<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Wspomnienia z martwego domu
Podtytuł w Katordze
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Józef Tretiak
Tytuł orygin. Записки из мёртвого дома
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Pretensya.

Tego pierwszego lata błąkałem się po ostrogu prawie samotny. Powiedziałem już, że byłem wówczas w takiem usposobieniu ducha, iż nie mogłem nawet ocenić i odróżnić tych z pomiędzy katorżników, którzy mogli byli mię polubić kiedyś, choć nigdy nie stanęliby na równej stopie ze mną. Miałem i ja towarzyszy ze szlachty, ale i to towarzystwo nie zdejmowało z duszy mojej całego brzemienia. I oto naprzykład jeden z tych wypadków, które odrazu dały mi poczuć całe moje odosobnienie, całą wyjątkowość mojego położenia w ostrogu. Pewnego razu tegoż lata, kiedy już sierpień się zbliżał, w powszedni dzień, jasny i gorący, o pierwszej godzinie popołudniu, kiedy zwyczajnie wszyscy spoczywali przed poobiednią robotą, cała katorga naraz podniosła się, jak jeden człowiek i zaczęła szykować się na dziedzińcu więziennym. Nie wiedziałem, o co chodzi, aż do tej chwili. W owym czasie bywałem nieraz tak zagłębiony w samym sobie, że prawie nie spostrzegałem, co się wkoło mnie dzieje. A tymczasem już od trzech dni panowało w katordze głuche wzburzenie. Może się ono już i daleko wcześniej zaczęło, jak to później domyślałem się, przypomniawszy sobie niektóre rzeczy z rozmów aresztanckich, zdwojoną kłótliwość aresztantów, ponurość i szczególne rozdrażnienie, jakiem się odznaczali w ostatnich czasach. Przypisywałem to cięźkiej robocie, nudnym, długim dniom letnim, mimowolnym rojeniom o losach i życiu wolnem, krótkim nocom, nie dającym dość czasu do wyspania się. Być może, że to wszystko połączyło się teraz w jeden wybuch, ale pretekstem do wybuchu była — żywność. Już od kilku dni rozlegały się w kazarmach, a szczególnie w kuchni przy obiedzie i wieczerzy, głośne skargi i sarkania, aresztanci niezadowoleni byli z kucharzy, jednego z nich nawet zmienili, ale natychmiast nowego odpędzili i wzięli na powrót dawnego. Jednem słowem wszyscy byli dziwnie rozstrojeni.
W naszym ostrogu było kilku ludzi takich, którzy się tu dostali za pretensyę. Oni to się najwięcej burzyli. Takim był szczególnie Martynow, który służył kiedyś w huzarach, gorący, niespokojny i podejrzliwy człowiek, zresztą uczciwy i szczery. Drugim — Wasilij Antonow, człowiek bardzo rozwinięty, z zuchwałem spojrzeniem, z dumnym, sarkastycznym uśmiechem, który rozdrażniając się zachowywał krew zimną, zresztą także uczciwy i szczery. Ale wszystkich nie będę opisywał. Pietrow, między innymi, snuł się tędy i owędy, przysłuchiwał się temu, co mówiono w różnych gromadkach, sam mało mówił, ale widocznie był wzburzony i pierwszy wyskoczył z kazarmy, kiedy zaczęto się szykować.
Nasz więzienny podoficer, który pełnił urząd feldfebla, wyszedł też natychmiast przestraszony. Uszykowawszy się ludzie grzecznie go poprosili, aby powiedział majorowi, że katorga chce z nim pomówić i osobiście go prosić o niektóre rzeczy. Za podoficerem wyszli wszyscy inwalidzi i uszykowali się z drugiej strony, naprzeciw katorgi. Polecenie, które otrzymał podoficer, było niezwykłe i wprawiło go w wielki przestrach. Ale nie donieść o tem natychmiast majorowi — nie śmiał. Naprzód, jeżeli cała katorga wystąpiła, to mogło coś gorszego jeszcze ztąd wyniknąć; wszystkie władze nasze trwożliwie spoglądały na katorgę. Powtóre, gdyby nawet nic nie było, gdyby nawet wszyscy natychmiast się odmyśleli i rozeszli, to i w takim razie podoficer powinien był niezwłocznie donieść władzy o tem, co zaszło. Blady i drżący ze strachu pospieszył natychmiast do majora, nawet nie próbując dopytywać się i napominać aresztantów. Widział, że z nim teraz nie zechcą nawet mówić.
