nie wiem, chyba nic.
— A tak, już, zaraz, nic. Zrobię panu kaszy na mleku i parę jajek usmażę. Tylko żeby pan jadł, bo... trzeba dużo jeść.
Poszła do kuchni i zaczęła się krzątać koło paleniska. Dziadzia zaczął coś mówić, ale wszedł Zygmunt z jakimś małym, czarnym żydkiem, o dość młodym wyglądzie i niezwykle żywem spojrzeniu swych błyszczących oczu. Doktór zdjął palto, usiadł na brzegu krzesła, naprzeciw Lucjana i patrząc mu w oczy zapytał:
— Więc jak to było?
— Po raz pierwszy dowiedziałem się o swojej chorobie trzy lata temu. Wychodząc z biura po południu, było to w zimie, poczułem w ustach coś ciepłego i splunąłem na śnieg. Zobaczyłem krwawą plamę. Znowuż nabrało mi się w usta. Z chusteczką przy ustach pobiegłem do apteki, gdzie mi krwotok zatamowano. Od tego czasu czułem się to lepiej, to znów gorzej. Gorączkowałem okresami. Cztery razy wyjeżdżałem do Zakopanego. Ostatnio wróciłem tu na wiosnę, po półrocznym tam pobycie. Czułem się dobrze. Ostatnio znowuż było gorzej, ale zdawało mi się, że to nerwy, lub wogóle niedyspozycja psychiczna. No, i wczoraj, po wypiciu większej ilości alkoholu, dostałem drugiego krwotoku.
— Dużo tego było?
— Dość dużo... szklanka krwi może. Plułem potem.
— Tak. Będzie pan łaskaw zdjąć koszulę i uklęknąć na łóżku, ot tak.
Doktór począł opukiwać Lucjana. Robił to bardzo skrupulatnie i długo. Mówił czasem: proszę zakasłać, albo: wstrzymać oddech, wypuścić, i wtedy przykładał ucho do ciała Lucjana i słuchając, patrzał swemi ruchliwemi oczkami na stojącego obok Dziadzię. Wreszcie skończył badanie, usiadł zpowrotem na brzegu krzesła, ujął przegub ręki Lucjana i patrząc na zegarek, trwał nieruchomo przez minutę. Potem uwolnił rękę, schował zegarek do bocznej kieszeni spodni i dość długo patrzał w oczy Lucjana. Wreszcie powiedział dobitnie:
— Z panem jest źle.
I patrzał na niego w dalszym ciągu.
— Co mam robić, żeby było lepiej?
Doktór wstał i oparł się plecami o ścianę.
— Przedewszystkiem poleży pan tutaj, w łóżku z dziesięć dni. Przez ten czas unikać będzie pan wszelkich wzruszeń i podenerwowania. Nie będzie pan jadł potraw zbyt gorących ani ostrych. Zapiszę panu odpowiednie lekarstwo, które będzie pan używał. Potem przyjdzie pan do mnie i pomyślimy o wyjeździe. Jeśliby pan czuł się źle, proszę mnie zawezwać do siebie. Trochę duszno tu jest, trzebaby częściej okna otwierać. Nie palić, papierosy zarzucić koniecznie. Jeść dużo i tłusto, możliwie mlecznie.
Usiadł przy biurku, wypisał nazwy lekarstw na podłużnym kawałku papieru i wręczył receptę Lucjanowi: trochę tiocolu i codeiny, wapna trochę. Bądź pan dobrej myśli, nie lekceważ pan choroby. Dowidzenia.
Lekarz wyszedł, a Zygmunt zawołał:
— Jak temu facetowi umarł ojciec, to ja mu napisałem taki wiersz w formie epitafium. Znaliśmy się i poprosił mnie o to. Teraz się przydał. Powiedział, że źle z tobą? To znany kpiarz, on ma taki system — proszę ciebie — że trzeba przerazić trochę pacjenta. O, już pierwsza godzina! Dziadzia, może pójdziemy trochę do „małej“? Postaram się przynieść ci trochę książek, Lucjanie.
