Wspólny przyjaciel/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Trzeba działać.

Wielka Brytania (pojęta tak, jak ją wyobrażają na monetach państwowych) uświadomiła sobie pewnego pięknego dnia, że Weneering może jej oddać ważne usługi, stając się członkiem parlamentu. Wielka Brytania odkryła w panu Weneering zalety reprezentacyjne, które to zalety nie podlegały absolutnie żadnej wątpliwości, skutkiem czego sfery miarodajne doszły do przekonania, że izba posłów byłaby czemś niekompletnem, gdyby nie zawezwała na członka swego pana Weneeringa. Wielka Brytania więc poleciła pewnemu, ukwalifikowanemu do takiej czynności osobnikowi, aby zawiadowił pana Weneering, że jeśli zechce przelać do kasy wyborczej 5 tysięcy funtów, to może liczyć na pewno, iż zostanie członkiem parlamentu, a dwie literki C, P, (członek parlamentu) zjednoczone zostaną na zawsze z jego nazwiskiem, co będzie go kosztować po 2500 funtów od litery. Prosta rzecz, że nikt nie dotknie złożonych przez niego pieniędzy, a tylko po wyborach rozwieją się one i ulotnią, jakby pod wpływem magicznego zaklęcia.
Ukwalifikowany dżentlmen udał się zatem do pana Weneeringa i powtórzył mu zlecenie Wielkiej Brytanii.
Weneering uczuł się mile połechtany tak zaszczytną propozycyą, odrzekł jednak, że przed powzięciem ostatecznego postanowienia, naradzić się musi ze swymi przyjaciółmi.
Na to delegowany jegomość dał mu zaledwie cztery godziny czasu do namysłu, oświadczając mu, że istnieje inny dżentlmen, który gotów jest wyłożyć na swe wybory sześć tysięcy funtów, czyli o tysiąc funtów więcej, niż pan Weneering i że w razie zwłoki będzie się musiał zwrócić do owego dżentlmena.
Na takie dictum pan Weneering pobiegł do żony, wołając:
— Trzeba działać. — Następnie zaś kazał zawołać dorożkę.
Anastazya Weneering, która piastowała właśnie swoje niemowlę, oddała je natychmiast mamce, a, przycisnąwszy do czoła 10 krogulczych palców, stała przez chwilę, z nawpół obłędnym wyrazem twarzy, zapożyczonym częścią od Ofelii, częścią zaś od jednej z heroin klasycznych, słynnych ze swej małżeńskiej wierności.
— Trzeba działać — powtórzyła, przyciskając rękami rozpalone skronie, trzeba działać.
Tymczasem Weneering wskoczył do fiakra, a dorożkarz, który go wiózł, otrzymał rozkaz szarżowania na przechodniów z niemniejszą zapalczywością, jak to uczyniła gwardya pod Waterloo. Przelecieli więc, jak wicher, kilka ulic, przedzielających ich od Duke-street, w dzielnicy Saint James, to jest od miejsca, gdzie mieszkał Twemlow. Dżentlmen ten wyszedł był właśnie z rąk artysty-fryzyera, który, dla niewyjaśnionych bliżej celów, namaścił mu włosy żółtkami jaj, a ponieważ zabieg ten leczniczy domagał się dwugodzinnego suszenia włosów, uczesanie pana Twemlow usposobiło go bardzo odpowiednio do wysłuchania piorunującej nowiny, gdyż włosy stały mu dosłownie na głowie. W tej fryzurze przypominał zarówno kolumnę na Fish-street[1], jak i króla Pryama, uchodzącego z murów płonącej Troi.
— Drogi mój Twemlow, — zawołał pan Weneering, ściskając obie dłonie małego dżentlmena — ty, który jesteś najdawniejszym i najlepszym z moich przyjaciół! (tym razem zdaje się być tego pewny, pomyślał Twemlow).
— Drogi przyjacielu — powtórzył pan Weneering, — jak myślisz, czy kuzyn twój lord Snigsworth zechce podpisać się na mojej liście? Nie wymagam wcale, aby jego lordowska mość raczył sam przybyć, wystarczy mi, gdy się podpisze na liście komitetu.