Zupełnie nie wiedząc, o co chodzi, i ja wyszedłem stanąć w szyku. O wszystkich szczegółach sprawy dowiedziałem się już potem. Teraz myślałem, że odbywa się jakieś sprawdzanie; ale nie spostrzegłszy karaulnych, którzy dokonywają sprawdzania, zdziwiłem się i zacząłem rozglądać dokoła. Na twarzach był wyraz wzburzenia i rozdrażnienia, niektóre aż pobladły. Wszyscy w ogóle byli mocno przejęci sprawą i milczący w oczekiwaniu chwili, kiedy wypadnie przemówić do majora. Uważałem, że wielu spojrzało na mnie z wielkiem zdziwieniem, ale milcząc odwrócili się. Widocznie dziwnem się im to wydało, że stanąłem w szyku razem z nimi; widocznie nie wierzyli, żebym i ja z nimi chciał występować z pretensyą. Wkrótce jednak prawie wszyscy, którzy mię otaczali, zaczęli się znów zwracać ku mnie. Wszyscy spoglądali na mnie pytająco.
— Tyś tu po co? — głośno i po grubiańsku zapytał mię Wasilij Antonow, który stał nieco dalej odemnie, a który dotychczas zawsze wy do mnie mówił i grzecznie się obchodził ze mną.
Patrzałem na niego zdziwiony, wciąż jeszcze usiłując zrozumieć, co to znaczy i już domyślając się, że tu coś niezwykłego zachodzi.
— W samej rzeczy po co ci tu stać? Ruszaj do kazarmy — odezwał się młody parobczak, z wojskowych, z którym się dotychczas wcale nie znałem, chłopiec dobry i cichy. — To nie twoja sprawa.
— A przecież szykują się — odpowiedziałem mu; myślałem, że to sprawdzanie.
— Wylazł ze sprawdzaniem! — krzyknął jeden z aresztantów.
— Żelazny nos — odezwał się drugi.
— Dławimuchy! — przemówił trzeci z nieopisaną pogardą. Nowe to przezwisko wywołało śmiech powszechny.
— Na łaskawym chlebie żyje w kuchni — dorzucił ktoś jeszcze.
— Im wszędzie raj. Tu katorga, a oni kołacze jedzą i prosięta kupują. Ty przecież swoje własne jesz, po cóż tu leziesz?
— To nie jest dla was miejsce — przemówił Kulikow, niedbale podchodząc ku mnie. Wziął mię za rękę i wyprowadził z szeregów.
Sam był blady, czarne oczy jego błyskały, dolną wargę zagryzał Nie czekał on na majora z zimną krwią. Muszę dodać, żem ogromnie lubił patrzeć na Kulikowa w podobnych razach, to jest wtedy, kiedy mu trzeba było pokazać się. Strasznie lubił pozować, ale też i rzecz swoją robił. Zdaje mi się, że i na śmierć skazany szedłby z pewnym szykiem i elegancyą. Teraz, kiedy wszyscy mówili mi: ty i urągali, on widocznie z umysłu podwoił swoją grzeczność względem mnie; pomimo to jednak ton jego słów był jakiś dumny, nalegający, który zdawał się nie dopuszczać przeczenia.
— My tu o swoich sprawach, Aleksandrze Piotrowiczu, wy tu nie macie nic do czynienia. Idźcie gdziekolwiek, przeczekajcie...Oto wasi wszyscy na kuchni, idźcie tam.
— Pod dziewiąty filar, gdzie mieszka Antypka bezpięty! — dorzucił ktoś urąganie.
