Wspólny przyjaciel/Część druga/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Podszepty Merkurego.

Alfred Lammie nie mylił się w charakterystyce swego przyjaciela Fledgeby. Młodzieniec ten nie był głupi, ale za to był podlejszy od najpodlejszych psów, bo, jak wiadomo, podłość zwierząt nie jest nigdy tak doskonała, jak nikczemność podłego człowieka. Ojciec Fledgebego był lichwiarzem, który, pożyczając na wysokie procenty, oplątał, między, innemi, pewną wdowę, która, nie mogąc się mu uiścić z długu w terminie, musiała zostać jego żoną. Owocem tego małżeństwa był Fledgeby, który inaczej nie ujrzałby zapewne światła dziennego. Matka jego obraziła całą swą rodzinę tem zamążpójściem (gdyż, jak wiadomo, rodzina obraża się, jeśli chce pozbyć się kłopotu opiekowania którymś ze swych członków). I tu więc gniewano się na biedną kobietę za jej niepowodzenia majątkowe i nie przebaczono jej, gdy stała się prawie bogata przez małżeństwo swe ze starym Fledgeby.
Pani Fledgeby pochodziła, jak to mówią, z dobrej rodziny i była nawet w dalekim, co prawda, stopniu, kuzynką lorda Snigsworth. Czcigodny lord wymazał ją wprawdzie z grona swych krewnych, co jednak nie przeszkodziło jej pozostać i nadal jego kuzynką. W tych warunkach pożycie państwa Fledgeby było bardzo burzliwe. Stary Fledgeby zaraz po ślubie umorzył dług swojej żony, intabulując go na całym jej majątku, co wywołało krańcową rozbieżność zdań pomiędzy małżonkami.
Przyszło wskutek tego między nimi do bardzo energicznych rozpraw, przy których rzucano sobie do głowy obuwie, talerze i inne w tym rodzaju pociski. Prócz tego żona robiła wszystko, co było w jej mocy, aby wydawać jak najwięcej pieniędzy, czemu małżonek jej, mimo najlepszych chęci, nie mógł wcale przeszkodzić.
Wśród tych scen upłynęło pierwsze dzieciństwo małego Fledgeby, ale stopniowo czas zrobił swoje, a niezgodni małżonkowie zeszli do grobu.
Fledgeby pozostał sam i powodziło mu się nie najgorzej. Był młody i zamożny, mieszkał elegancko i robił dobre interesy. Nazajutrz po spotkaniu się swem z panną Podsnap, Fledgeby ugaszczał u siebie Alfreda Lammie.
Siedzieli razem przy stole, na którym stało dużo starej porcelany, kupionej na licytacyi. Co się tyczy przyjęcia, składało się ono z dwóch bardzo cienkich plasterków szynki, dwóch, równie cienkich, krążków masła i z dwóch jaj wątpliwej świeżości.
Prócz tego był tam jeszcze chleb.
— Jakże ci się podoba Georgiana? — spytał Alfred.
— Zaraz ci powiem — odparł Fledgeby.
— Mów więc chłopcze.
— Bardzo się mylisz, jeśli ci się zdaje, że ci naprawdę odpowiem.
— Mów więc to tylko, co ci się podoba.
— Omyliłeś się raz jeszcze, bo ja nic nie powiem.
Alfred spojrzał na niego z ukosa i zmarszczył brwi.
— Słuchaj! — rzekł wtedy Fledgeby — jesteś głębszy odemnie, ale zanadto prędki. Ja przeciwnie, nie jestem może głęboki, ale zato umiem panować nad sobą i milczeć.
— Masz kwadratowy łeb, mój Fledgeby.
— Być może, ale zato nie mam długiego języka i mówię ci panie Lammie, że nie odpowiadam z zasady na zadawane mi pytania.
— Moje było przecie tak proste.
— Na pozór tak, ale pozory często mylą. Byłem raz na rozprawie sądowej, gdzie sędzia zadawał oskarżonemu pytania bardzo proste, a przecież każda odpowiedź na nie była szkodliwa. Oskarżony uniknąłby był wielu przykrości, gdyby był trzymał język za zębami.
