Wspólny przyjaciel/Część druga/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.
Sprawy sercowe.
Sprawy sercowe

Malutka miss Peecher siedziała w swym malutkim domku, przy małem okienku, przypominającem uszko od igły i śledziła z tego stanowiska tego, który był przedmiotem jej miłości. Jakkolwiek oskarżana o częstą ślepotę, miłość bywa przecież najczujniejszym szpiegiem, a panna Peecher posługiwała się chętnie tym środkiem wywiadowczym w stosunku do Bradleya Headstone’a.
Nie miała wprawdzie żadnych skłonności do szpiegostwa i pokątnych intryg, nie była skryta, zdradliwa, ani obłudna, ale kochała nieczułego nauczyciela całą pierwotną, żywiołową siłą niezużytego jeszcze uczucia, wypełniającego niepodzielnie młode jej serduszko. To też, gdyby jej tabliczka i kredowy ołówek posiadały własności chemicznego atramentu, piszącego niewidzialnem pismem, powstałyby stąd zapewne krótkie traktaty na dany temat, a treść takowych wprowadziłaby w nielada zdumienie uczennice panny Peecher, gdyby wyczytały ją między kolumnami cyfr, na lekcyach matematyki. Bo w czasie tych i innych jeszcze godzin szkolnych przesuwał się przed oczami młodej nauczycielki wyśniony obraz, gdzie na tle przesyconego aromatami wiosny ogrodu, dwie ludzkie postacie spacerowały pod cieniem drzew kwitnących. Jedna z nich postać męzka, okazałego wzrostu, pochylać się miała nad drobną o zaokrąglonych kształtach kobiecinką, szepcąc jej następujące wyrazy:
— Czy chcesz zostać moją żoną, Emmo Peecher?
Głowa kobietki osuwała się wówczas na ramię wysokiego mężczyzny, a słowik śpiewał bez przerwy nad ich głowami.
Uczennice miss Peecher nie przeczuwały wcale, że Bradley Headstone obcuje z ich mistrzynią, aczkolwiek niewidzialny w czasie lekcyi i wykładów. Na godzinach geografii wytryskał tryumfalnie z rozwartych kraterów wulkanicznych Wezuwiusza lub Etny, wychodził nietknięty z gorących źródeł Islandyi, lub żeglował majestatycznie na świętych wodach Nilu i Gangesu. Na lekcyach historyi wszyscy znakomitsi królowie i bohaterowie przybierali na siebie postać Bradleya Headstone’a i nosili tak samo, jak on, garnitur popielaty nakrapiany czarno i srebrny zegarek na czarnej dewizce,
Uczniowie, przykładający się do kaligrafii, celowali przedewszystkiem w pisaniu wielkich liter B. i H. a ci, którzy nie znali jeszcze alfabetu, uczyli się ich o kilka tygodni wcześniej, niż innych liter.
Zadania arytmetyczne zaopatrywały zwykle obficie Bradleya Headstone’a w rozmaite części garderoby, obdarzając go naprzykład 85-ciu kołnierzykami po dwa szylingi, dziewięć pensów i 12 penny, lub też 40-stu czarnymi kapeluszami po osiem szylingów sztuka.
Mimo to wszystko, czujny amorek nie omieszkał zwrócić uwagi panny Peecher na zmianę, jaka zaszła od pewnego czasu w zachowaniu się wzorowego kierownika szkoły. Bradley Headstone błąkał się w wolnych od lekcyj godzinach, zadumany o zagadnieniach, które nie miały żadnego związku z pedagogią.
Zestawiwszy fakty, do których należała także niezwykła przyjaźń, łącząca teraz nauczyciela z Karolem Hexhamem, miss Peecher nabrała pewności prawie, że siostra ulubionego ucznia odgrywać musi poważną rolę w dumaniach Bradleya.
— Chciałabym wiedzieć — rzekła dnia pewnego biedna miss do ulubionej uczenicy — jakie imię nosi siostra Hexhama?
— Proszę pani! — odezwała się natychmiast uczenica, zajęta pilnie szyciem.
— Co chcesz powiedzieć, Mary?
— Zdaje mi się, że jej na imię Liza.
— Liza? — spytała nauczycielka tonem profesorskim — powiedz mi, proszę, Mary, czy to jest imię, które ta dziewczyna otrzymała na chrzcie świętym?
— Nie — odparła uczenica, odłożywszy robotę. — Liza jest zdrobniałą odmianą imienia Elżbiety, lub Elizy.
— Bardzo dobrze, Mary, rozumiesz sama, że w kościele chrześcijańskim niema takiego imienia, zatem siostra Karola nie nazywa się w gruncie Liza.