Przez otwarte okno kuchni dostrzegłem tam rzeczywiście naszych Polaków; zresztą zdało mi się, że tam prócz nich jest wiele ludu więziennego. Nie rozumiejąc jeszcze dobrze, o co chodzi, poszedłem do kuchni. Śmiech, urągania i wołanie: tiu! tiu! (które u aresztantów zastępowało gwizdanie) rozległy się w ślad za mną.
— Nie podobało się!... Tiu-tiu-tiu! Bierz go!...
Nigdy jeszcze dotychczas w ostrogu nie byłem tak obrażony i obraza ta bardzo ciężko mię dotknęła. Alem się nawinął w taką chwilę. W sieniach przed kuchnią spotkał mię T-wski, (Polak) młodzieniec silnego charakteru i wielkiego serca, bez wyższego wykształcenia, który niezmiernie kochał swego towarzysza B. Katorżnicy wyróżniali go z pomiędzy innych i poczęści nawet lubili. Był waleczny, odważny i silny i to się odbijało prawie w każdym jego ruchu.
— Cóż wy, Gorianczikow — zawołał do mnie: — chodź pan tutaj!
— Cóż tam jest takiego?
— Pokazują pretensyą, czyż nie wiecie? Im się to, naturalnie, nie uda: kto wierzy katorżnikom? Zaczną poszukiwać podżegaczy i jeżeli my tam będziemy, na nas pierwszych, rozumie się, zwalą winę buntu. Przypomnijcie tylko sobie, za cośmy tu się dostali. Ich tylko oćwiczą, a nas pod sąd. Major nas wszystkich nienawidzi i chciałby w łyżce wody utopić. My mu posłużymy do usprawiedliwienia się.
— A i katorżnicy nas wydadzą — dorzucił M-cki, kiedyśmy weszli do kuchni.
— Można być pewnym, że nie pożałują — dodał T-wski.
W kuchni oprócz szlachty było wielu innych jeszcze aresztantów, ludzi ze trzydziestu. Pozostali tutaj, nie chcąc objawiać pretensyi — jedni z tchórzostwa, drudzy wskutek głębokiego przekonania o nieużyteczności wszelkiej pretensyi. Był tu i Akim Akimycz, zawzięty wróg wszelkich podobnych pretensyi, zawichrzających prawidłowy bieg służby i obyczajności. W milczeniu i z wielkim spokojem wyczekiwał końca sprawy, ani trochę nie trwożąc się o jej rezultat, i owszem zupełnie przekonany o niezawodnym tryumfie porządku i władzy więziennej. Był tu i Isaj Fomicz, stał mocno zakłopotany, ze zwieszonym nosem, chciwie i trwożnie przysłuchując się naszej rozmowie. Byli tu i wszyscy Polaczkowie z ludu prostego, którzy stanęli przy szlachcie. Było kilka bojaźliwych indywiduów z pomiędzy Rossyan, ludzi wiecznie milczących i przybitych. Nie mieli odwagi wyjść razem z innymi i ze smutkiem czekali, jak się sprawa zakończy. Było nakoniec kilku ponurych, zawsze nachmurzonych aresztantów, ludzi niebojaźliwych. Ci pozostali wskutek uporczywego i pogardliwego przekonania, że to wszystko głupstwo i nic ztąd dobrego wyniknąć nie może. Zdaje mi się jednak, że uczuwali pewne skrupuły. i patrzali niezbyt śmiało. Wiedzieli wprawdzie, że mają zupełną słuszność pod względem pretensyi i rezultat potwierdził ich przekonanie, mieli jednak takie uczucie, jak gdyby byli odstępcami opuszczającymi artiel i wydającymi swoich towarzyszy. Znalazł się tu i Jełkin, ten chłop sybirski, który tu się dostał za fałszowanie pieniędzy. Staruszek ze Słobód starodubowskich był tu także. Kucharze wszyscy co do jednego pozostali w kuchni, zapewne wskutek przekonania, że i oni stanowią część administracyi, a więc nie przystoi im przeciw niej występować.