— Gdybym ja trzymał się podobnej zasady — odparł Alfred — nie poznałbyś wcale panny Podsnap.
— Próżne trudy — odciął Fledgeby, szukając zarostu pod nosem. — Nie próbuj wyciągać mnie na słówka.
— Tak, tak, — rzekł wtedy Alfred, próbując go ułagodzić — umiesz panować nad sobą. Ileż to razy zauważyłem, że gdy innym wino rozwiązuje języki, ty stajesz się coraz bardziej milczący, im bardziej tamci się wywnętrzają.
— Nie mam nic przeciw temu, by mnie odgadywano, nie lubię tylko, gdy mnie ktoś wprost o coś pyta — odparł z wewnętrznym uśmiechem Fledgeby.
— Słowem, my wszyscy opowiadamy o sobie różne rzeczy, ale o tobie nie wiemy ani słowa.
— Nie dowiecie się i nadal — odrzekł Fledgeby z tym samym wewnętrznym śmiechem.
— Z pewnością! — zawołał Alfred, rozwierając szeroko ramiona, jakby chciał powołać się na świadectwo całej ludzkości, co do wysokiej przebiegłości swego przyjaciela. — Gdybym nie wiedział, co wart jest mój Fledgeby, nie byłbym go wybrał dla zawarcia z nim naszej małej tranzakcyi.
— Panie Laminie — odrzekł spokojnie Fledgeby. — Nie weźmiesz mnie pan na to, nie jestem wcale próżny i nie lubię komplementów, bo to nie procentuje.
Alfred odsunął talerz, co nie było zbyt wielkiem poświęceniem wobec skromnej ilości szynki. Zasunął się potem głębiej w fotel i zagarnął ręką swe cynamonowe faworyty, co stworzyło mu krzaczasty ekran, z poza którego obserwował swego przyjaciela.
— Co ci jest u dyabła? — rzekł po namyśle.
— Widzisz! — odrzekł na to Fledgeby, mrugając oczkami, osadzonemi bardzo blisko siebie. — Wiem bardzo dobrze, że wczoraj nie przedstawiłem się w korzystnem świetle tej panience. Ty i twoja żona przeciwnie, zwłaszcza twoja żona. To bardzo zręczna kobieta, ogromnie przyjemna. Wy doskonaleście się zachowali, byliście coprawda na swoim gruncie, ale nie wynika jeszcze z tego, żebym się stal waszym manekinem. Nie byłem nim i nie będę.
— Phi! — zawołał Alfred, patrząc na tego łotrzyka, który, przyjąwszy z ochotą nikczemny układ, mający na celu usidlenie młodej dziewczyny, pozwalał sobie jeszcze na okłamywanie swych sprzymierzeńców. — Więc mówisz mi to wszystko z powodu jednego pytania?
— Należało ci czekać, abym ci sam je zadał. Nie podoba mi się, gdy rzucacie mi na głowę tę Georgianę, jakgdybyśmy byli, ja i ona, waszą własnością.
— Bardzo dobrze — odparł Alfred — zatem skoro będziesz w lepszym humorze, raczysz może wypowiedzieć się dokładniej.
— Właśnie powiedziałem już, że ty i twoja żona zachowaliście się wczoraj bez zarzutu. Róbcie tak dalej, a wtedy i ja potrafię odegrać moją rolę. Czy mogę ci służyć drugiem jajkiem?
— Dziękuję.
— Może i słusznie, jajko to nie przysporzyłoby ci zdrowia, a i szynka jest bardzo słona, ale może pozwolisz jeszcze kawałek?
— Dziękuję.
— To może chleba z masłem?
— Dziękuję.
— W takim razie ja go trochę zjem — odparł Czar znacznie już ułagodzony, bo gdyby Alfred przyjął był zaprosiny, on sam musiałby się wstrzymać od jedzenia.