— Sądzę, że kuzyn mój nie zechce podpisać się na tej liście — odparł z przygnębieniem Twemlow.
— Moje opinie polityczne — rzekł na to Weneering, który dotąd nie miał żadnych opinij — są przecież zupełnie zgodne z przekonaniami lorda Snigsworth, to też nie dla mnie może, ale ze względu na dobro publiczne, nie odmówi mi lord Snigsworth swego podpisu.
— Może, może... — odparł ze zwątpieniem Twemlow — chociaż...
W zakłopotaniu swem zapomniał o żółtkach, które miał we włosach i podrapał się niebacznie w głowę, — to zmieszało go bardziej jeszcze.
— Mówmy otwarcie — rzekł dalej pan Weneering, — przecież między nami niema ceremonij, jak między prawdziwymi przyjaciółmi. Jeśli tylko to, o co pana proszę, jest panu niemiłe lub przedstawia jaką trudność, powiesz mi pan to całkiem szczerze, przyrzekasz mi to pan?
Mały Twemlow przyrzekł to z całą gotowością, a wówczas pan Weneering zaproponował mu, aby napisał do lorda Snigsworth, w jego interesie, przedstawiając całą sprawę w jaknajlepszem świetle, ze stanowiska publicznego dobra. Ale Twemlow, ośmielony przyrzeczeniem, jakie wydarł od niego jego przyjaciel, rzekł stanowczo:
— Jeżeli mam być szczery, to wołałbym nie zajmować tą sprawą lorda Snigsworth.
Odpowiedź ta zmartwiła mocno pana Weneeringa. A przecież Twemlow miał zupełnie poważne powody do tej odmowy. Jego stryjeczny brat, Snigsworth, był to stary, podagryczny jegomość, obdarzony bardzo przykrym charakterem. Twemlow był od niego zależny, pobierając od jego lordowskiej mości małą rentę, wzamian za co poddawać się musiał wszystkim kaprysom starego hipohondryka, Odwiedzając naprzykład swego kuzyna, ulegał niewzruszonemu regulaminowi etykiety, przypominającemu dawne instytucye feudalne.
Musiał naprzykład wieszać kapelusz w oznaczonem miejscu, siadać na pewnem oznaczonem krześle, poruszać w rozmowie tylko pewne oznaczone przedmioty, mówić tylko do niektórych osób, a przedewszystkiem opiewać za każdym razem z nowym zachwytem wartość nagromadzonych w rezydencyi lorda pamiątek rodzinnych, a zwłaszcza obrazów. Nie wolno mu było uchylić się ani na jotę od tych obowiązujących przepisów. Musiał także wstrzymywać się w czasie tych wizyt od picia starych, kosztownych win, chyba, że go specyalnie do tego upoważniono.
— Mogę wszelako usłużyć panu w inny sposób — rzekł po namyśle Twemlow — to jest będę sam działał.
Pan Weneering podziękował mu za tak dobre chęci, ściskając jego dłonie,
— Tak jest, będę działał — powtórzył Twemlow, zapalając się do tej myśli — która godzina?
— Pięć minut po jedenastej.
— Za dziesięć minut idę do klubu i będę tam siedział do wieczora.
— Dziękuję, stokrotnie dziękuję — zawołał Weneering, zachwycony tym projektem, — Wiedziałem, że mogę liczyć na pana. Powiedziałem to nawet pani Weneering przed wyjazdem z domu, bo, mój drogi Twemlow, jesteś pierwszy, do którego się zwróciłem, Anastazya poświadczy, że wyraziłem się zupełnie, jak pan przed chwilą, mówiąc: „trzeba działać“.
— A pani Weneering, czy działa już?
— O! naturalnie i to z całej mocy.
— Wybornie! Skoro płeć nadobna jest z nami, możemy być pewni zwycięstwa.
— Ale nie powiedziałeś mi jeszcze, drogi przyjacielu, co myślisz o mojem wejściu do parlamentu?
— Myślę — odparł wzruszonym głosem pan Twemlow — że będziesz pan ozdobą klubu.
Weneering podziękował mu raz jeszcze, poczem wypadł na schody, a rzuciwszy się w głąb fiakra, rozkazał dorożkarzowi szarżować na City, z zupełną pogardą dla bezpieczeństwa przechodniów.