— Tak, pani.
— A teraz — rzekła miss Peecher, która znajdowała niemałą przyjemność w tym fikcyjnym egzaminie, — cobyś mi odpowiedziała, gdybym zapytała cię, gdzie mieszka ta dziewczyna?
— Ulica Kościelna, Smith-square, obok Mill-Bank — wyrecytowała jednym tchem dziewczyna — a Charley mówił mi...
— Jak go nazwałaś, Mary?
— Pan Karol Hexham — poprawiła się dziewczynka.
— Bardzo dobrze, że sprostowałaś swój błąd, a co się tyczy te,, tej siostry, czem się ona zajmuje?
— Pracuje w zakładzie krawieckim na City.
— Pan Bradley idzie do nas! — zawołała młoda nauczycielka, nie panując już nad sobą. — Jestem z ciebie zadowolona, Mary, nauczyłaś się już porządkować swe wrażenia.
Dyskretna uczenica usiadła na swem miejscu i zaczęła znów szyć pilnie, nie podnosząc oczu od roboty.
Bradley wszedł tymczasem do mieszkania nauczycielki i powitał ją ze zwykłą sztywnością,
— Dobry wieczór, miss Peecher.
— Dobry wieczór, panie Bradley. Mary, podaj krzesło panu kierownikowi.
— Dziękuję pani, wstąpiłem tu właściwie po drodze.
— Po drodze?
— Chcąc prosić panią o sąsiedzką przysługę.
— Po drodze na ulicę Kościelną, obok Mill-Bank — pomyślała nauczycielka.
— Karol Hexham powróci zapewne do domu wcześniej odemnie, chciałem więc prosić, aby pani oddała mu klucz, który tu zostawię.
— Bardzo chętnie, panie Headstone. Pan idzie na daleki spacer?
— Raczej w interesie,
„Ulica Kościelna, obok Mill-Bank“ — zaśpiewało smutnie w duszy miss Peecher.
— Żałuję bardzo, że muszę już panią pożegnać — rzekł Bradley, kładąc klucz na stole, — czy nie da mi pani jakiego zlecenia?
— Dziękuję, nie chcę panu przyczyniać kłopotu. A w którą stronę pan idzie?
— Ku Westminster.
„Ku Mill-Bank“ stwierdziła raz jeszcze miss Peecher i, pomimo pozornego spokoju, odczuła żywy ból, żegnając swego kolegę. Przeczucie jej było aż nadto trafne. Bradley Headstone udawał się rzeczywiście na ulicę Kościelną obok Mill-Bank i szedł do mieszkania modniarki lalek najkrótszą drogą, na jaką pozwalała mu mądrość przodków jego, którzy nakreślili niegdyś plan ulic Londynu. Szedł z głową spuszczoną, pochłonięty jedną jedyną myślą. Była to niejako mania, której uległ od pierwszego spojrzenia, rzuconego na Lizę. Myśl o niej wyrwała mu z duszy wszystkie inne myśli i przywiodła w nim do milczenia wszystko, co nie miało związku z tą piękną dziewczyną. Czuł, że od tej przełomowej chwili stracił władzę nad sobą.
Znane jest powszechnie określenie, mianujące miłość taką uderzeniem piorunu, a piorun zapalił w tym wypadku ogień, tlejący oddawna w sercu tego namiętnego człowieka. A pożar ów, jakby rozniesiony wichurą, ogarnął niszczącym ogniem całe jego jestestwo, tłumiąc w nim wszystkie inne uczucia. Szedł więc pogrążony w myślach, a twarz jego wyrażała mękę wewnętrzną, jaką mu sprawiała ta walka z samym sobą, w której czuł się już z góry pokonany. Widząc się tak bezsilny, doświadczał rodzaju wstydu, zmieszanego z gniewem, a jednocześnie skupiał całą siłę woli, całą inteligencyę swą dla obmyślenia środków zdobycia miłości tej, którą sam tak ukochał.
Modniarka lalek siedziała sama w swej izdebce, w chwili, gdy Headstone stanął przed nią.
— Oho! — pomyślała, ujrzawszy go — mam cię ptaszku i wiem, po coś przyszedł.
— Siostra Karola Hexham nie wróciła jeszcze? — rzekł Bradley.
— Jesteś pan naprawdę czarodziejem — odparła miss Wren.
— Poczekam tu na nią, jeśli pani pozwoli, bo muszę z nią pomówić.
— Musi pan — spytała mała osóbka — a czy i ona także odczuwa tę potrzebę?