— Jednakże, powiedziałem z pewnem wahaniem się zwracając do M-ckiego, prócz tych, prawie wszyscy wyszli.
— A nam co do tego? — mruknął B.
— Mybyśmy sto razy więcej ryzykowali, gdybyśmy wyszli, a po co?
Je hais ces brigands. I czy pan wierzysz choć przez chwilę, że ich pretensya odniesie skutek? Co za ochota mięszać się w głupią sprawę.
— Nic z tego nie będzie — wtrącił jeden z katorżników, uparty i gniewliwy starzec. — Ałmazow, który tu był także, pospieszył z potwierdzeniem słów jego.
— Oprócz tego, że oćwiczą z pół sotni, nic więcej nie będzie.
— Major przyjechał! ktoś krzyknął i wszyscy chciwie rzucili się do okienek.
Major wleciał zły, wściekły, czerwony, w okularach. Milcząc, ale pewnym krokiem podszedł do frontu. W takich razach był on rzeczywiście śmiały i nie tracił przytomności umysłu. Zresztą był prawie zawsze na pół pijany. Nawet jego zatłuszczona czapka oficerska z pomarańczowym paskiem i zabrudzone, srebrne epolety miały w sobie w tej chwili coś złowieszczego. Za nim szedł pisarz Diatłow, nadzwyczaj ważna osoba w naszym ostrogu, ten, który właściwie rządził wszystkiem w ostrogu i nawet miał wpływ na majora, przebiegły, roztropny, ale i niezły człowiek. Aresztanci byli z niego zadowoleni. Z tyłu za nim szedł nasz podoficer, który już widocznie otrzymał od majora najstraszniejszą „raspiekancyą,“ a spodziewał się otrzymać dziesięćkroć więcej; za tym konwojowi, trzech czy czterech ludzi, nie więcej. Aresztanci, którzy stali bez czapek, jak się zdaje, jeszcze od chwili, kiedy posłali po majora, wszyscy teraz wyprostowali się, poruszyli, przestąpili z nogi na nogę, a następnie jakby zamarli, oczekując pierwszego słowa albo, lepiej powiedziawszy, pierwszego krzyku wyższej władzy.
Ten krzyk niezwłocznie nastąpił: począwszy od drugiego słowa major wrzasnął na całe gardło, tym razem nawet z jakimś piskiem: strasznie był rozwścieczony. Widzieliśmy z okien, jak biegał przed frontem, rzucał się, dopytywał. Pytań zresztą jego, zarówno jak i odpowiedzi aresztantów, z powodu oddalenia nie mogliśmy słyszeć. Dosłyszeliśmy tylko, jak piskliwie krzyczał:
— Buntownicy!... Przez strój!... Zaczynszczyki! Ty zaczynszczyk! Ty zaczynszczyk! — rzucał się do kogoś.
Odpowiedzi nie było słychać. Ale po chwili ujrzeliśmy, jak jeden aresztant wyszedł z szeregów i udał się do kordegardy. Znów po chwili ruszył za pierwszym drugi, potem trzeci.
— Wszystkich pod sąd! Ja was! A tam kto w kuchni? — wrzasnął zobaczywszy nas w otwartych okienkach. — Wszystkich tutaj! Spędzić ich tu zaraz!
Pisarz Diatłow ruszył do nas, do kuchni. W kuchni powiedziano mu, że tu nie mają pretensyi. Niezwłocznie wrócił do majora i doniósł mu o tem.
— A, nie mają! — przemówił o dwa tony niżej, widocznie uradowany. — Wszystko jedno, wszystkich tutaj!
— Wyszliśmy. Czułem, że jakoś nam wstyd wychodzić. Wszyscy też szli jakby ze zwieszoną głową.