Twemlow próbował po jego odejściu oczyścić swe włosy z żółtka, które ścięło się tymczasem na jego głowie, pokrywając ją rodzajem skorupy, skutkiem czego głowa ta podobną się stała do świeżo upieczonej babki. Udało mu się po niejakim czasie usunąć tę ozdobę za pomocą szczotkowania, poczem udał się istotnie do klubu, a wziąwszy w posiadanie największe okno, stał się celem spojrzeń wszystkich przechodniów. Spełniał on swoją misyę w następujący sposób: skoro kto wchodził do klubu, Twemlow zadawał mu pytanie:
— Czy znasz pan Weneeringa?
Odpowiedź “ wypadała zwykle przecząco. Twemlow mówił wówczas: — Weneering kandyduje, czy pan wie? Kandyduje na Wide-Pocket.
— Czy tak? Życzę mu szczęścia za jego pieniądze — odpowiadał z lekkiem ziewnięciem dany osobnik.
Około szóstej godziny Twemlow uczuł się wyczerpany swą działalnością, dziwiąc się w duchu, że parlament nie mianował go dotąd swym agentem wyborczym.
Weneering dopadł tymczasem mieszkania Podsnapów, gdzie zastał pana Podsnapa dziwnie wzburzonego, gdyż, czytając gazety, dżentlmen ów doszedł w cudowny prawie sposób do świadomości, że Włochy nie chcą się uważać za Anglię. Wyzyskał też wizytę pana Weneeringa dla wypowiedzenia na ten temat piorunującego protestu.
Weneering ośmielił się przerwać mu potoki wymowy, uwiadamiając go o swej kandydaturze. Upewnił go następnie, że przekonania ich są zupełnie jednakie, a zarazem dał do zrozumienia, że jego własne opinie polityczne powstały pod wpływem światłych wskazówek pana Podsnapa.
— Czy pytasz mnie pan o radę? — zagadnął go surowo pan Podsnap.
Weneering mówić zaczął o nieocenionej pomocy tak wyjątkowego przyjaciela.
— A więc nie o radę panu chodzi, lecz o moje poparcie.
Pan Weneering nie przeczył temu.
— Słuchaj mnie, Weneering — rzekł na to Podsnap, marszcząc brwi — parlament nie obchodzi mnie wcale, bo przecież rozumiesz sam, że gdyby było inaczej...
Weneering rozumiał wybornie, że gdyby pan Podsnap zapragnął być członkiem parlamentu, to zostałby nim w oka mgnieniu.
— A więc nie odmawiam panu swego poparcia, dziś właśnie mamy wolny czas, przyjdę więc do was na obiad, tam naradzimy się, co mamy robić. Zdałoby się nam paru energicznych ludzi obytych w świecie, którychbyśmy mogli posyłać tu i owdzie.
— Boots i Brewer — zaproponował Weneering.
— Ci panowie, których poznałem u was? bardzo dobrze.
Pomysł wprawienia w ruch Bootsa i Brewera oczarował Weneeringa. Pożegnawszy więc Podsnapa, udał się w pełnym galopie do mieszkania tych dwóch panów i zamówił dla każdego z nich osobną dorożkę.
Boots i Brewer zgodzili się z zachwytem na rolę agentów wyborczych i popędzili w swych dorożkach każdy w przeciwnym kierunku.