Bradley spojrzał nieufnie na przebiegłą twarzyczkę, która pochyliła się znów nad robotą.
— Czy pani przypuszcza, że wizyta moja będzie źle przyjęta przez siostrę Karola Hexham?
— Znowu to samo — zawołała Jenny, — przestań że pan nazywać ją w ten sposób; pański Karol Hexham wcale mi się nie podoba.
— Doprawdy?
— Wcale, ale to wcale, mówię panu, — odparła, marszcząc nosek, w dowód najwyższej odrazy. — To egoista, samolub, jak wy wszyscy zresztą.
— My wszyscy? W takim razie i ja się pani nie podobam?
— Pan! przecież ja pana wcale nie znam.
— Wszyscy — powtórzył nauczyciel nieco dotknięty, — chciałaś pani powiedzieć niektórzy mężczyźni.
— Wszyscy, prócz pana — zaśmiała się Jenny. Patrz pan na tę lalkę — dodała, stawiając przed nim lalkę świetnie ustrojoną, której zaszyła przed chwilą stanik na plecach. — Jest to Wielmożna Pani Prawda we własnej osobie. Stawiam ją pod ścianą, tak, aby oczy jej mogły pana nawskroś przeniknąć. Po co więc przyszedłeś pan tutaj?
— Aby rozmówić się z siostrą Karola Hexham w jej własnym interesie.
— W jej własnym interesie? — powtórzyła mała robotnica, — czy słyszysz pani Prawdo, ten pan przyszedł tu w interesie Lizy.
— Tak jest — potwierdził Bradley, zapalając się, — w jej własnym interesie i jak człowiek całkiem jej oddany.
— Skoro tak stoimy, pani Prawdo, możesz odwrócić się na razie twarzą do ściany, — rzekła Jenny, odwracając swą lalkę plecami do Bradleya. W tej chwili weszła do izdebki Liza, która okazała niejakie zdziwienie na widok swego gościa.
— Słuchaj kochanie — rzekła do niej Jenny, — przyszedł tu ten pan, który ci jest całkiem oddany i chce się z tobą rozmówić w twoim własnym interesie. Rozmowa taka powinna się oczywiście odbyć bez świadków, bądź więc tak dobra i wyprowadź stąd trzecią osobę, która tu jest co najmniej zbyteczna.
Liza wzięła ją za rękę z uśmiechem.
— Wiesz dobrze, że ta trzecia osoba kuleje straszliwie — dodała Jenny — nie będzie mogła oddalić się z należytą gracyą, jeśli jej odmówisz pomocy.
— Niech więc nie odchodzi, lecz pozostanie na miejscu — odparła Liza, gładząc pieszczotliwie po włosach małą robotnicę. — Pan przychodzisz od Karola, panie Headstone?
— Niezupełnie, — odparł nauczyciel. — Brat pani wie o mojej wizycie, ale to nie on mnie do niej nakłonił. — Usiedli oboje, Jenny patrzyła na nich przenikliwie. — Bradley czuł dziwną suchość w gardle, tak, że trudno mu było przemówić. Mimo to przystąpił wprost do przedmiotu, który go zajmował.
— Karol Hexham, jak się spodziewam, nie ma żadnych tajemnic przedemną, to też powierzył mi całą tę drażliwą sprawę. — Liza spytała go, o jakiej sprawie chce mówić. Bradley spojrzał na nią, lecz spuścił oczy, skoro tylko spotkał się z jej wzrokiem.
— Nie chcę — rzekł — kłaść zbytniego nacisku na moment drażliwy, wspomnę też jedynie o projektach brata pani, nad które pani przełożyła propozycyę tego... zdaje mi się, że nazwisko jego jest Wrayburne.
Próbował spojrzeć jej w oczy, lecz spuścił wzrok natychmiast. Liza milczała, a on czuł się coraz mocniej zakłopotany.
— Faktem jest — zaczął, czując zawsze przykrą suchość pod językiem, — że Karol powiedział mi wszystko. Miałem szczerą chęć poprzeć go w jego zamiarach kształcenia pani. Byłby to dla mnie wielki zaszczyt i wielka przyjemność. To też, widząc, że dobre moje chęci zostały odrzucone, doznałem żywego zmartwienia.
Wyznanie to przyniosło mu widocznie ulgę, bo mówił dalej śmielej już i mniej sztywnie:
— Brat pani tak wziął do serca całą tę historyę, że udał się do tego pana... Wrayburne i robił mu wymówki, ale ten pan, jak się można było zresztą po nim spodziewać, nie zrozumiał, jak się zdaje.