— A, Prokofjew! Jełkin także, a to ty Ałmazow.... Stawajcie, stawajcie tutaj, w kupie mówił do nas major spiesznym, ale miękkim głosem, łaskawie spoglądając na nas. — M-ki, ty także tutaj.... Diatłow! Natychmiast spisać wszystkich, nie mających pretensyi osobno, niezadowolnionych osobno, wszystkich co do jednego, a bumagę do mnie. Ja wszystkich was podam.... pod sąd! Ja was, łotry!
„Bumaga“ wywarła wrażenie.
— My zadowoleni! — ponuro odezwał się głos jakiś z tłumu niezadowolonych, ale jakoś nie bardzo stanowczo.
— A, zadowoleni? Kto zadowolony? Kto zadowolony, niech wychodzi.
— Zadowoleni, zadowoleni, przyłączyło się kilka głosów.
— Zadowoleni! A więc to znaczy, że was podburzali? To znaczy, że byli podżegacze, buntowszczyki“? Tem gorzej dla nich!
— Panie Boże, cóż to takiego! — rozległ się jakiś głos w tłumie.
— Kto, kto to krzyknął, kto? — zaryczał major — rzucając się w tę stronę, skąd głos dał się słyszeć. — To ty, Rastorgujew, tyś krzyknął? Do kordegardy!
Rastorgujew, otyły i wysoki parobczak wyszedł z tłumu i powoli podybał do kordegardy. Nie krzyknął on bynajmniej, ale ponieważ na niego wskazano, więc nie przeczył.
— Z sadła się wściekacie! — zawył w ślad za nim major. — Widzisz go, tłusta morda! Ja was tu wszystkich wyszukam! Wychodzić zadowoleni!
— Zadowoleni, wasze wysokobłagorodje — posępnie odezwało się kilkadziesiąt głosów; reszta uporczywie milczała. Ale majorowi tylko tego potrzeba było. Dla niego samego, widocznie, najwygodniej było zakończyć sprawę jak najprędzej i zakończyć jaką taką zgodą.
— A, teraz wszyscy zadowoleni! — odezwał się spiesznie. — Ja to wiedziałem.... To zaczynszczyki! Między nimi widocznie są zaczynszczyki! — ciągnął dalej zwracając się do Diatłowa: — trzeba to szczegółowo zbadać. A teraz.... teraz czas na robotę. Bij w bęben!
Sam był obecny przy rozprowadzaniu partyj. Aresztanci w posępnem milczeniu rozchodzili się na roboty, radzi przynajmniej z tego, że prędzej z oczu zejść mieli. Ale zaraz po odejściu aresztantów major udał się do kordegardy i rozprawił się z „zaczynszczykami“, nie bardzo zresztą srogo. Spieszył się nawet. Mówiono mi potem, że jeden z nich prosił o przebaczenie, i major natychmiast mu przebaczył. Widać było, że major nie czuje się zupełnie spokojnym i że może nawet stchórzył. Pretensya jest to w każdym razie rzecz drażliwa, a choć skarga aresztantów właściwie nie mogła być nazwana pretensyą, bo przedstawiano ją, nie wyższej władzy, ale samemuż majorowi, przecież było to jakoś nieładnie. Szczególnie uderzało to, że wszyscy gromadnie powstali. Trzeba było w jakikolwiek sposób zatrzeć sprawę. Mniemanych podżegaczy wkrótce wypuszczono.
Od następnego dnia żywność się polepszyła, choć zresztą nie na długo. Major w pierwszych dniach potem częściej zaczął nawiedzać ostróg i częściej znajdował nieporządki. Nasz podoficer chodził zasmucony i zbity z tropu, zdawało się, że nie może wyjść dotychczas ź zadziwienia. Co się tyczy aresztantów, to długo jeszcze potem nie mogli się uspokoić, ale już nie burzyli się, jak dawniej, tylko w ich milczeniu widać było jakieś zaniepokojenie i troskę. Niektórzy zwiesili głowy, inni smutnie i niechętnie odzywali się o całej tej sprawie. Było wielu takich, którzy z pewnem rozjątrzeniem wyśmiewali się z siebie samych, jakby chcąc się ukarać za pretensyę.