Weneering udał się następnie do konfidenta Wielkiej Brytanii, z którym załatwił parę delikatnych tranzakcyi finansowych i ułożył z jego pomocą mowę kandydacką do niezależnych wyborców miasteczka Wide-Pocket. W mowie tej wyrazić miał Weneering, że powraca do Wide-Pocket z uczuciem żeglarza, który po długiej wędrówce przybywa skąpać się w atmosferze stron rodzinnych. Ściśle biorąc, Weneering nigdy nie był w Wide-Pocket i nie wiedział dokładnie, gdzie leży to miasteczko. Pani Weneering nie traciła czasu ze swej strony i pojechała własnym powozem do lady Tippins. Sędziwa trzpiotka mieszkała w dzielnicy arystokratycznej nad gorseciarką, w której oknie wystawowem stała figura kobieca naturalnej wielkości, w niebieskiej spódnicy, ze sznurówką w ręku. Dama ta spoglądała przez ramę na przechodniów z wyrazem nawpół zdumionym, nawpół naiwnym i zdziwiona widocznie sama, że kazano jej ubierać się w miejscu publicznem. Lady Tippins była u siebie, a salon jej był w mroku graniczącym z ciemnością nocną. Przyjęła panią Weneering, siedząc plecami do okna. Nadobna staruszka zdziwiła się niemało, widząc u siebie panią Weneering w porze tak niezwykłej, dowiedziawszy się wszakże o co chodzi, przyrzekła jej swą pomoc. Pani Weneering opowiedziała jej w przerywanej wzruszeniem mowie, że mąż jej kandydować będzie w dzielnicy Wide-Pocket, że zatem ona, jako małżonka i matka, oddać się musi całą duszą agitacyi na jego korzyść, z tego też powodu zwraca się do lady Tippins, która ma tak rozległe stosunki. Pani Weneering dodała jeszcze, że przyjechała tu własnym powozem, który gotowa jest oddać na wyłączny użytek lady Tippins, sama zaś powróci do domu pieszo, bo niema ofiary, którejby nie poniosła dla szczęścia swego małżonka. Ekwipaż jej jest zupełnie nowy, ale odda je go bez wahania razem z końmi i stangretem dostojnej swej przyjaciółce, sama zaś gotowa jest brodzić, jeśli trzeba, w błocie ulicznem, choćby miała zakrwawić sobie stopy o twarde bruki i paść później bez sił przed kolebką niemowlęcia.
— Bądź spokojna, moja droga — odrzekła na to wszystko lady Tippins — będziemy agitowali na korzyść twego męża i wprowadzimy go niezawodnie do parlamentu.
Agitowała też istotnie, a zwłaszcza wprowadziła w żywą agitacyę konie państwa Weneering. Jeździła nimi od rana do nocy, składając wizyty, odwiedziła wszystkich znajomych, roztaczając znany czar swego umysłu i zielone pióra olbrzymiego wachlarza.
— Drogi panie! — mówiła kolejno do licznych swych znajomych — zgadnij pan, czem teraz jestem i czem się zajmuję? Wyborami, drogi panie, tak jest, wyborami. Jestem agentem wyborczym i agituję za swym kandydatem, który stawać będzie w Wide-Pocket. Chcesz pan wiedzieć, kto kupił ten okręg wyborczy? Niejaki Weneering, najlepszy mój przyjaciel, nie mówiąc o żonie jego, która się także uważa za moją najlepszą przyjaciółkę. A co najciekawsze, że nikt właściwie nie zna tych Weneeringów, nikt nie wie, skąd się wzięli. To pewne, że wydają Lukullusowe obiady, na które każdy może przychodzić, jak w bajkach „Z tysiąca i jednej nocy“. Ułożyliśmy też w naszem kółku, żeby popierać niby jego kandydaturę, Będzie to pyszna farsa, zabawimy się wybornie. Ten Weneering jest prawie moją własnością, przyjdź pan do niego jutro; stół wyborny, trzymać się będziemy, we własnem kółku, a upewniam pana, że gospodarze zostawią nas w spokoju, W każdym razie liczymy na pański głos, a także i na wpływy pańskie, to się oczywiście na nic niezda, ale musimy coś zrobić dla ocalenia pozorów.
A jednak czarująca lady Tippins nie miała racyi, przypuszczając, że się to na nic nie zda. Ileż to opinii, zwłaszcza parlamentarnych, powstało tylko dzięki temu, że kilkanaście osób jeździło dorożkami po mieście. Iluż to posłów wprowadzono w ten sposób do parlamentu, lub usunięto z niego. Ilekroć chodzi o poparcie jakiej kandydatury, lub przemycenie jakiej afery kołowej, wystarczy zupełnie, aby kilkanaście osób miotać się zaczęło po mieście w dorożkach i to właśnie nazywa się agitacyą. To też gdy adherenci pana Weneeringa zeszli się u niego wieczorem w godzinie obiadowej, zatrzymano i nadal dwa fiakry, zamówione dla Bootsa i Brewera. Przyniesiono natychmiast dwa wiadra wody i postawiono je przed końmi, tuż pod mieszkaniem kandydata, nakazując woźnicom, by trzymali się w pogotowiu, gdyż lada chwila jakaś nagląca potrzeba zmusić może obu agitatorów do nowej wycieczki. Boots i Brewer powiesili całkiem osobno swoje paltoty i kapelusze i zalecili służącemu, aby czuwał nad tem, by nie potrzebowali ich szukać w chwili, gdy będą odchodzili.