Mówiąc to — mienił się na twarzy — blednąc, to czerwieniejąc. Przy ostatnich słowach szkarłatna fala rumieńca ustąpiła śmiertelnej bladości.
Podobnież i Liza — słuchając go — rumieniła się, to bladła, a twarz jej wyrażała z kolei stłumiony gniew, obrazę i wstyd. Mimo to, odpowiedziała dosyć spokojnie:
— Byłeś pan zawsze tak dobry dla mego brata, że nie mam prawa wątpić o szczerości pańskich pobudek, ale proszę powiedzieć Karolkowi, że zanim jeszcze on pomyślał o mojej nauce, ofiarowano mi pomoc skądinąd z wielką delikatnością, za którą powinien być wdzięczny na równi ze mną.
Bradley słuchał tej odpowiedzi z drżącemi wargami. Zrozumiał, że Liza usuwa go niejako po za nawias.
— Gdyby brat mój zapytał mnie sam o te lekcye — dodała jeszcze Liza — powiedziałabym mu, że nauczycielka, która nas uczy (bo miss Wren korzysta z tych lekcyj), jest to osoba bardzo cierpliwa i łagodna i że wkrótce będziemy już umiały tyle, by obchodzić się bez jej pomocy. Wtedy będziemy się uczyły same.
— Chciałbym wiedzieć — rzekł na to Bradley, wyłuskując z trudnością każde słowo, tak, jakby je musiał mleć w zardzewiałym młynie, — chciałbym wiedzieć, czy moja oferta przyjętą zostałaby łaskawie, czy nie obraziłoby pani, gdybym oddał na usługi pani całe moje doświadczenie i skromne me talenty.
— Bardzo panu dziękuję.
— Ale, — przerwał jej Bradley, usiłując napróżno zgnieść krzesło, na którem siedział i patrząc na Lizę ukradkiem z pod spuszczonych powiek, — tu właściwie nie o to chodzi.
Liza milczała, a on nieszczęsny wpatrywał się w nią wciąż z nieopisanym bólem. Wydobył z kieszeni chustkę od nosa i otarł nią czoło, a potem ręce.
— Tu wchodzi w grę powód inny, daleko ważniejszy, bardziej osobisty. Nie mogę się teraz jaśniej wytłómaczyć, przyjdę tu innym razem, jeśli pani pozwoli.
— Z Karolem?
— Niech będzie z Karolem, skoro pani sobie tego życzy. Ale pani musi, musi pani mnie przyjąć, w warunkach odpowiedniejszych.
— Nie rozumem pana.
— Niech się pani nie stara rozumieć nic, prócz tego, że sprawa ta musi być pani raz jeszcze przedstawiona.
— Jaka sprawa?
— Dowie się pani, dowie się pani później, — powtórzył z rozpaczą prawie, — teraz nie mogę. To czar, to jakieś uroki — bełkotał prawie do siebie. — Żegnam panią, — wyszeptał, jakby wołając ratunku.
Po chwili wahania, Liza dotknęła jego palców, a wtedy Bradley zadrżał od stóp do głowy i pobladł śmiertelnie, jakby pod wpływem dojmującego bólu. Gdy Liza podniosła oczy, nie było go już przed nią. Jenny, która była niemym świadkiem tej sceny, siedziała nieruchomo, z oczyma utkwionemi w drzwi, po za któremi znikł Bradley.
Po chwili dopiero modniarka lalek przechyliła się w tył na poręcz fotela i skrzyżowała ręce na piersiach.
— Ho! ho! — rzekła, — jeśli mój przyszły pan mąż będzie miał taki charakter, jak ten pan, który stąd wyszedł, to niema co zaczynać; zapali się od pierwszej iskry i wyleci w powietrze.
— Uwolni cię w ten sposób od swej obecności, — zaśmiała się Liza.
— Kto wie — szepnęła Jenny — czy nie zechciałby i mnie wysadzić razem z sobą.
— Nie byłby tak okrutny.
— Niechcący, kochanie, mógłby to zrobić bezwiednie.
Umilkły obie.
— To dziwny człowiek — szepnęła potem Liza.
— Stokroć byłoby lepiej, gdybyśmy go wcale nie znały — odparła jej przyjaciółka.
— Uczeszę cię — rzekła Liza, wyjmując szpilki z włosów Jenny. Włosy te rozsypały się złocistym płaszczem, na biedne koszlawe plecy, potrzebujące tak bardzo jakiejś osłony. Ze swej strony Jenny rozplotła krucze włosy Lizy, które opadły dwoma ciężkimi pasmami na śliczną twarz dziewczyny. Jenny rozsunęła te ciemne strugi i przytrzymała je dłońmi, sama zaś przysunęła twarz swą do twarzy Lizy, a jej błyszczące przenikliwe oczka zaświeciły z pod złotej gęstwiny i śledziły badawczo twarz przyjaciółki.