Ten młodzik, nie liczący jeszcze dwudziestu trzech lat, skąpy był, jak zgrzybiały sknera, a nikt nie mógł orzec, czy poza tą namiętnością tliła w nim jakabądź iskra upodobań i gustów, właściwych młodości. Wiedział, co warte są pozory i dlatego trzymał eleganckie mieszkanie, ale poza tem wszystko, co go otaczało, począwszy od ubrania, aż do porcelany, wydarte było komuś z krzywdą, wyzyskiem; każdy przedmiot przypominał mu czyjąś ruinę. Podawał się za dżentlmena, żyjącego z renty, a prowadził pokątne spekulacye, wkładał swój kapitał w różne wysoko procentujące przedsiębiorstwa i faktorował pokryjomu. Wszyscy zresztą jego przyjaciele, nie wyłączając Alfreda Lammie, należeli do tegoż typu, wszyscy byli niejako przemytnikami w nieprzebytym gąszczu lasów giełdowych.
— Myślę — rzekł Fledgeby do Alfreda, spożywającego chleb z masłem — że ty musiałeś dużo obcować z kobietami.
— Dosyć — odrzekł Lammie, trochę zachmurzony opornem zachowaniem się swego pupila,
— Z upodobania? — spytał jeszcze Fledgeby.
— One znajdowały w tem upodobanie — odparł niechętnie Alfred tonem człowieka, który nie mógł przeszkodzić danemu faktowi.
— Małżeństwo jest ładną rzeczą, takie naprzykład, jak twoje.
Alfred uśmiechnął się złośliwie. Fledgeby mówił dalej.
— Bo małżeństwo mego ojca naprzykład nie było wcale wesołe. Ale ta Ge... Ge... jak ją nazywacie?
— Georgiana — odparł Alfred.
— To imię nie podoba mi się, właśnie myślałem o tem wczoraj. Należałoby mówić Georgina.
— Dlaczego? — spytał Lammie.
— Dlatego — odparł z namysłem Czar — że ten ma szkarlatynę, kto jej dostał. Słowem nie chcę, żeby nosiła to imię. Już lepiej będzie nazywać ją Zorzetą.
Tu umilkł, a gdy milczał tak pewien czas, Alfred rzekł:
— Mówiłeś o niej?...
— Mówiłem — rzekł z dąsem, że go zmuszono do wypowiedzenia się — mówiłem, że ta Georgiana nie ma, zdaje się, gwałtownego charakteru.
— Słodycz gołąbki — objaśnił Alfred.
— Prosta rzecz, że ty nie powiesz inaczej, — odrzekł Czar, który odzyskiwał natychmiast pewność siebie, gdy dotykano jego interesów. — Ale widzisz, ważne jest nie to, co ty mówisz, ale to, co ja o tem myślę. Myślę więc, że nie chciałbym, aby pożycie moje z żoną było takie, jak moich rodziców. Ona, Zorzeta, nie jest, zdaje się, kłótliwa...
Rozmowa ta nie była miła Alfredowi Lammie. Fledgeby traktował go wciąż z góry i sypał mu afront za afrontem. Widząc, że trwa dalej w takim nastroju, postanowił go uśmierzyć. Powstał więc i spojrzał ostro w oczy żółtowłosemu młodzikowi. Wtedy małe, chytre oczka konkurenta Georgiany mrugnęły niepewnie, bo Fledgeby był także skończonym tchórzem. Alfred wiedział już, jak postąpić i grzmocić zaczął pięścią w stół, aż porcelana zabrzękła.
— Co to znaczy? — krzyczał podniesionym głosem — pan się zrobiłeś arogantem, pan odpowiadasz mi wciąż impertynencko. Czekaj no chłystku! ja cię nauczę!
— Mówiłem tylko... — wyjąkał Fledgeby, mocno zmieszany.
— Gburze bezczelny, włóczęgo, awanturniku! Gdyby tu był twój lokaj, zażądałbym od niego sześciu pensów z twojej kasy na oczyszczenie mi butów, bo nie wart jesteś, aby przychodzić do ciebie w czystem obuwiu. A potem dostałbyś odemnie nogą w grzbiet, jak na to zasługujesz.