— Na, weź bracie i pokosztuj! — odzywa się jeden.
— Gdzie ta mysz, coby kotowi dzwonek przywiązała? — robi uwagę inny.
— Naszego brata bez dębiny nie przekonasz, to wiadomo. Dobrze jeszcze, że nie wszystkich wysiekł.
— A ty Da drugi raz więcej znaj, a mniej paplaj, to lepiej będzie! — gniewnie ktoś strofuje.
— Zkądże ty uczysz, nauczycielu?
— Wiadoma rzecz, uczę rozumu.
— A ktoś ty taki, żeś tak wyskoczył?
— Ja, chwała Bogu, jeszczem dotychczas człowiek, ale ty kto jesteś?
— Ogryzek sobaczy, oto kto ty jesteś.
— Toś ty sam.
— No, no, dosyć tego! Zaindyczyli się! — krzyczano ze wszystkich stron na kłócących się.
Tego dnia, w którym była pretensya, wieczorem, powróciwszy z roboty spotkałem się za kazarmami z Pietrowem. On mię już szukał. Podszedłszy do mnie, mruknął coś pod nosem, coś w rodzaju paru nieokreślonych wykrzykników a potem zamilkł jakby roztargniony i zaczął machinalnie iść obok mnie.
Cała ta sprawa bardzo mi leżała na sercu i zdawało mi się, że Pietrow może mi ją nieco rozjaśnić.
— Powiedźcie Pietrow — spytałem go — czy wasi na nas nie gniewają się?
— Kto gniewa się? — zapytał, jakby ocknąwszy się.
— Aresztanci na nas.... na szlachtę.
— A za co się na was gniewać?
— No, za to, żeśmy nie wyszli do pretensyi.
— A wam po co występować z pretensją? — spytał, jak gdyby siląc się mnie zrozumieć; — przecież wy macie swoją żywność.
— Ach mój Boże. Przecież i między wami są tacy, co jedzą swoje, a jednak wyszli. Więc i nam należało.... jako towarzyszom.
— Czyż wy nam towarzysz? — zapytał Pietrow zdziwiony.
Spojrzałem co prędzej na niego: stanowczo nie rozumiał mnie, nie pojmował, czego się dobijano. Ale ja za to pojąłem go w tej chwili doskonale. Teraz po raz pierwszy rozjaśniła mi się ostatecznie myśl, która już oddawna niejasno przemykała mi po głowie i prześladowała mię i nagle pojąłem to, czego dotychczas niepewnie domyślałem się. Zrozumiałem, że mnie nigdy nie uznają za towarzysza, choćbym był aresztantem, na wieki skazanym na katorgę, choćbym należał do osobnego oddziału. Szczególnie utkwiła mi w pamięci postać Piętrowa w chwili, kiedy mię pytał: „cóż wy nam za towarzysz?“ W tem pytaniu słychać było doskonałą naiwność, najszczersze zadziwienie. Myślałem, czy nie ma w tych słowach jakiej ironii, złości, szyderstwa? Nic tam tego nie było ani trochę: poprostu nie towarzysz, i koniec. Ty idź swoją*drogą, a my swoją; ty masz swoje sprawy, a my swoje.
I rzeczywiście myślałem, że po pretensji oni nas poprostu zagryzą i żyć nam nie dadzą. Ale bynajmniej tak nie było: nie usłyszeliśmy najmniejszego wyrzutu, najmniejszej wzmianki w tym kierunku, ani trochę niechęć ku nam nie wzrosła. Tak samo, jak przedtem, tak i teraz, dogryzano nam potroszę przy sposobności i nic więcej. Zresztą nie gniewali się aresztanci i na wszystkich innych, którzy nie chcieli należeć do pretensyi i pozostali w kuchni, zarówno jak i na tych, którzy pierwsi krzyknęli, że są ze wszystkiego kontenci. Nikt nawet nie wspomniał o tem i tego szczególnie zrozumieć nie mogłem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Józef Tretiak.