Zasiedli następnie do stołu i jedli obiad z miną strażaków ogniowych, oczekujących lada moment sygnału, wzywającego ich do ugaszenia strasznego pożaru. Przy zupie pani Weneering oświadczyła, że jeśli przyjdzie jej spędzić kilka jeszcze dni podobnych do dzisiejszego, siły jej zostaną zupełnie wyczerpane.
— I my także namordowaliśmy się niemało — rzekł pan Podsnap — ale zato przyjaciel nasz wejdzie do parlamentu.
— Wprowadzimy go tam z pewnością! Niech żyje Weneering! — zawołała lady Tippins, rozkładając wachlarz.
— Wprowadzimy go! — powtórzył Twemlow.
— Tak jest, wprowadzimy go! — wtórowali mu Boots i Brewer.
Szczerze mówiąc, nie było o co robić tyle hałasu, bo wejście Weneeringa do parlamentu było rzeczą postanowioną od chwili, gdy targ został zawarty i suma wyborcza wypłacona. Wszelako goście Weneeringa uznali za stosowne działać i agitować nadal z możliwym rozgłosem. Na razie wszakże musieli wszyscy odświeżyć wyczerpane siły, co się odbiło przedewszystkiem na piwnicy pana Weneeringa. Lokaj-chemik przyniósł, acz niechętnie, kilka flaszek wina, stanowiących kwiat jego produktów chemicznych, a po wypróżnieniu ich, objawy solidarności z Weneeringami stały się niezwykle głośne i serdeczne, a języki trochę splątane. Nagle Brewer natchniony został szczęśliwą myślą, którą podzielił się natychmiast ze swem otoczeniem. Wyjął z kieszeni zegarek, a spojrzawszy na wskazówki, rzekł uroczyście:
— Jadę natychmiast do Izby sejmowej i zostanę już tam. Proszę mi przysłać dorożkę jutro o dziewiątej.
— Doskonała myśl! — rzekł Podsnap.
— Stać będę w kuluarach — mówił dalej Brewer — tuż obok sali obrad i mieć będę w ten sposób oko na to, co się tam dzieje.
Weneering nie miał słów dla wyrażenia swej wdzięczności pomysłowemu Brewerowi. Pani Weneering miała łzy w oczach. Natomiast Boots czuł się upokorzony. Po raz pierwszy Brewer zdystansował go oryginalnym pomysłem i postanowił coś bez jego współudziału.
Całe towarzystwo odprowadziło Brewera do drzwi, chcąc patrzeć na jego odjazd.
— Przyjaciela — rzekł Brewer do dorożkarza — czy koń twój odświeżył się już trochę?
— Świeży jest, panie, jak masło — odparł woźnica.
— W takim razie jedź, bracie, żywo do gmachu parlamentarnego — rozkazał Brewer.
Dorożkarz wskoczył na kozioł, Brewer skoczył do fiakra i odjechali co koń wyskoczy, żegnani okrzykami.
— Ten Brewer, to zdolny chłopak — zauważył Podsnap. — Zobaczycie, że zajdzie wysoko.
Nazajutrz pan Weneering udać się musiał do Wide-Pocket dla wygłoszenia mowy kandydackiej do swych wyborców. Wsiadł więc do pociągu w towarzystwie Podsnapa i Twemlowa.
Przybywszy na miejsce trzej dżentlmeni zastali na dworcu w Wide-Pocket konfidenta Wielkiej Brytanii, który zabrał ich zaraz do otwartego powozu, zalepionego plakatami, zalecającymi kandydaturę pana Weneeringa. Jechali tak przez miasteczko wśród śmiechów pospólstwa i przybyli przed nędzny ratusz, górujący nad paru lepiankami, w których sprzedawano cebulę i sznurowadła do trzewików.