— Nie zrobiłbyś pan tego — jęknął Fledgeby.
— Owszem, owszem, możesz być pan pewny, że skarcę cię, jak należy. Dajno mi tu twój nos, ja ci go przytrę.
Fledgeby zakrył instynktowo ręką zagrożony organ.
— Widzicie go! jaki łotrzyk — grzmiał dalej Alfred, prostując się w całej okazałości. — Wybrałem go z pomiędzy tysiąca innych, aby mu ułatwić doskonały interes, a on mi tu miny pokazuje. Myślisz, że daje ci do tego prawo ten głupi dokument, opatrzony twoim podpisem, który mam u siebie w biurku? Myślisz, że ta mizerna kwota, którą wypłacisz mi po ślubie twym z panną Podsnap powstrzyma mnie od traktowania cię, jak na to zasłużyłeś? Poczekaj, zaraz obaczysz!
— Niech się pan nie unosi, przepraszam pana.
— Co pan mówisz? — ryczał Alfred, udając szalony gniew.
— Przepraszam pana — powtórzył Fledgeby.
— Mów pan głośniej! nie słyszę! — wrzasnął Alfred.
— Przepraszam pana — powtórzył pracowicie Fledgeby.
Gniew Alfreda Lammie opadł wtedy równie nagle, jak się był zapalił.
— No, już dobrze, przebaczam ci i jako człowiek honoru, gotów jestem zapomnieć o twych przekroczeniach.
Rzekłszy to, Alfred Lammie usiadł na dawnem miejscu. Uczynił to samo i Fledgeby, ale ostrożniej, zasłaniając sobie wciąż nos ręką, nos, o którego los drżał nieustannie w ciągu tej rozprawy. Po niejakim czasie dopiero pozwolił sobie na utarcie organu, który odegrał przed chwilą tak drażliwą rolę.
— Alfredzie! — rzekł potem ze służalczą pokorą — spodziewam się, że jesteśmy znów dobrymi przyjaciółmi?
— Nie mówmy o tem.
— Jeśli cię uraziłem, to przepraszam cię raz jeszcze, nie miałem wcale tego zamiaru.
— Nie mówmy o tem — powtórzył wspaniałomyślnie Alfred Lammie. — Podaj mi rękę, Fledgeby.
Fledgeby zadrżał, ale wysunął ostrożnie rękę, którą Alfred uścisnął i zgoda przywrócona została ku obopólnemu zadowoleniu obu godnych przyjaciół, bo buńczuczny Alfred był w gruncie tchórzem nie gorszym od Fledgebego i nie zdobyłby się może na tyle energii, gdyby nie błysk trwogi, który dojrzał był w oczach przeciwnika.
Dokończyli więc obaj śniadania w najlepszej harmonii i umówili się raz jeszcze, że pan i pani Lammie ułatwiać będą i nadal konkury nieśmiałemu młodzieńcowi i mówić będą za niego, aż do chwili decydującej, w której Fledgeby oświadczy się o rękę Georgiany.
Jakiemże oburzeniem zawrzałby czcigodny pan Podsnap, gdyby był w stanie przeczuć, że jego latorośl jest przedmiotem tak gminnych targów. Na szczęście nie domyślał się tego wcale i przekonany był, że wzorowo wychowana młoda osoba oczekiwać będzie pod sklepieniem przybytku rodu Podsnapów, aż zjawi się jakiś znakomity Fitz Podsnap, który obdarzy ją ręką swą i majątkiem, co najmniej równym jej bogactwu. Czar tak był wstrząśnięty sceną, jaką wyprawił mu Alfred Lammie, że odzyskał równowagę w dobrą chwilę dopiero po jego odejściu. Potem, mimo, że była to niedziela, udał się na City a rozminąwszy się z nieprzebraną falą ludzi, zawrócił w ciasną uliczkę i stanął przed wysokim żółtym domem, gdzie widniał nad bramą szyld, opiewający firmę „Pubsey i Spółka“. Fledgeby pociągnął za dzwonek i czekał jakiś czas, ale nikt mu nie otwierał. Powtórzył to kilka razy, aż wreszcie przeszedł zniecierpliwiony na przeciwległy chodnik i spojrzał w górę. Dostrzegł widocznie kogoś, bo powrócił i szarpnął znów za dzwonek.
