Wyspa błądząca/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Wyspa błądząca
Podtytuł Powieść podróżnicza z ilustracjami
Wydawca Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży
Data wyd. 1934
Druk Druk. Sikora, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Elwira Korotyńska
Tytuł orygin. Le Pays des fourrures
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XX.

Przybliżano się wciąż ku morzu Behringa.
Nadzieja ujrzenia wkrótce lądu wpłynęła na podróżników bardzo kojąco.
Obiady jedzono z apetytem, rozmawiano i weselono się bez przerwy, wrócił humor dobry, zajaśniał na twarzach uśmiech.
Urządzono wycieczki, na których nie zauważono żadnych zmian w ustroju wyspy, widziano tylko stada wilków, które przebiegały całą przestrzeń i umykały od ludzi.
Ze wszystkich zwierząt, tylko one nie oswoiły się i nie zbliżały do budynku.
Widziano kilka razy wybawcę Kalumah.
Szlachetne to zwierzę przechadzało się melancholijnie po pustych przestrzeniach i zatrzymywało się, gdy kto z ludzi przechodził.
Czasami towarzyszył nawet do portu, wiedząc dobrze, że nie grozi mu nic od tych dzielnych ludzi.
Dnia 5-go maja, Hobson oznajmił swym towarzyszom, że wyspa Wiktorja przebyła koło biegunowe.
Wchodziła nareszcie w tę sferę ziemską, w której słońce jest zawsze przez rok cały.
Zdawało się wtedy wszystkim, że wracają już do zamieszkałego świata.
W nocy, dnia 8-go maja, porucznik Hobson wraz z sierżantem postanowili iść na pole lodowe, aby zobaczyć, czy nie zaszły tam jakie poważne zmiany.
Paulina Barnett chciała iść razem, ale uproszono ją, żeby odpoczęła, wziąwszy więc z sobą Magdalenę i Eskimoskę weszła do swego pokoju, podczas gdy reszta mieszkańców przygotowywała sobie posłanie.
Noc była piękna; pomimo, że nie było księżyca, świeciły gwiazdy tak cudnie, że jasno było jak w dzień.
Porucznik Hobson patrzał z podziwem na bryły lodu rozrzucone bez ładu, na kryształy lodowe, na ostre kawały zatrzymane przez mróz w swoim biegu.
O wyprawie łodzią nie mogło być jeszcze mowy.
Szli rozmawiając wesoło i kierując się ku domowi, aby módz przez kilka godzin odpocząć, gdy naraz zwrócił ich uwagę jakiś huk, jakby piorunu.
Huk ten umilkł natychmiast, potem wybuchł znów z ogromną siłą, aż ziemia drżeć poczęła.
— Huk ten rozlega się w stronie ściany lodowej! — odezwał się sierżant. — Co się tam stało?
Hobson w milczeniu, do wysokiego stopnia niespokojny, pociągnął swego towarzysza, wołając: — Do fortu!
I obaj biedz poczęli czemprędzej ku domowi.
Tysiące myśli krążyło po ich głowie: Co za nowe zjawisko mogło się tam zdarzyć? Czy uśpieni mieszkańcy wyspy zdali sobie sprawę z tego co zaszło? czy widzieli cośkolwiek?
Chyba, że słyszeli te huki, bo były tak głośne, że zdolne były obudzić zmarłego.
W niespełna dwadzieścia minut Hobson i sierżant przebiegli dwie mile, oddzielające ich od portu, ale zanim dobiegli do domu, ujrzeli swych towarzyszy, kobiety uciekające w przerażeniu, wydające okrzyki rozpaczy.
Mac Nap z dzieckiem na ręku podszedł do porucznika i wskazał rozpacznym ruchem faktorię.
Hobson spojrzał i struchlał.
Przylądek Bathurst nie istniał, był całkowicie zrujnowany, rozbity przez góry lodowe, które padły nań, rozwalając wszystko w gruzy.
Domu nie było widać, wepchnięty był przez te ruchome lodowce, barka, budowana z takim trudem, cała nadzieja nieszczęsnych, została całkowicie zniszczona.
Ostatni ratunek, ostatnia nadzieja przepadła.
— Gdzie reszta mieszkańców? gdzie nasi towarzysze?! — zawołał przerażony porucznik.
— Tam! — odpowiedział Mac Nap, ukazując całe góry piasku, ziemi i lodowców, pod któremi znikł zupełnie dom mieszkalny podróżnych.
Tak! pod temi gruzami była Paulina Barnett, Magdalena, Kalumah i Tomasz Black, których katastrofa zaskoczyła podczas snu głębokiego!
Prąd podmorski biegiem swym wyrwał z głębi podstawy lodowców, które padły na dom i wcisnęły go wgłąb lodu, stanowiącego jakby fundament wyspy błądzącej.