Całość ta stanowiła, zdaniem konfidenta W. Brytanii, plac targowy miasteczka Wide-Pocket.
Z okna ratusza przemawiać miał pan Weneering do wyborców, a właściwie do wyludnionego placu.
W chwili, gdy miał nastąpić ten popis oratorski, Podsnap, który prawdopodobnie umówił się w tym względzie z panią Weneering, wysłał do tej małżonki i matki krótką depeszę, składającą się ze słów: „zaczyna mówić“. Powrócił zresztą natychmiast na swoje miejsce i stanął obok mówcy wraz z panem Twemlow.
Weneering zatonął w krasomówczej ekstazie, a ilekroć zabłąkał się nieco w labiryncie słów, pan Podsnap i Twemlow wołali jednogłośnie:
— Słuchajcie! słuchajcie!
A jednak w przemówieniu pana Weneeringa znalazły się dwa ustępy niezwykle silne, które podszepnął mu, prawdopodobnie, konfident Wielkiej Brytanii w czasie ich krótkiej narady.
Po pierwsze, mówca przeprowadził niezmiernie ciekawe porównanie pomiędzy ustrojem państwa a nawą okrętu, którego sterem kierują wysokie ministerya. Posługując się tą przenośnią, Weneering uświadomił wyborców z Wide-Pocket, że stojący przy boku jego czcigodny Podsnap jest posiadaczem znacznej fortuny.
— Gdyby więc, panowie, nawa państwowa zagrożona została w najżywotniejszych swych interesach, gdyby człowiek, stojący u steru, uczuł się na chwilę bezwładny i niezdolny do kierowania tą nawą, kto? jak myślicie, podpisałby polisę asekuracyjną, zabezpieczającą byt owej nawy? Nie uczyniłby tego z pewnością żaden z naszych wielkich asekuratorów, słynnych w całym świecie narówni z książętami naszego handlu. Skoro zaś jeden z nich stoi przy mnie (pan Podsnap zrobił majątek na ubezpieczeniach morskich), to widać, że się czuje odpowiedzialny w imieniu wszystkich przedstawicieli tej znakomitej i wielkiej klasy społeczeństwa, której jest członkiem.
Następnie pan Weneering uczuł potrzebę zaznajomienia swych wyborców z faktem bliskiego pokrewieństwa, jakie łączy drugiego przyjaciela jego, pana Twemlow, z członkiem rodowej arystokracyi, jego lordowską mością hrabią Snigsworth. Przy tej sposobności mówca zaznaczył, że sprawy publiczne przybrały charakter anormalny, a ustrój społeczny może się za chwilę rozpaść (a może się nawet już rozpada), o ile się nie zmieni w porę programu politycznego.
— Tak jest, panowie — mówił — gdybym zalecił dotychczasowy program jakiejkolwiek klasie społeczeństwa, przyjętyby on został ze słuszną pogardą... wytykanoby mnie palcami, gdybym poważył się narzucić taki program któremukolwiek z czcigodnych przedstawicieli stanu kupieckiego tego miasta, chcę mówić naszego miasta. Każdy z was, czcigodni panowie, odpowiedziałby mi z całkiem usprawiedliwonem oburzeniem: „Precz z takim programem“. — Przypuśćmy teraz, panowie, że, wstąpiwszy o kilka stopni wyżej na drabinie społecznej, ująłbym pod rękę tu obecnego przyjaciela mego i udał się wraz z nim do starożytnej rezydencyi, która była kolebką jego rodu, a przeszedłszy pod cieniem niebotycznych lip i marmurowych krużganków, stanąłbym przed obliczem mego przyjaciela, lorda Snigsworth i przedstawił ów program. Czy wiecie, coby mi odpowiedział ten czcigodny przedstawiciel rodowej arystokracvi?