Drzwi zaskrzypiały wreszcie i w progu ukazał się stary żyd, z łysą głową i kosmykami siwych włosów po obu stronach twarzy. Na widok wchodzącego pochylił się nisko ze wschodnią uniżonością, jak człowiek, który wita swego przełożonego.
— Czemu nie otwierałeś? — spytał gniewnie Fledgeby.
— Wielmożny panie — odparł żyd. — Dzisiaj niedziela, nie spodziewałem się, żeby kto przyszedł. To przecie wasze święto.
— Bierz dyabli wszystkie święta, — mruknął Fledgeby — a zresztą, cóż ciebie obchodzą nasze święta? Zamykaj drzwi.
Żyd spełnił rozkaz i weszli następnie obaj do przestronnej izby, zastawionej pudłami i pakami. Fledgeby otwierał pudełka i zaglądał do ich wnętrza. Były tam różne bezwartościowe drobiazgi, sztuczne perły, sztuczne kwiaty, liche zegarki i inne fatałaszki, przysłane tu jako próbki zagranicznych fabryk.
— Nie powiedziałeś mi jeszcze coś robił, kiedy tu przyszedłem.
— Wyszedłem trochę na świeże powietrze, wielmożny panie.
— Gdzie, do piwnicy?
— Na dach, wielmożny panie.
— Cóż to? czy to na dachu handlujesz, czy tak pilnujesz moich interesów?
— Dziś, wielmożny panie, niedziela, to niema żadnych interesów. Żeby robić interesy, trzeba dwie osoby, a ja byłem sam.
— Tak, dobrze mówisz — odparł Fledgeby nieco ułagodzony — do interesu trzeba dwóch osób, tego, co sprzedaje i tego, co kupuje, tak u nas mówią.
— Mówią tak, wielmożny panie i to jest prawda.
— Prawda, jak prawda, bo wy żydzi zwykle kłamiecie.
— Kłamstwo, wielmożny panie, jest pospolite między ludźmi w różnych narodach.
Mimowolnie zmieszany Fledgeby, podrapał się w głowę.
— Naprzykład — rzekł po namyśle — niektórzy z was podają się za ubogich, a nikt przecież nie słyszał o ubogim żydzie.
— Żydzi słyszą nieraz o tem, wielmożny panie, i spieszą wtedy z pomocą biedakowi.
— No a teraz przyznaj sam, że nikt nie wierzy w twoje ubóstwo.
— To prawda, wielmożny panie. Nikt nie chce wierzyć, że ten dom i wszystko, co w nim jest, to nie moje, a gdybym powiedział komu, że nie mam tu prawa do najmniejszej nawet pacioreczki szklanej, toby mnie wyśmieli, wielmożny panie.
— Więc nie domyślają się?
— Skoro im mówię, że nie mogę zrobić tego, albo tamtego, lub, że jestem biednym człowiekiem i nie mogę sam o niczem decydować, wpadają w gniew i przeklinają mnie w imię Jehowy.
— Wybornie! doskonale! — ucieszył się Fledgeby.
— Inni znowu mówią mi; I po co ty, żydzie, kręcisz? chcesz pożyczyć, to dawaj pieniądze, nie chcesz, nie dawaj, ale po co te wykręty?
— Znakomicie! doskonale! — zawołał Fledgeby.
— A są tacy, co mówią do mnie: Dosyć spojrzeć na was, panie Riah, żeby wiedzieć, coście za ptaszek.