— Pomówmy o panu Wrayburne — rzekła nagle,
— Dlaczego właśnie o nim? — odparła Liza.
— Tak jakoś przyszła mi ochota. Powiedz mi, czy on jest bogaty?
— Wcale nie.
— Więc jest ubogi?
— To jest... widzisz, jak na pana, to jest ubogi.
— Ach prawda, on jest panem, to jest czemś zupełnie innem, jak my; zupełnie innem.
Jedną ręką objęła Lizę, drugą odrzucała w tył włosy, które jej spadały na oczy.
— Ten, co się ze mną ożeni, nie będzie panem, a gdyby nim był, kazałabym mu precz się wynosić. No, ale to nie ja oczarowałam pana Wrayburne. Jak myślisz, droga, kto go usidlił?
— Nie wiem — odparła Liza — zapewne jaka piękna i rozumna pani, jakaś lady.
— Nic o tem nie wiem, ale gdybyś ty naprzykład była tą piękną panią?
— Ja! — zamyśliła się Liza, — ja panią!... Wiosłowałam na łodzi mego ojca tego samego dnia, gdy on spojrzał na mnie po raz pierwszy, a ja zmięszałam się tak pod jego wzrokiem.
— Nie byłaś panią, a przecie spojrzał na ciebie — zauważyła Jenny.
— A przytem ta plama, która cięży na pamięci mego ojca.
— Nie myśl o tem, wyobraź sobie lepiej, że jesteś panią, prawdziwą lady.
— Wyobraźnia unosi cię za daleko, moja Jenny.
— Zrób to dla mnie, proszę cię, albo wiesz co, spróbuj wywróżyć przyszłość, jak to robiłaś dawniej, siedząc przed ogniem w waszym starym młynie. Zrób to, proszę cię, dla dogodzenia mi, jestem taka biedna, tyle dziś miałam przykrości. Spójrz i teraz w ogień. No i cóż, czy widzisz tam już kogoś czy znalazłaś prawdziwą lady? — Liza skinęła głową twierdząco. Twarz jej, oświecona odblaskiem ognia, miała wyraz marzący, rozchylone usta uśmiechały się.
— A więc widzisz ją?
— Tak jest, — odparła Liza, — a czy ma być bogata?
— Naturalnie — potwierdziła Jenny, — skoro on jest ubogi.
— I piękna? — spytała jeszcze Liza.
— Z pewnością; ten warunek możesz i ty spełnić.
— Jest więc bardzo piękna — wyszeptała Liza.
— A co myśli o nim?
— Myśli, że cieszy się swojem bogactwem, ponieważ jemu je odda, że cieszy się urodą swoją, ponieważ on będzie się nią pysznił; a biedne jej serce...
— Cóż biedne jej serce?
— Należy do niego, całkiem, z całą swą miłością i wiarą. Myśli jeszcze, że czułaby się szczęśliwa, gdyby mogła umrzeć z nim razem, a jeszcze bardziej, gdyby mogła umrzeć za niego. Zna jego wady, ale wie, że wypływają one z pustki i osamotnienia, w jakiem żyje, a gdyby jej było wolno, powiedziałaby mu: — Pozwól, abym ci wypełniła tę pustkę, a wówczas zobaczysz, ile potrafię dokazać, co potrafię wycierpieć dla ciebie i staniesz się lepszy, żyjąc obok mnie, mimo, że jestem nic nie znaczącem stworzeniem i nie ma we mnie nic, coby zasługiwało na uwagę, prócz wielkiego umiłowania, jakie mam dla ciebie,
Przy ostatnich słowach twarz Lizy powlekła się wyrazem niezwykłej ekstazy. Jenny patrzyła na nią, odrzuciwszy w tył swoje złote włosy, a oczy jej wyrażały coraz to żywszy niepokój — wreszcie opuściła głowę z głuchym jękiem.
— Cierpisz Jenny? — spytała Liza, zbudzona z zadumy.
— Tak — odparła Jenny — ale inaczej, jak zwykle. Nie chodź jeszcze, zostań przy mnie, dopóki mię do snu nie ułożysz.
— Biedna, biedna Liza! — szeptała do siebie później, odwróciwszy się od przyjaciółki. — Przybywajcie dzieci anielskie nie dla mnie, ale dla niej, ona dziś więcej odemnie potrzebuje ratunku i pociechy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.