Dziadzia ubrał się, poczem wyszli obaj. Teodozja wsunęła się do alkowy i zapytała:
— Może zjesz teraz trochę tej kaszy na mleku, już jest zimna... nie zimna, a taka ciepła, tak jak mówił ten doktór. Zjesz?
— Owszem, możesz przynieść. Psiakrew, fatalnie się czuję, mam poprostu kacenjammer przedewszystkiem, a potem dopiero gruźlicę. Ach, może mi ta kasza zrobi lepiej, nic dzisiaj jeszcze nie jadłem. Panie Józefie, czy rzeczywiście jest już pierwsza?
Student chwilę jeszcze trwał nad wielkim arkuszem papieru, na którym coś kreślił, wreszcie podniósł głowę do góry jak obudzony ze snu, przymrużył oczy i wyrzekł, ziewając:
— Dzie...esięć. Dzie-sięć po pierw...szej. Oj, jak ten czas leci. Co to, choruje pan? Zdaje się, że doktór był u pana, zajęty byłem... był, co?
— Owszem, był lekarz. Czuję się trochę kiepsko. A, trzeba będzie poleżeć trochę.
Student powiedział jeszcze mrukliwie: czort wie, kiedy co na człowieka przyjdzie, — poczem pochylił się nad pracą.
Lucjan usiadł na łóżku, opierając się plecami trochę o poduszkę, trochę o żelazne pręty. Teodozja przyniosła kaszę i usiadła na krześle. Lucjan jadł trzymając talerz na kolanach.
Teodozja patrzała na niego, przechyliwszy głowę, jak ptak nadsłuchujący. Wreszcie zaczęła mówić smutnym głosem:
— Jeszcze umrzesz, to potem zostanę sama. Musisz się starać wyzdrowieć. I tak miałam przez ciebie trochę kłopotu. Żebym nie miała znajomej akuszerki, to nie wiem, coby było. Dobrze, że już przeszło.
— O czem ty mówisz?
— O czem bym miała mówić, jak nie o dziecku co je od ciebie dostałam.
— Pleciesz brednie jakieś. Kiedy to było, dlaczego mi nic nie mówiłaś?
— Kiedy było? W lecie było. Co ci miałam mówić, twoja to rzecz, czy co? Dobrze, że miałam znajomą, to mi zepsuła tę biedę. Teraz mówię ci, bo jeszcze umrzesz, to żebyś wiedział.
— Ach, Boże, weź tę kaszę, już mi się odechciało jeść. Teraz mi to mówisz dopiero: Czy teraz jest już wszystko dobrze? Jak to się stało, że ja tego nie zauważyłem?
— Teraz dobrze. Jak mnie w lecie raz dwa dni w domu nie było, co to niby wyjechałam na wieś, to wtedy leżałam u tej akuszerki. Ale nie smuć się, bo to już przeszło. Tylko żebyś wiedział. No, muszę już iść, bo o drugiej mam dyżur.
Wstała i wyszła swoim wspaniałym krokiem, dumna i wyniosła. A on pozostał sam, nie mogąc ochłonąć jeszcze z wrażenia. Mało brakowało, a jeszcze to dołączyłoby się do szeregu jego kłopotów. Wzruszyła go rozumna dobroć tej dziewczyny. Wspomniał kobiety jakie znał, i pojął, że ta prosta dziewczyna zakasała wszystkie zdrowym rozsądkiem i wrodzoną szlachetnością. Leżał tak w ciszy, a różne najdziwniejsze myśli jęły mu się przesuwać przez głowę. Raptem przyszła na niego fala zawstydzenia. Z niebywałą jasnością i wbrew woli, zaczął sobie przypominać wszystkie nietakty, jakie popełnił w przeszłości. Stawały przed oczami różne epizodziki z życia, w których bądź to śmieszną, bądź to żałosną odegrał rolę. Głupie słowa, gaffy kiedyś wypowiedziane, wszystko to tłoczyło się do umęczonego mózgu. Ukoronowało to wspomnienie pewnej wizyty letnim wieczorem, zapach kwiatów, dźwięki harmonji. Ach, policzki zapłonęły, a wstyd oddech czynił cięższym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.