Fledgeby obrzucił go wzrokiem i przyznał w duchu, że ten jego żyd wygląda tak właśnie, jak trzeba, że musi pozostać taki, jak jest, bo jedna zmarszczka więcej lub mniej, inny układ włosów, mniej wytarty chałat i kij mniej sękaty umniejszyłyby doskonałość jego typu. Ten żyd był jego dziedzictwem po ojcu lichwiarzu, którego Riah był niegdyś dłużnikiem.
Fledgeby darował mu ten dług, niewielki zresztą i osadził go tu, jako podstawione narzędzie do różnych spekulacyj. Płacił mu skąpo i ściągał z niego najściślejsze rachunki.
— Słuchaj Riah — rzekł po namyśle — zakupisz mi więcej jeszcze tych ostatnich walorów, to dobry interes, sprawdziłem to, przeglądając książki. Zrozumiałeś mnie?
— Tak jest, wielmożny panie.
— Możesz rozgłosić tam, gdzie należy, że chcesz zakupić masowo te papiery, potem wybieraj najlepsze oferty.
— Dobrze panie.
— To już wszystko. Tylko na przyszłość postaraj się, abym nie potrzebował tak długo dzwonić na ciebie, jak dziś. Gdzieżeś to używał świeżego powietrza, w kominie?
— Na dachu, wielmożny panie. Jest na nim kawałek płaski, trochę zabudowany. Posadziłem tam parę kwiatków.
— I zakopujesz pod nim swój skarb.
— Jaki tam skarb, wielmożny panie! Dwanaście szylingów tygodniowo, niema z czego oszczędzać.
Fledgeby pieścił jednak uparcie fikcyę, że jest ktoś, co się wzbogaca jego kosztem i na jego usługach.
— W każdym razie, pokaż-no mi ten twój dach, chciałbym to widzieć na własne oczy.
— Kiedy-bo — rzekł Riah, nieco stropiony — tam siedzą teraz moi goście.
— Twoi goście? co to ma znaczyć? Do kogo należy ten dom?
— Do wielmożnego pana, którego jestem tylko sługą.
— Zdawało mi się, żeś zapomniał o tem — rzekł Fledgeby, szukając na swej twarzy zarostu, którego brak odczuwał silniej jeszcze na widok długiej brody starego Riah.
— Więc pozwalasz sobie przyjmować w moim domu swoich gości?
— Wielmożny pan przekona się sam, że to goście nieszkodliwi.
Poszli więc obaj po schodach, aż do wysokości strychu, gdzie, schylając się pod okapem, wynurzyli się na ów płaski dach, gdzie Fledgeby ujrzał dwie młode dziewczyny. Były to: Liza Hexham i Jenny Wren.
Siedziały one pochylone nad książką i uczyły się pilnie. Twarzyczka Jenny wyrażała więcej bystrości, zaś Lizy wielkie skupienie woli.
Podniósłszy oczy dla powtórzenia tego z pamięci, co się uczyła, Liza spostrzegła wchodzących i wstała. Jenny dostrzegła także Fledgebego i rzekła do niego natychmiast bez cienia szacunku:
— Nie wiem, kim jesteś, ale nie myślę wstawać, bo mam słabe nogi i plecy mnie bolą.
— To mój pan — podchwycił szybko Riah.
— Nie wygląda na to — powiedziała sobie w duchu mała Jenny, kiwając dowcipnie główką.
— Ta panienka, wielmożny panie — objaśniał Riah — kupuje u nas materyał do swej roboty, ona jest modniarką.
— Modniarka i krawczyni lalek — stwierdziła sucho Jenny — bardzo trudne zajęcie. Klientki moje mają takie złe figury, niepodobna odgadnąć, gdzie jest ich wcięcie do talii.
— A ta panienka — mówił dalej stary żyd, wskazując na Lizę — jest także robotnicą w dużej pracowni. Bardzo pracowita panienka. One obie są bardzo porządne i pracowite panienki. W powszednie dni szyją, a w święta uczą się z książek.
— To ostatnie nie jest zbyt korzystne.
— Jak dla kogo — odcięła Jenny, ale stary Riah wpadł jej natychmiast w mowę, obawiając się widocznie jej ostrego języczka.