— Do motyk i rydli! — rozległ się donośny głos Hobsona — dom był zbudowany solidnie, powinien być cały. Do pracy!
Rzucono się do roboty, ale w tej chwili było to niemożliwe, gdyż niepodobna było zbliżyć się do budynku.
Lodowce padały wciąż i była ich jeszcze gromada, stojąca o dwieście kroków od wyspy.
Huk rozlegał się bez przerwy i można się było obawiać, że wyspa pod ciężarem olbrzymów ugnie się i zatonie.
Położenie mieszkańców wyspy było rozpaczliwe. Obawa o żywcem pogrzebanych napełniała ich serca i pogrążała w bezmiernym smutku.
Nadszedł dzień. Cóż za widok przedstawiały okolice przylądka Bathurst!
Cały horyzont zamknięty był przez skały lodowe, gdzieniegdzie jeszcze spadały bryły z wierzchołków gór lodowych i groziły zabiciem.
A wyspa pędziła ku południowi, to znaczy ku przepaści, z szybkością dość znaczną.
Ale na pęd jej nie zwracano teraz uwagi, cała myśl wszystkich skoncentrowana była na punkcie ratowania pogrzebanych pod gruzami, wybawienia od śmierci ukochanej przez wszystkich podróżniczki, dla której każdy z tych ludzi poświęciłby życie z ochotą.
Przez całą noc pracowano nad odkopaniem domu, odrywano się tylko na chwilę, aby coś zjeść lub wypić, pocztem zabierano się znów do roboty.
Postanowiono, po trzydziestu godzinach zawalenia się domu, rozpocząć innego rodzaju robotę.
Mac Nap zaczął wiercić jakby studnię w lodzie, w którym wgłębiony był dom wraz z czterema osobami.
Praca była bardzo uciążliwa, gdyż wiercić trzeba było conajmniej na pięćdziesiąt stopni wgłąb.
Wiercono dzień znowu i noc całą bez przerwy i nie uczuwano jeszcze dachu domostwa.
Od pięćdziesięciu czterech godzin Paulina Barnett z trzema osobami była już pogrzebana!
Czy starczy dla nich nadal powietrza, którego i tak jest tam bardzo mało?
Przekopano już do głębokości pięćdziesięciu stóp i z rozpaczą spostrzeżono, że niema jeszcze śladu zakopanego budynku.
O trzeciej rano dzida żołnierza natrafiła na coś, co wydało ton czegoś twardego.
— Dokopaliśmy się! — zawołał. — Uratowani!
W dwadzieścia minut potem ukazała się dachówka, którą zerwano w jednem miejscu, robiąc otwór.
W otworze tym ukazała się jakaś postać, trudna do rozpoznania. Była to Kalumah.
— Do nas! Do nas! Na ratunek! — zawołała słabym głosem Eskimoska.
Hobson wsunął się przez otwór do środka. Pochwycił go chłód silny, woda sięgała do pasa.
Błądząc w ciemnościach potknął się o czyjeś ciało. Wyciągnął je ku otworowi, był to Tomasz Black, którego żołnierze wynieśli na wierzch.
Drugie ciało należało do Magdaleny.
Wciągnięto astronoma i Magdalenę za pomocą sznurów na ziemię i przyprowadzono do przytomności, pozostała tylko do odnalezienia Paulina Barnett.
Hobson, przyprowadzony przez Eskimoskę do spichrza, znalazł tę, której szukał, nieprzytomną.
Wziął ją w objęcia i zaniósł ku otworowi, a w chwilę potem Paulina Barnett, Hobson, Kalumah i Mac Nap znaleźli się na ziemi.
Sądzono, że podróżniczka umarła i z rozpaczą wydawano okrzyki bólu. Kalumah rzuciła się z płaczem na ciało swej dobrej przyjaciółki, wołając, dlaczego ją los oszczędził, a zabrał ukochaną kobietę.
Ale Paulina Barnett oddychała jeszcze. Słabo wprawdzie, ale oddychała.
Powietrze świeże wdychane przez wysuszone płuca, przywróciło jej życie. Otwarła wkrótce oczy.
Krzyk radości wyrwał się z piersi obecnych, okrzyk wdzięczności, który wzniósł się ku niebu i z pewnością został tam usłyszany.
Właśnie słońce wschodziło i rzucało swe pierwsze promienie, gdy Paulina Barnett uniósłszy głowę z wysiłkiem, rozejrzała się naokoło i z ust jej wyszły te słowa:
— Morze! morze!
I w rzeczywistości ze wschodu i zachodu rozpościerało się morze od lodów zwolnione i morze otaczało wyspę błądzącą!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Elwira Korotyńska.