— Precz z takim programem! — zawołałby lord Snigsworth. — Przecz z tym, który poważa się narzucać mi taki program. Tak jest, panowie. Jego lordowska mość w słusznem oburzeniu wyraziłby je z pewnością tymi samymi wyrazami, jakich użyli przed chwilą dzielni i zacni przedstawiciele naszego miasta i odpowiedziałby mi: „Precz z takim programem!“
Na tym efekcie oratorskim zakończył pan Weneering swoją mowę wyborczą, skutkiem czego Podsnap zatelegrafować mógł do jego żony: „Skończył i siadł“.
Następnie konfident Wielkiej Brytanii zaprosił wszystkich na obiad do hotelu, gdzie nastąpiło obliczenie głosów, które wypadły oczywiście na korzyść pana Weneeringa.
To też przed odejściem jeszcze pociągu do Londynu, Podsnap zatelegrafować mógł do pani Weneering: „Jest posłem“.
Na miejscu oczekiwał ich w domu państwa Weneering wspaniały obiad, przy którym zasiedli wszyscy dawni i nowi przyjaciele nowego członka parlamentu. Znalazła się tam oczywiście lady Tippins, w towarzystwie Bootsa i Brewera.
Rozmawiano wiele o wyborach, przyczem każdy podnosił skromnie swoje zasługi. Ostatecznie wszakże zgodzono się jednomyślnie, że pomysł Brewera udania się do parlamentu i stróżowania na korytarzach, był jednym z najszczęśliwszych, był poprostu mistrzowskiem pociągnięciem na szachownicy wyborczej. Pod koniec obiadu nastąpił wzruszający epizod, wywołany przez panią Weneering, która, będąc z natury skłonna do łez, rozpłakała się parę razy w tym dniu uroczystym.
— Może mnie pani nazwać szaloną — rzekła do lady Tippins, która siedziała obok niej na honorowem miejscu, — ale muszę pani opowiedzieć, co mi się zdarzyło: Wczoraj w godzinie wyborów siedziałam obok kolebki małego Dzidzi, które rzucało niespokojnie rączkami i nie mogło usnąć.
Lokaj-chemik, który przysłuchiwał się temu opowiadaniu ze zwykłym sceptycyzmem, orzekł w myśli, że wiatr nie dawał dziecku spać, ale nie wypowiedział głośno tej opinii, któraby mogła przyprawić go o utratę piastowanego stanowiska; pani Weneering zaś opowiadała dalej:
— Nagle maleństwo przestało się rzucać i otarło rączki jedna o drugą, a potem uśmiechnęło się nagle, czy uwierzy pani, uśmiechnęło się.
Tu Anastazya urwała, chcąc dać słuchaczom swym czas do oswojenia się z nadzwyczajnością tego zjawiska. Pan Podsnap jednak czuł się w obowiązku zapytać, dlaczego się dziecko uśmiechnęło,
— Przeczuło drogie maleństwo, przeczuło, że ojciec jego zostaje właśnie w tej chwili członkiem parlamentu, podszepnęły mu to może jakie wróżki dobroczynne.
Tu pan Weneering, który śledził pilnie wzruszenie, odbijające się na twarzy jego małżonki, porwał się z miejsca i podbiegł do niej, roztrącając biesiadników, dość na czas, aby podtrzymać bezwładne jej ciało, które usunęło się jak martwe w jego ramiona. Niósł z wysiłkiem omdlałą, której nogi wlokły się po dywanie, wywołując ogólne wzruszenie. Pozostało więc tylko niepewne, czy wróżki dobroczynne podszepnęły także niemowlęciu, że dziedzictwo jego uszczuplone zostało w tym dniu o kwotę 5,000 funtów.
Twemlow, wzruszony wypadkami, powrócił do swego mieszkania nad stajnią na Dake-Street i rozważał ze zwykłym niepokojem zjawisko, które spędzało mu sen z powiek, po każdej wizycie u Weneeringów.
— Na miłość Boską — mówił — podnosząc rękę do czoła. — Ten Weneering nie znał jeszcze do wczoraj trzech czwartych ludzi, którzy byli dziś u niego na obiedzie. Nie! ten człowiek przyszedł za późno w mojem życiu, nie zdołam go nigdy zrozumieć.




  1. Kolumna postawiona dla upamiętnienia wielkiego pożaru w Londynie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.