— Panna Jenny kupuje od nas różne gałganki i szmatki niepotrzebne i robi z tego dla swoich lalek takie śliczne suknie i kapelusze, że lalki jej mają wielki odbyt. Niektóre dostały się nawet na dwór królewski. Bardzo ładne delikatne lalki.
Fledgeby zrozumiał, a spostrzegłszy stojący obok Jenny mały koszyczek, zapytał podejrzliwie:
— Czy i to kupiła u nas?
— Kupiłam i zapłaciłam — odparła Jenny, patrząc mu śmiało w oczy.
Ale on, niezaspokojony tą odpowiedzią, podniósł wieko koszyczka i grzebać zaczął w szmatkach, skrawkach wstążek i materyj.
— Ile zapłaciła za to? — spytał Riaha.
— Dwa szylingi w gotówce — stwierdziła mała robotnica.
— Czy tyle naprawdę? — dodał Fledgeby, zwracając się do Riaha, a gdy otrzymał od niego potwierdzenie, zamknął koszyk, mówiąc:
— Nieźle sprzedane, ale też i miarę dostałaś dobrą, panno, nie wiem, jak imię?
— Powiedz pan miss Wren — poddała mu Jenny.
— A ta panienka, czy także kupuje coś u nas? — spytał jeszcze Fledgeby, patrząc na Lizę.
— Nie, panie — odparła Liza.
Wtedy Jenny przerwała jej i mówić zaczęła z odcieniem egzaltacyi:
— My jesteśmy bardzo wdzięczne, że wolno nam tu przychodzić, tu jest tak miło, tak cicho, tak spokojnie i tyle powietrza.
— Spokój? powietrze? — rzekł Fledgeby, patrząc na okoliczne kominy.
— A przytem tak wysoko, daleko do tych brudnych, ciasnych ulic. Obłoki płyną sobie cichuteńko, nie dbając o to, co się dzieje na ziemi. Tu ma się takie same wrażenie, jakiego doznawać muszą umarli.
— Umarli? Cóż odczuwać mogą umarli? — spytał Fledgeby.
— Przedewszystkiem odczuwać muszą spokój, ogromny spokój i wdzięczność za to, że pękł wreszcie ciężki łańcuch, który przytrzymywał ich przy ziemi. Słyszą, jak tam na dole ludzie biegają, trudzą się i nawołują i czują tylko nad nimi ogromną litość. Tak samo my, skoro przyjdziemy tutaj, jesteśmy umarłe. On także był umarły — dodała, wskazując na starego Riaha — poco pan go zawołałeś, poco go pan przywołałeś do życia?
— I tak dość długo kazał mi czekać na siebie — mruknął Fledgeby, któremu nie przypadła do smaku La rozmowa o śmierci.
— Pan co innego, pan jesteś stworzony do życia i powinieneś do niego powrócić — rzekła dość pogardliwie Jenny.
Fledgeby uznał, że rada ta jest trafna i wyszedł istotnie razem z żydem.
Skoro zeszli na dół. Fledgeby poprawił kapelusz i rzekł.
— Ta wysoka to ładna dziewczyna, ale fa druga to waryatka.
— Bardzo są dobre obie te dziewczyny — odparł Riah.
— W każdym razie — zauważył sucho Czar — czuwaj nad tem, aby nie wprowadziły tu jakiego młodego hultaja, który mógłby mi się tu dobrać do zamków i pootwierać je wytrychem. Miej oko na obie i nie waż mi się na przyszłość zawierać nowych znajomości, chociażby z najładniejszemi dziewczętami.
— Wielmożny pan może być spokojny.
— A gdyby się spytały, jak się nazywam, powiedz im, że jestem Pubsey i nie waż się mówić im prawdziwego mego nazwiska.
— To się rozumie, wielmożny panie.
Fledgeby wyszedł wreszcie, a stary Riah powrócił na swój wysoki posterunek, gdzie mała Jenny powitała go słowami: „Chodź tu, panie Riah i stań się umarły“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.